“Widziałem w życiu tylko jedną piękną rzecz”. Fragment powieści “Czarne słońce” Jakuba Żulczyka

“Ale o tym później. Świat jest tak urządzony, że ludzie, którzy są nad, śmieją się z tych, którzy są pod. Ci pod gniją i wegetują po to, żeby ci nad mieli po czym chodzić”. Publikujemy fragment nowej powieści Jakuba Żulczyka pt. “Czarne słońce”.
“Widziałem w życiu tylko jedną piękną rzecz”. Fragment powieści “Czarne słońce” Jakuba Żulczyka

W ojczyźnie przyszłości wrogowie pozbawieni są wszelkich praw. A wrogiem jest każdy Inny, każdy Obcy. Odgrodzona od dogorywającej Europy, rządzona przez Ojca Premiera, Wielka Polska nigdy nie zostanie zalana przez hordy uchodźców, nie będą panoszyć się w niej zdrajcy i degeneraci.  

Ze eliminację odpadów ze społeczeństwa odpowiedzialny jest Gruz, lider neonazistowskiej bojówki, chodzące wcielenie absolutnego zła, człowiek mordujący dla samej przyjemności zabijania. Realizacja kolejnego rządowego zlecenia brutalnie przeorze mu świadomość i zmieni całe życie.

Okrutna, wywrotowa, „antypolska” powieść autora Ślepnąc od świateł jest efektownym zderzeniem literackich gatunków – thrillera, dystopii, kryminału noir, powieści drogi, dramatu psychologicznego i zaskakującej książki o miłości. Prowokując do granic możliwości, Żulczyk tak naprawdę oferuje głęboko humanistyczną opowieść o wielkiej duchowej przemianie. Publikujemy fragment nowej powieści Jakuba Żulczyka pt. “Czarne słońce”.

Rozdział pt. Det som engang var, cz. 1

Deski leżą w błocie po to, żeby nie zapadł się w nim koń. Asfalt jest po to, żeby auto mogło jechać dalej. A ja jestem tym asfaltem, w sensie nie czarnuchem, kurwa, tylko jezdnią, jestem tym błotem, wkurwioną ziemią, która w gniewie połknie wszystko i wszystkich.

Wszyscy zapadną się we mnie. Obleję ich jak lawa, a potem zastygnę w kamień. I nie będzie niczego, tylko Biała Walhalla i Wielki Mróz. Zaprawdę powiadam Wam, jeden z drugim, to, co naprawdę piękne, jest jeszcze przede mną.

Gdy byłem dzieckiem, żyliśmy w mieszkaniu, w którym wszystko się odklejało od siebie; to jest pierwsze, co pamiętam, że wszystko się rozpada, gnije i moknie, tapeta od ściany, podłoga od ziemi, szyba od okien, nic nie jest szczelne, jest zimno, mokro i cuchnie, matka leży na tapczanie i wyrasta jej rak na twarzy, piąty w tym roku, a mój ojciec człapie po mieszkaniu, pijąc spirytus ze sło­ika, i w wolnych chwilach tnie nożem matkę, a potem defekuje w kącie i każe mi to sprzątać gołymi rękami

Żartuję, weź, bo ci dupa pęknie jak głupi balonik.

Gruz, Gruz, ale ty też masz poczucie humoru. Powinieneś mówić takie śmieszne rzeczy.

Zamknij się

A ty posłuchaj, jeden z drugim. Pewnie tak myślałeś, że skoro jestem tym, kim jestem, to musiałem przeżyć coś strasznego, że jestem tylko takim pancerzem, wdziankiem na pokaz, że w środku Gruza siedzi jakaś bita i dymana cipa, która mści się za to, co jej robili przez całe życie.

Tak naprawdę, to pamięć zaczyna mi się mniej więcej od dziesiątego roku życia. Przedtem to było jakieś gówno osrane, pojedyncze obrazki, zapach jakiś. Dziesiąty rok życia – zaczynam coś pamiętać. Nie było źle, skłamałbym, gdybym powiedział, że jakaś patologia. Żyłem z matką i ojcem na dalekim Ursynowie, w dwupokojowym mieszkaniu w dziesięciopiętrowcu; matka i ojciec w jednym pokoju, z telewizorem, ja w drugim, z komputerem. Matka o mnie dbała, proszę wysokiego sądu. Miałem codziennie na kolację kanapki z serem i z szynką, piłkę do kosza, piłkę do nogi, kompa z gierkami i pornuchami w internecie, anal, oral, gangbang, co tam chcesz, tak czy siak, szarpałem kiełbasę non stop. Miałem kolegów na podwórku, z którymi grałem w piłkę albo często się biłem, bo naprawdę lubiłem się bić, bez wyraźnego powodu, lubiłem po prostu to uczucie – przypierdolić komuś w nochal i rozmazać mu po jaźwie krew zmieszaną z gilami.

