Opływa w luksusy, ale ma status prawny dziecka. Życie kobiet w Arabii Saudyjskiej

Kobieta w Arabii Saudyjskiej ma przez całe życie status prawny dziecka. Bez zgody opiekuna – ojca lub męża – nie może prawie nic. To, co dla nas jest niewolą, bywa jednak nazywane… wygodnym życiem.

Arabia Saudyjska. Nie Iran, nie Irak, Pakistan, Jemen czy Soma­lia. To ważne rozróżnienie. Tak jak nie ma jednej spójnej Euro­py, bo Szwecję od Albanii dzieli przepaść, tak nie ma jednego „świata islamu” Arabia Saudyjska nie przypomina innych kra­jów muzułmańskich. Rządzi się swoimi prawa­mi i żyje na własnych zasadach. Na przykład nie wpuszcza turystów – na teren Królestwa można wjechać jedynie udając się na pielgrzymkę do Mekki lub na zaproszenie biznesowe. Niechęt­nie gości się też zagranicznych dziennikarzy. Gdy od wielkiego dzwonu wjedzie reporter CNN czy BBC, cenzor z Ministerstwa Infor­macji będzie mu towarzyszył jak cień. Wszyst­kie organizacje, prasa i instytucje publiczne są kontrolowane przez rodzinę królewską al Saudów. Arabia Saudyjska to monarchia absolutna, kawałek średniowiecza w XXI wieku.

Ulicami Rijadu przechadzają się ubrane na czarno kobiety. Noszą abaje – długie narzuty od szyi do kostek. Wiele z nich ma twarze zasłonię­te nikabem. Muszą. W kawiarniach wysiadują mężczyźni, palą sziszę, śmieją się. Siedzą w tradycyjnych beduińskich białych strojach, tawbach. Na głowach noszą proste białe przepaski. Jeżdżą luksusowymi samochodami, prowadzą firmy, bawią się. Mogą.

 

Za zasłoną

Hadeel ma 36 lat, męża i czworo dzieci. Skończyła studia w USA, mówi perfekcyjnie po angielsku. Mimo upału nosi czarną abaję i rę­kawiczki. Jest skromna, cicha, jakby zahukana. Ale gdy tylko przekracza próg swojej rezydencji na przedmieściach Rijadu, zrzuca narzutę. Pod nią skrywa blond loki, żakiet Chanel i buty Jimmy’ego Choo. Nie różniłaby się niczym od ko­biet spacerujących paryskim Champs-Elysees czy nowojorską Piątą Aleją.

Życie średnio zamożnej Saudyjki w niczym nie przypomina naszego. Dzieci wychowuje niania, gosposia sprząta, gotuje i robi zakupy, po mieście obwozi prywatny kierowca. Hadeel pracuje dla własnej satysfakcji, prowadząc warsztaty kul­tury arabskiej i pisząc książki dla dzieci. Dostarczenie pieniędzy na utrzymanie domu i rodziny to obowiązek męża. Pieniądze, które zarobi sama, należą tylko do niej. Hadeel ma dużo czasu na czytanie, spotkania ze znajomymi i małe przyjęcia w ogrodzie swojej willi. Jest bardzo szczęśliwa.

Ale gdyby spojrzeć na to z europejskiej perspektywy, sprawa wygląda inaczej. Hadeel wozi kierowca, bo kobiety w Arabii Saudyjskiej nie mają prawa prowadzić samochodu. Pracuje dlatego, że jej mąż wyraził na to zgodę. Gdyby trafiła na innego mężczyznę, nie miałaby nic do powiedzenia. Mąż w świetle prawa staje się bowiem jej mahram, opiekunem. Mógłby kazać Hadeel siedzieć w czterech ścianach, zabronić pracować i wyjechać z kraju. Byłaby zdana na jego łaskę. Kobieta w Arabii Saudyjskiej ma bowiem status prawny dziecka – przez całe życie.

Dla przeciętnej Europejki takie życie to więzienie, złota klatka. Hadeel nie ma rozumia­nej po europejsku „wolności”, ale twierdzi, że niczego jej nie brakuje. I to mimo że nie uważa się za zamożną. – Ile metrów ma twój dom? – pytam. – Który? – odpowiada.

