Za siedmioma górami

Gdy do Bhutanu w 1963 roku wjechał pierwszy samochód, mieszkańcy przynosili siano, żeby go nakarmić. Minister kazał kierowcy oszczędzać cenną maszynę i jeździć wyłącznie na pierwszym biegu. Dopiero jak się zużyje, przejść na drugi, potem na trzeci… Od tamtej pory niewiele się zmieniło – Bhutan nadal pozostaje baśniowym królestwem.

Przeczytaj także: 

Szczęście po polskuSiedem mitów głównychKraje, których nie ma na mapie

Wciśnięty między  Chiny i Indie, z trzech stron odcięty od świata górami, a z czwartej dżunglą, Bhutan przez wieki trwał w izolacji. „Nikt nie chce się zapuszczać w plątaninę rzek, bagien i wzgórz opanowanych przez malarię, pełną komarów, much i pijawek. Nawet najbardziej odważni odkrywcy unikają tych miejsc…” – raportowali z Indii Anglicy na początku XX w.   

Do 1963 r., gdy w Bhutanie wybudowano pierwszą utwardzoną drogę, pokonanie  180 km od granicy z Indiami do miasteczka Paro zajmowało tydzień. Ja przejechałem ten dystans z kierowcą w 6 godzin. Szybciej się nie da, bo bhutańskie drogi składają się z samych zakrętów, a najdłuższa prosta to pas startowy na lotnisku w Paro. I tak miałem szczęście – byłem jednym z 20 tys. turystów, którym co roku wolno wjechać do tego królestwa (do niedawna limit wynosił 7 tys.), a każdy musi płacić za pobyt ponad 200 dolarów dziennie.

Pierwszy samolot wylądował tam w 1983 r. Co prawda nikt już nie przyniósł mu siana, ale do dziś żaden Bhutańczyk, łącznie z ministrami i posłami, nie wejdzie na pokład, jeśli nie skonsultuje się z astrologiem. Gdy przepowiednia wypada niekorzystnie, a lecieć trzeba, pozostaje oszukać złe duchy. Wyjść z walizką przed dom dwa-trzy dni wcześniej, pozorując podróż, i ukradkiem wrócić do domu. Wtedy w wyznaczonym terminie można już spokojnie polecieć do Indii lub Nepalu. Innych połączeń nie ma.

Szczęście narodowe brutto

Władca tego średniowiecznego skansenu w  2006 r. został przez amerykański tygodnik „Time” zaliczony do „100 osób wywierających największy wpływ na losy świata”. Czytelnicy przecierali oczy ze zdumienia, a jednak król Jigme Singye Wangchuck zasłużył na to wyróżnienie. Opracował i wprowadził w życie teorię, którą dziś studiują laureaci ekonomicznego Nobla i przywódcy światowych mocarstw. Zaproponował, by za miernik rozwoju kraju przyjąć nie produkt krajowy brutto, lecz… szczęście narodowe brutto. „Zadowolenie z życia nie zależy wyłącznie od postępu materialnego i wzrostu zamożności. Przyjęcie takiej postawy prowadzi do zniszczenia wielu bezcennych wartości: tradycji, kultury, środowiska naturalnego, dziedzictwa przodków” – powiedział po objęciu władzy w 1972 r. „Dlatego będziemy podejmować tylko takie decyzje, które poza pieniędzmi przyniosą wzrost poczucia życiowej satysfakcji. Szczęście narodowe brutto jest ważniejsze od produktu narodowego brutto”.

Próbowałem dowiedzieć się od poddanych, jak władze mierzą ich szczęście. Mówili, że „to się po prostu czuje”. Dopiero urzędnik Komisji ds. Wzrostu Szczęścia Narodowego wytłumaczył mi, że co dwa lata przeprowadzany jest sondaż, w którym ankietowani odpowiadają na 180 pytań. Zebrane informacje zostają przetworzone na liczby, które można już porównywać. Z oficjalnych danych wynika, że bhutańskie szczęście narodowe ciągle rośnie. Do urzędowego optymizmu trzeba podchodzić ostrożnie, jednak w tym przypadku można mu zaufać. 

Socjolodzy z brytyjskiego Leicester University przeprowadzili w 2006 r. ogólnoświatowe badanie poczucia szczęścia. Bhutan znalazł się na 8. miejscu wśród 178 krajów (Polska na 99.). Inaczej wygląda lista państw ułożona według poziomu dochodu narodowego – Bhutan zajmuje na niej 109. miejsce, co oznacza, że statystyczny mieszkaniec tego kraju jest ponad 3 razy biedniejszy od Polaka, ale o wiele szczęśliwszy. 