Matka gadała do mnie zdrobnieniami, chciała, żebym chodził na pianino albo inne gówno, mówiła, że ładnie mi w jasnych kolorach. Urodziła się z głupim łbem i taka miała zdechnąć. Pracowała jako sekretarka w gminie. Czasami piła puszkowe siki z Biedronki i wtedy płakała sama w kuchni, ale to było gdzieś z raz w miesiącu. Tak to po prostu gadała bzdury i bała się o mnie, to jedyne, co naprawdę potrafiła robić.

Ojciec po prostu zapierdalał do roboty, jakiejś tam, a gdy wracał, to gapił się w telewizor. Gardziłem nim. Widziałem go tylko, jak gapił się w wiadomości, z których nic nie rozumiał. Jeszcze nie wiedziałem nic o drodze, na jaką miałem wejść, ale czułem, że ojciec jest jak zwiędły, stary flak, jak ciało zgniłe za życia. Gdy matka bała się o mnie, on bał się mnie. Słusznie. Czuł, że z dnia na dzień byłem coraz bardziej jak wściekły pies. Chodziłem za nim z ostrymi przedmiotami, ze śrubokrętem, z cyrklem. Od pewnego momentu nawet przestał na mnie patrzeć, gdy wracał z roboty.

W mojej głowie prawda łączyła się z siłą i refleksem. Te słowa zawsze oznaczały dla mnie to samo. Bardzo lubiłem patrzeć na umięśnionych chłopów; byli moimi bohaterami. Jednym z nich był Conan Barbarzyńca, którego grał Arnold Schwarzenegger. Nad łóżkiem miałem jego plakat, patrzyłem na niego, szarpałem sobie dziadygę i wyobrażałem, jak całuję jego klatę i brzuch, a potem pluję mu na pęto, otwieram szeroko gębę i zaczynam je ssać; jest tak wielkie, że zaraz puszczę pawia. W mojej wyobraźni zawsze strzelał szybko. Przy łóżku miałem specjalnie kupiony jogurt, brałem go do ust, odchylałem głowę i zaczynałem nim gulgotać, wyobrażając sobie, że to wytrysk Schwarzeneggera, i wtedy strzelałem sam, na monitor albo na ścianę, by po wszystkim brać trochę na palec i sprawdzać, jak smakuje.

Gruz, ty naprawdę jesteś bardzo ciekawym człowiekiem.

Ty, a co ty myślisz, lewaku, czytasz to i myślisz, że taki jak ja musi być wypartym pedałem, takim jak ty, albo niewypartym, tylko po prostu ruchającym się tak jak ty? Że cała ta wściekłość i ten gniew, i to szaleństwo, i ta żądza krwi wynika z tego, że po prostu chciałbym zostać spenetrowany w dupsko przez Arnolda Schwarzeneggera? Robić mu lachę? Że narodowcy, neonaziści nie robią nic innego, tylko się dymają?

Ty jesteś w takim razie tak głupi, że szkoda cię zabijać. Odłóż tę książkę i idź załóż se sznur, a ja kopnę w taboret.

Miałem czternaście lat, gdy byłem z kobietą pierwszy raz. To znaczy, byłem – to chyba nie do końca właściwe określenie; ja ją zjadłem, pożarłem, a w tym pożarciu po raz pierwszy zostałem sobą. Była ode mnie dwa lata starsza, chodziła do technikum odzieżowego, zdziwiłem się, że taka szkoła w ogóle istnieje. Wypiłem pół piwa, to było w mieszkaniu u jakiegoś chłopaka z osiedla, co nawet go nie pamiętam. Poszliśmy tam po graniu w piłkę, tak po prostu, pozamulać, bo nie było nic innego do roboty. Miała włosy ufarbowane na blond, podarte dżinsy i Adidasy Superstary pomazane w serduszka różowym błyszczykiem, była lekko gruba i niedomyta, brwi wyszczypała sobie pęsetą; wszyscy gadali o niej, że bierze do dzioba za pięć dych. Gdy popatrzyłem na nią, poczułem to samo, co czułem, gdy patrzyłem na gangbangi w necie, tylko czterdzieści razy bardziej. Siedziała na kanapie, prężąc się i wyginając w stronę raz jednego, raz drugiego typa, ja patrzyłem na to i czułem, jak wyrastają mi zęby, paznokcie, jak między nogami rośnie mi wielki, bolesny kamień. Zapijałem to browarem, co nazywał się Megavolt, a na puszce miał napisane „mleko to to nie jest”. I nie było, a co więcej, nie działało, bo z każdym łykiem to, co czułem, tylko przybierało na sile.