Aktywistki kobiece z Arabii Saudyjskiej, najczęściej wykształcone i mieszkające na Za­chodzie, postulują zmiany. Uwolnienie kobiet spod władzy mężczyzn, równouprawnienie. Jednak w samej Arabii osiemdziesiąt na sto ko­biet nie chce żadnych zmian. Bardziej niż wol­ność cenią spokój i poczucie bezpieczeństwa. To, że mąż podejmuje wszystkie decyzje i przy­nosi pieniądze. Że nie „muszą” nic robić, tracić czasu na pracę, sprzątanie. Że nie zaprzątają im głowy rachunki, bankowe kredyty halal, wybór szkół dla dzieci i wszystkie te inne sprawy, któ­re tak często określamy mianem problemów. Takie beztroskie życie im bardzo odpowiada. A jest możliwe dzięki ropie naftowej, która za­pewnia Saudyjczykom ogromne dochody.

 

Czarne złoto

„Zwykłą” pracę wykonuje w Arabii Saudyj­skiej rzesza imigrantów z Pakistanu, Jemenu, Filipin czy Indonezji, szacowana na 30 proc. mieszkańców kraju. To oni dostarczają do sklepów towary, wywożą szambo, pielą grząd­ki, sprzątają, budują, naprawiają. Saudyjczyk nie splami się pracą poniżej swojej godności. Oczywiście na prowincji, w beduińskich wio­skach, gdzie wciąż wiedzie się twarde pustynne życie, wygląda to inaczej. Jednak dwa główne ośrodki miejskie, Rijad i Dżedda, są miastami bogaczy i ich służby.

 

Można by przewrotnie uznać, że Arabia Saudyjska ma najlepszy system walki z bezro­bociem na świecie. Saudyjczycy nie muszą ro­bić nic, a i tak opływają w bogactwo. Subwencje i programy aktywizacji raczej demotywują, niż motywują. Saudyjczykowi wystarczy założyć firmę, która będzie podnosić szlaban przed ja­kimś hotelem. Do pracy w budce zatrudni Pa­kistańczyka, płacąc mu grosze, a z rządowego programu saudyzacji, czyli wspierania lokalnej przedsiębiorczości, dostanie więcej, niż mu po­trzeba na życie. A jeśli uruchomi pięć takich firm i postawi pięć budek ze szlabanami, co miesiąc państwo przelewać mu będzie na konto majątek.

Gdy król postanowił zbudować kobiecy uni­wersytet im. księżniczki Nory bint Abdul Rahman, nie stosował półśrodków. Powstał kampus dla 45 tys. studentek wielkości małego miasta, który wygląda jak z „Opowieści 1001 nocy”. Można się po nim poruszać uczelnianym pod­ziemnym metrem. Gdy przez kraje Maghrebu przelewała się arabska wiosna, król Abdullah ku­pił sobie w Arabii spokój, wypłacając wszystkim Saudyjczykom… trzynaste i czternaste pensje. Pieniądze pozwalają tu na wszystko.

 

Śmierć za postęp

Arabia Saudyjska zmienia się bardzo powoli i nie zawsze w sposób, który my, Europejczycy, uznalibyśmy za postępowy. W 1975 r. krajem wstrząsnęła straszna wieść. Król Fajsal II, władca-reformator, został zastrzelony przez swojego bratanka. Czym prędzej ogłoszono, że młody książę był niepoczytalny. Nie można było prze­cież głośno przyznać, że Fajsal II musiał zginąć, bo ośmielił się wprowadzić na Świętą Ziemię, do domu Proroka Mahometa, telewizję, a planował jeszcze dalej idące reformy.

Cztery lata później uzbrojeni napastnicy zajęli Wielki Meczet w Mekce, wzywając do obalenia króla i powrotu do surowego muzuł­mańskiego kodeksu moralnego. Dwa tygodnie ciężkich walk w świętym miejscu pochłonęło 400 ofiar. Kraj aż falował ze wzburzenia. W tym samym czasie w sąsiednim Iranie, tuż za miedzą, szalała rewolucja. Ajatollaha Chomeiniego wiało 10 mln ludzi. Saudyjczycy poczuli, że czeka ich to samo, i przestraszyli się tej wizji. Woleli sami zrobić krok w tył niż dać się przewrócić wichurze zmian.