Boso, ale w koronie

Byłem w Bhutanie dwa tygodnie – nie spotkałem żadnego żebraka, narkomana, złodzieja; nie zobaczyłem slumsów ani żadnego blokowoska. To jedyny kraj, który uchronił się przed plagami typowymi dla państw rozwijających się. W rzeczywistości ich „rozwój” sprowadzał się do prób naśladowania bogatego Zachodu, a gdy to okazało się niemożliwe, elity grabiły majątek, biedota uciekała do miast… Efekt jest znany.   

Wykształcony w Oksfordzie władca – Jigme Singye Wangchuck na tyle poznał świat, że wiedział, jakich błędów powinien unikać. Nakazał więc, by się nie spieszyć i nie rozbudzać u ludu potrzeb, których w rolniczo-pasterskim kraju, gdzie zboże ścina się sierpem i młóci cepem, nikt nie będzie w stanie zaspokoić. Osoba i wola króla to dla Bhutańczyków świętość. Gdy przybywa z wizytą do górskich wiosek, mieszkańcy zbierają pozostałości po wspólnym posiłku, wierząc, że okruchy zapewnią im pomyślność.   

W nowożytnej historii Bhutanu było tylko pięciu monarchów. Niewielu, więc na ścianach urzędów można powiesić wizerunki wszystkich. Trzej już nie żyją, dlatego zgodnie z tradycją ich portrety przepasuje się białą szarfą. Ale zdjęcia pierwszego, koronowanego w 1907 r., są spowite też od dołu. Długo dopytywałem, dlaczego. Okazało się, że rodzina królewska składała się z ponad 30 osób i miała jedną parę butów. Król pozował więc do fotografii boso. Dziś ludzie się tego wstydzą i dyskretnie przesłaniają stopy założyciela dynastii Wangchuck. 

Następcy nie cierpieli już niedostatku, lecz nie poszli śladem większości władców Trzeciego Świata zainteresowanych głównie liczbą zer na koncie w szwajcarskim banku. „Nasza doktryna szczęścia narodowego opiera się na czterech filarach” – wyjaśniał Pema Denkar, redaktor dziennika „Bhutan Today”: „Sprawiedliwych rządach, ochronie dziedzictwa kulturowego, ochronie środowiska naturalnego i stopniowym podnoszeniu poziomu życia mieszkańców”. Brzmi to jak banał powtarzany przez polityków w każdym zakątku świata. Tyle że w  Bhutanie nie skończyło się na słowach, a efekty widać wszędzie. 

Zakazane papierosy

 

Do konstytucji wpisano artykuł nakazujący, by co najmniej 60 proc. powierzchni kraju pokrywały lasy. Nie ma więc mowy o rabunkowym wycinaniu drzew jak w dżunglach Amazonii czy Borneo. Rząd nie wydaje zezwoleń na budowę fabryk i kopalń, których działalność może przyczyniać się do dewastacji środowiska. Limituje liczbę zagranicznych turystów (obecnie ok. 20 tys. rocznie), chroniąc dziewiczą przyrodę przed zniszczeniem i wiejskie społeczności przed szokiem kulturowym. Jeśli gdzieś urzeczywistniły się wizje radykalnych ekologów, to właśnie w tym górskim królestwie. 

Do pełni obrazu należy jeszcze dodać obowiązujący w całym kraju zakaz palenia tytoniu. Cudzoziemcy mogą się zaciągnąć dymkiem w ustronnym miejscu, ale częstowanie tubylców i sprzedawanie im papierosów grozi grzywną. Tytoniową prohibicję rekompensuje powszechna dostępność alkoholu. Górale pędzą arę, czyli bimber z ryżu, kukurydzy i z czego się da. Miastowi zaopatrują się w sklepach, ale nie zdarza się, by pijani wychodzili na ulice.

Z równym pietyzmem jak  środowisko chroni się kulturę. Granica indyjsko-bhutańska przebiega przez środek miasta, wystarczy jednak przejść kilkadziesiąt metrów, by znaleźć się w zupełnie innej rzeczywistości. Znikają dżinsy, T-shirty, klapki. Pojawiają się ludowe stroje, do których noszenia zobowiązują Bhutańczyków wprowadzone przez króla zasady zachowania się w miejscach publicznych. Ten, kto ich nie przestrzega, nie zostanie przyjęty w urzędzie, nie otrzyma państwowej posady, nie wejdzie do świątyni. 