 

Łącznie w mieszkaniu było gdzieś z pięciu chłopaków. Dwóch z nich było zgolonych na bardzo krótko, na koszulkach mieli celty, na to kurtki fleki, do tego pasy z ćwiekami i przykrótkie spodnie, splamione wybielaczem. Jeden miał naprawdę tępy ryj, przypominał nieobranego, pobazgranego mazakiem kartofla; ten drugi za to wyglądał inaczej. Miał wyraźną, trochę kwadratową, ale ładną szczękę, bardzo niebieskie oczy, wąskie usta, krótkie włosy. Ubranie miał czyste i wyprasowane, w ogóle był cały jakiś taki zadbany, nawet paznokcie miał czyste. Wyglądał porządnie, mądrze, szlachetnie, jak jakiś rycerz. Jak hitlerowiec, przeszło mi przez głowę.

Ten z głupim ryjem wstał i włączył kasetę; całkiem ładna piosenka, pomyślałem najpierw, taka powolna gitarka, i elektryczna, i normalna oraz jakieś inne dźwięki. Wokalista śpiewał coś o siedzeniu w opuszczonej knajpie, wszyscy słuchali tej piosenki w skupieniu, jak na jakiejś mszy, tylko ta dziewczyna ewidentnie się nudziła. I gdy wszedł refren, „zostańmy przyjaciółmi na zawsze w naszej wierności / niech nasze serca połączy walka, idea rasowej jedności”, ten z głupim ryjem podszedł do tej dziewczyny i zaczął się z nią trochę lizać, a ten blondyn z kwadratową szczęką popatrzył na mnie i się uśmiechnął.

I wtedy to, co czułem, ze mnie wybiło, to wszystko, cały ten gniew, jakby zerwać pierścień z hydrantu. Wstałem, podszedłem do tego chłopaka, co się z nią lizał, i zajebałem mu z całej siły w gębę. Wstał, ale uderzyłem go jeszcze raz, i jeszcze raz, i kazałem mu stąd spierdalać, a następnie wziąłem tę blondynę za rękę i pociągnąłem ją za sobą, do drugiego pokoju.

Nikt nic nie zrobił. Wszyscy zamilkli. Tylko gość w kaseciaku dalej śpiewał o czymś, czego jeszcze w ogóle nie rozumiałem – przyjaźni białej rasy. Wsadziłem jej wszystko wszędzie. Nie wiedziałem, co robię, ale dowiadywałem się tego dość szybko. To mógł być pokój rodziców, w środku stało podwójne łóżko, telewizor oraz obudowana lustrem szafa. Miała trochę okres, ale to w ogóle nie miało znaczenia. Darła mordę, ja szarpałem ją za łeb, skakałem po niej jak po wrogu i skończyłem dość szybko, w sumie nie wiedziałem, ile to ma trwać, ale gdy skumałem, że ci za ścianą to wszystko słyszą, to od razu mogłem jeszcze raz. Wylatywało ze mnie tyle, że normalnie jakbym szczał spermą.

Gdy w końcu wyszedłem z tego pokoju, to nikt nic nie powiedział, wszyscy tylko gapili się na mnie, z kasety znów leciała ta piosenka o rasowej jedności, tamten co dostał na ryj siedział dalej na kanapie, z rozkwaszonym nosem, a piękny blondyn patrzył na mnie tymi zimnymi oczyskami.

– Co się lampisz, larwo? – zapytałem, a on tylko się uśmiechnął i wzruszył ramionami. Było w tym drobnym geście coś, co momentalnie mnie zmiękczyło, schłodziło, sprawiło, że przestałem się gotować. Jakbym nagle ściągnął hita heroiny. Aż zakręciło mi się w głowie.