Wprowadzono Muttawę, policję religijną. Edukację oparto na Koranie, dziesiątki tysięcy amerykańskich i europejskich pracowników prze­mysłu naftowego zamknięto w tzw. compounds, strzeżonych ogrodzonych osiedlach. Rzekomo dla ich własnego bezpieczeństwa, ale tak naprawdę, by Saudyjczycy nie byli świadkami obyczajowego rozpasania, by nie widywali butelek z alkoholem i białych kobiet opalających się w bikini. I co najważniejsze – zdecydowano, że poza domem kobiety i mężczyźni mają przebywać oddzielnie.

 

Gra pozorów

Dziś, ponad 40 lat później, to jest jedyna rze­czywistość, jaką znają Saudyjczycy. Dzieci są roz­dzielane w wieku siedmiu lat i aż do dnia ślubu praktycznie nie mają kontaktu z przeciwną płcią poza najbliższą rodziną. Małżeństw nie zawiera się z miłości, związek dwóch osób, aranżowany przez rodziców, to związek dwóch rodów repre­zentowanych przez młodych. Kobieta nie istnieje poza rodziną – zbuntowana dziewczyna, która trzaśnie drzwiami, zaraz za progiem staje się ni­kim. Nikt jej nie przyjmie do pracy, nie wynaj­mie mieszkania, nie pozwoli wyjechać z kraju. W końcu policja odprowadzi ją do domu.

Ta sama policja patroluje centra handlo­we. Brodaci strażnicy moralności pilnują, żeby Saudyjczycy zachowywali się tak, jak powinni. Legitymują pary przy stolikach z kurczakami w panierce. Sprawdzają czy to na pewno mał­żeństwo lub rodzina. Jeśli nie – areszt, krzyk, pu­bliczne zawstydzenie, nawet baty. Upewniają się, że wszyscy zamykają sklepy na porę modlitwy, pięć razy dziennie. Zaganiają ludzi do meczetów ukrytych między kinem i strefą zabaw dla dzieci, na poziomie z barami szybkiej obsługi.

Mężczyzna nie wejdzie do perfumerii ani sklepu z bielizną bez żony. Kobieta nie zostanie wpuszczona do restauracji, chyba że w lokalu jest specjalna sala „rodzinna”. Kobiety pra­cują na oddzielnych piętrach, nie rozmawia­ją z nieznajomymi i nie odbierają telefonów spod numerów, których nie rozpoznają. Jed­nak ograniczeń nie traktują jako opresji – wręcz przeciwnie. Oddzielenie kobiet od mężczyzn wiele Saudyjek traktuje jako przywilej, który ma korzenie historyczne.

 

W czasach władzy imperium osmańskiego w pałacach mieściły się haremy, przestrzenie tylko dla kobiet i ich służby. Bogate Osmanki odgradzały się od plebsu i nieznajomych męż­czyzn, kryły wdzięki za parawanami. Saudyjki też chciały tych symboli statusu. Zażądały swo­ich przestrzeni, niedostępnych mężczyznom. Chcą mieć prawo do własnego piętra w pracy i chcą móc się zasłaniać abają przed wzrokiem obcych, tak jak i my zasłaniamy się żaluzjami przed sąsiadem. Równouprawnienie po saudyjsku nie oznaczałoby równości w dostępie do miejsc i możliwości. Saudyjki zażądałyby więcej przestrzeni niedostępnych mężczyznom. Zmiany już następują, Arabia się modernizuje – ale I nie w stronę Zachodu, tylko we własną. Abaja, 1 czarna narzuta, jest dla nas synonimem męskiej I opresji. Spytałem Halę al-Dosari, jedną z najbardziej znanych aktywistek feministycznych, czy s wolałaby wychodzić na ulicę bez abai. Spojrzała zdumiona. – Abaja to tradycja. Jestem Saudyjką, £ a Saudyjki noszą abaję. Dlaczego zakładasz, że 8 ktoś mnie do tego zmusza?


DLA GŁODNYCH WIEDZY:

  • „Swoją drogą”, Tomasz Michniewicz, Wydawnictwo Otwarte – relacja z trzech podróży marzeń: z przyjacielem do afrykańskiej dżungli, z ojcem do Nowe­go Orleanu i z żoną do Ara­bii Saudyjskiej.