Mężczyźni noszą pasiaste kaftany z szerokimi białymi mankietami – tzw. gho. Po podciągnięciu i przewiązaniu w talii pasem, na wysokości piersi powstaje przepastna kieszeń – jest w niej miejsce na pieniądze, dokumenty, telefon komórkowy, kilka kawałków twardego sera, który można żuć godzinami, tłumiąc głód. Stroju do-pełniają czarne podkolanówki i zamknięte półbuty. Świątecznym dodatkiem jest szeroki, 3-metrowej długości szal (kabney) przewieszony przez lewe ramię i związany na prawym boku. Tak ubiera się i król, i jego lokaj. Pomylić ich jednak nie można, gdyż o statusie danej osoby informuje kolor szala. Poddanym przysługuje biel, sędziom zieleń, ministrom błękit, parlamentarzystom – biało-niebieskie paski, członkom rodziny królewskiej czerwień, a władcy – szafran. 

Strojem kobiety jest kira – płachta materiału owinięta wokół ciała i spięta na ramionach ozdobnymi broszami. Do tego pas, bluzka z długimi rękawami, krótki żakiet. Na specjalne okazje Bhutanki nakładają kiry z kolorowego jedwabiu i obwieszają się sznurami korali. Oryginalne ubiory nadają ulicy niepowtarzalny wygląd, ale raczej trudno je uznać za wygodne. Na nizinach, gdzie jeszcze w październiku temperatura sięga 40°C, mężczyźni męczą się z powodu gorąca; w górach, gdzie klimat jest bardzo rześki – z powodu chłodu. Późną jesienią, kiedy robi się naprawdę zimno, mnisi opuszczają stołeczne Thimpu i przez trzy dni idą w pieszej procesji do położonych niżej cieplejszych dolin. Dopiero wtedy świeccy, którym już solidnie marzną kolana, mogą nałożyć grubą odzież zimową. 

Nauczę was demokracji  Tradycja obowiązuje także w architekturze. Typowy bhutański dom – a tylko takie wolno budować – składał się trzech poziomów. Na parterze trzymano zwierzęta i narzędzia; na pierwszym piętrze mieszkano, na drugim – z częściowo odsłoniętymi ścianami – suszono mięso, siano i ostrą paprykę. O niepowtarzalnym charakterze tych budowli decydowały drewniane, bogato rzeźbione frontony okien, odrzwia i gonty. Na wsiach do dziś nie zmieniło się nic, w miastach pomieszczenie dla zwierząt zastąpiły sklepy i warsztaty. „Wnętrze domu mogę urządzić, jak chcę” – Tashi, nauczyciel z Thimpu, który zaprosił mnie na herbatę, z dumą pokazywał łazienkę, lodówkę i telewizor. „Ale z zewnątrz wszystko musi wyglądać jak za dawnych czasów, gdy całe miasto składało się z dzongu i paru tonących w błocie domów”.

Dzong to otoczona murami  obronnymi potężna budowla, pełniąca jednocześnie rolę twierdzy i klasztoru. Miała ją każda prowincja, rezydowali w niej władcy świeccy i przywódcy duchowi. Dawne czasy, o których mówił Tashi, to… lata 50. XX wieku.   

Dziś Thimpu liczy około 90 tys. mieszkańców i chociaż jest miastem nowoczesnym, urzeka subtelnym nawiązaniem do przeszłości. Gdybym miał oceniać decyzje króla Jigme Singye, tę dotyczącą architektury uznałbym za najmądrzejszą. Poddani cenią go przede wszystkim za uczciwość i skromność. 

Zamiast w pałacu – zamieszkał w zwyczajnym domu na leśnej polanie. Skorzystał z prawa dopuszczającego poligamię, wyprawił jednak tylko jedno wesele, żeniąc się od razu z czterema siostrami. Miał absolutną władzę, ale to on, a nie społeczeństwo, domagał się jej ograniczenia. I wbrew oporowi konserwatystów – spełnił swoją wolę. Nadał krajowi konstytucję, do której na jego życzenie wpisano artykuł pozwalający na… odwołanie króla, jeśli zawiedzie poddanych. Kolejny przepis nakazuje monarsze przejście w wieku 65 lat na emeryturę. Jigme Singye zmusił polityków do utworzenia partii politycznych i przeprowadzenia demokratycznych wyborów. Przywódca opozycji przepraszał potem wyborców, że chociaż sprawy w kraju toczą się znakomicie, on pozwala sobie na krytykanctwo. Był na tyle przekonujący, że na 49 mandatów zdobył zaledwie dwa, reszta przypadła Partii Pokoju i Dobrobytu, przedkładającej – tak jak król – szczęście nad dobrobyt. Po wprowadzeniu tych zmian niezwykły monarcha mógł panować jeszcze przez 15 lat, ale nie czekał do emerytury i w 2008 r. przekazał koronę synowi.


Mnicha poznasz po komórce 

Trafiłem do Bhutanu w wyjątkowym momencie. W klasztorach odbywały się uroczystości związane z najważniejszym świętem – Tsechu. Po kraju pielgrzymował ząb Buddy – najcenniejsza buddyjska relikwia. A nowy król Jigme Khesar Wangchuck wstępował w  związek małżeński. Wszystkie te uroczystości miały charakter religijny, przewodniczyli im opaci klasztorów, ślubu udzielał Je Khenpo, bhutański odpowiednik dalajlamy. W  Bhutanie nic nie dzieje się wbrew ani bez religii. 

 

W liczącym 700 tys. mieszkańców kraju  o powierzchni równej dwóm naszym województwom znajduje się ponad 2 tysiące świątyń i 10 tysięcy czortenów – buddyjskich stup, wznoszonych jako hołd dla wybitnych zmarłych lub ochrona przed złymi mocami. Państwo utrzymuje 5 tys. mnichów, kolejne 3 tys. korzystają z mecenatu prywatnego. Kilka razy liczniejsza jest rzesza mnichów świeckich, którzy mogą zakładać rodziny, ale muszą przestrzegać wielu surowych zasad. Powoli zanikają istniejące od średniowiecza klasztorne wioski, w których obowiązuje drakońska dyscyplina. Mieszkańcom nie wolno jeść mięsa, hodować zwierząt – z wyjątkiem ogłaszającego pobudkę koguta, uprawiać seksu w innym celu niż prokreacja. Pilnują tego mnisi-nadzorcy, którzy nie wahają się użyć kija lub bata. „Nie, nie” – zaprotestował mnich z klasztoru Wangduephodrang. „Nie stosujemy przemocy, pomagamy ludziom, modlimy się za nich”. Rzeczywiście, w niedostępnych regionach mnisi zastępują lekarzy, nauczycieli i urzędników. Oddanie dziecka do klasztoru to dla wielu rodzin jedyna możliwość zapewnienia mu wykształcenia. Bezpłatna nauka trwa 10 lat, po jej zakończeniu absolwent może wrócić do świeckiego życia albo uczyć się dalej pod okiem duchowego mistrza. Najtrudniejszą próbą jest spędzenie w odosobnieniu 3 lat 3 miesięcy 3 tygodni i 3 dni. Przez ten czas pustelnik widzi jedynie swego przewodnika, który zachowując milczenie, przynosi mu wegetariańskie posiłki. 

Nie wszyscy muszą zdawać ten wyczerpujący test. Doktryna szczęścia narodowego brutto obejmuje bowiem również mnichów. Dzieciaki mają prawo do zabawy, nastolatkowie trenują kulturystykę, dźwigając kamienie.

„Prawdziwego mnicha poznasz dziś po tym, że ma ogoloną głowę, nosi purpurowe szaty i trzyma przy uchu komórkę” – żartował Tashi. Było w tym sporo prawdy. Nowoczesność, którą król ostrożnie wpuszcza do swego państwa, dotarła także do klasztorów. W młynkach modlitewnych znajdują się cytaty ze świętych tekstów, a mnisi z niektórych dzongów dobierają je do indywidualnych potrzeb wiernych za pomocą… komputera. „W bazie danych mam 100 tys. modlitw” – chwalił się młody lama z Thimpu. Zaskoczyło mnie to równie mocno jak widok  mnichów oglądających w telewizji ślub młodego króla. „To było największe wydarzenie w historii bhutańskich mediów” – opowiadał sekretarz stanu ds. informacji Dasho Kinley. Brzmi to zabawnie, jeśli uświadomimy sobie, że bhutańska telewizja ma dopiero 12 lat – pierwsza stacja telewizyjna BBS zaczęła nadawanie w 1999 roku! 

Król się żeni

Termin zaślubin wyznaczyło trzech mnichów-astrologów na 13 października 2011 roku o godz. 8.20. Ceremonia odbyła się w  XVII-wiecznym dzongu Punakha i miała charakter ściśle religijny. Prowadzący ją Je Khenpo wręczył królowi tradycyjny dar – pięć jedwabnych szali, w pięciu kolorach symbolizujących pięć żywiołów i pięć pierwiastków natury. Pannę młodą wprowadził orszak 100 mnichów. Pan młody po wypowiedzeniu rytualnych formuł nałożył jej na głowę koronę, Je Khenpo pobłogosławił i zaczęło się to, na co wszyscy czekali. Nowożeńcy podeszli do poddanych, a ci, kłaniając się, przekazywali im białe szale. Symboliczne dary królewska para przyjmowała z wdziękiem. Nie było barierek ani kordonów policji. Następnego dnia przenieśli się do stolicy, gdzie kontynuowano obrzędy i wyprawiono ucztę, na którą zaproszono… cały naród. Darmowy bufet serwował oczywiście tradycyjne potrawy.

Jeszcze barwniejszy charakter miało zakończone tuż przed monarszym weselem kilkudniowe święto Tsechu. Mnisi przebrani w maski odtwarzają w widowiskowej pantomimie sceny związane z działalnością na wpółlegendarnego ojca bhutańskiego buddyzmu – guru Rinpoche. Ich taniec został wpisany na listę niematerialnego dziedzictwa ludzkości UNESCO, ale oni o tym wyróżnieniu nigdy nie słyszeli. Z kolei widzowie nie rozumieli moich pytań o przywoływane mity i legendy. „To nie legendy, tak było” – obruszał się mój przewodnik Lal Raj absolwent wyższej uczelni. Dla Bhutańczyków jest rzeczą najzupełniej oczywistą, że guru Rinpoche przyleciał z Tybetu na tygrysie i osiadł w pustelni na 800-metrowej skale. Dziś w tym miejscu znajduje się Tygrysie Gniazdo, czyli klasztor Taktsang – turystyczna wizytówka Bhutanu. 

Święty 5 tysięcy kobiet

Żadnych wątpliwości nie budzą też dokonania Boskiego Szaleńca Drukpy Kunleya, żyjącego na przełomie XV i XVI w. Poeta, mistyk i jogin chwytał w locie strzały, dłonią odpierał ciosy miecza, zamieniał demony w psy. Głosił, że stan oświecenia można osiągnąć nie tylko poprzez wyrzeczenia i medytację, ale też seks. Ze szczególną gorliwością uczył tej metody kobiety. A  dysponował nie lada pomocą naukową – malowidła w jego macierzystym klasztorze w  Chimi przedstawiają scenę zwycięstwa Drukpy Kunleya nad złośliwym duchem dręczącym mieszkańców. Święty ułożył się pod drzewem, rozchylił szaty i czekał. Gdy demonica zobaczyła rozmiary jego przyrodzenia, przerażona uciekła na zawsze. Na pamiątkę tego wydarzenia mieszkańcy do dziś malują na ścianach domów wielkie fallusy.

„To symbol pomyślności i dostatku” – mieszkańcy spieszyli z wyjaśnieniami, gdy zacząłem je fotografować. Echa kultu Drukpy Kunleya odzywają się także podczas Tsechu, zwłaszcza w dzongach na prowincji. W przerwach między tańcami na widownię wkraczają klowni – atsara, którzy parodiują obrzędy religijne, a widzów w zamian za datki na klasztor błogosławią… drewnianymi fallusami. Nikt się nie gorszy, bo to naprawdę kraj inny niż wszystkie. Tak inny, że wielu jego mieszkańców nawet nie wie, iż żyje w Bhutanie. To przejęta przez Anglików nepalska nazwa, dla tubylców ich państwo to Druk Yul – Królestwo Grzmiącego Smoka. 

Smok zagrzmiał przed dziesięcioma wiekami nie po to, by straszyć i grozić, lecz głosić naukę Buddy. Został wysłuchany wtedy i jest słuchany dziś, gdyż doktryna szczęścia narodowego to nic innego jak przełożona na język współczesnej polityki podstawowa zasada buddyzmu: im mniej w tobie żądz i pragnień, tym mniej cierpisz, więc jesteś szczęśliwszy. 

Więcej:cywilizacje