– Jak masz na imię? – zapytał. Odpowiedziałem mu. Zapytałem, jak on ma na imię.

– Mówią na mnie Suchy – powiedział. – Dziwnie – odparłem jak debil, byle powiedzieć cokolwiek.

– Normalnie, jeden jest Biały, inny jest Gruby, a ja jestem Suchy. – Znowu wzruszył ramionami, a mi zrobiło się tak miękko w kolanach, że myślałem, że się przewrócę. W ogóle nie wiedziałem, o co chodzi. Ta, co ją dymałem, wylazła z pokoju, zaryczana, i podreptała do kibla. Nikt na nią nawet nie spojrzał. – Na mnie nie mówią nijak – powiedziałem, bo to była prawda, nie wołali mnie jeszcze w jakiś szczególny sposób.

– No dobra. Wpadnij do piwnicy w piątce. Poznam cię z paroma chłopakami, którzy wiedzą, o co chodzi – dodał.

Do mojej matki w końcu zaczęło docierać, co się dzieje. Nie mogła tego dalej ukrywać. Zrobiłem się wzrostu ojca, zmienił mi się głos. Nie wiem, jak to się stało, inni w moim wieku wciąż byli albo grubi, albo tacy pokraczni i pokręceni jak patyki, pokryci syfami. Mi pod skórą robiły się kable. Cały, ale to cały czas waliłem konia. Matka robiła mi awantury, płakała całymi wieczorami, zaklinała ojca, żeby coś ze mną zrobił, przynajmniej coś powiedział, ale on widział, co się stało, zamykał się przede mną w pokoju, bo się bał, i podgłaszał telewizor, bo się bał, matka piła piwa w kuchni, bo się bała, a ja po prostu dalej waliłem konia w pokoju albo grałem w Counterstrike. Nauczycielki mówiły matce, że ma mnie oddać do szkoły specjalnej. Lekcje w szkole stały się czymś, czego w ogóle nie mogłem wytrzymać. Jakaś wielka siła zabraniała mi siedzieć przez czterdzieści pięć minut w jednym miejscu, przykutym do krzesła. Wstawałem i wybiegałem z klasy, zanim nauczycielka cokolwiek powiedziała, trzaskałem drzwiami, wbiegałem do łazienki i coś tam niszczyłem, na przykład lustro, albo wybiegałem na dwór i się darłem, albo łapałem jakiegoś gamonia na ulicy i zaczynałem się z nim bić. Raz jeden facet, co stał obok taksówki, zajebiście silny, wziął i rzucił mną o drzewo niczym lekką piłką. Coś trzasnęło mi w dupie, zabolało, ale wstałem i znowu ruszyłem na niego, jeszcze szybciej. Spocony, wsiadł do samochodu i odjechał.

– Za bardzo szalejesz, to niedobrze – powiedział Suchy, gdy spotkaliśmy się następnym razem w piwnicy, dwa bloki od mojego. Nigdy tam nie byłem i nie wiedziałem, że w piwnicy bloku można zorganizować sobie taką fajną miejscówkę.

Pomieszczenie było spore, szerokie jak całe nasze mieszkanie, na ścianie wisiała flaga ze swastyką, w rogu przyczepiony do sufitu dyndał worek treningowy, pośrodku stolik, na stoliku cola, browary. Pod ścianą pałki, rękawice bokserskie. Suchy siedział na kanapie obok dwóch starszych gości, którzy byli już praktycznie dorośli i nawet na mnie za bardzo nie patrzyli.

– Po pierwsze, musisz się chociaż trochę podporządkować, bo inaczej dadzą cię w końcu do poprawczaka i tyle z tego będzie. Po drugie, musisz coś wiedzieć. Nie jesteś małpą. Historia, język polski. Masz się uczyć, zaliczać przedmioty, przynajmniej na tróje. Jeśli nie będziesz nic wiedział, zrobią z tobą, co chcą.

– Kiedy ja nie mogę wytrzymać, jak ta idiotka gada, strasznie mnie to denerwuje. – Stałem przed nimi trochę jak u lekarza, z sekundy na sekundę czułem coraz większą złość, znowu to we mnie wzbierało, nie umiałem stać, nie umiałem siedzieć, mogłem tylko biec i walić na oślep w ściany i ryje. Albo dymać. Po tej dziewczynie mój apetyt jeszcze bardziej urósł.

– On jest szalony, ten młody, mówiłem ci – powiedział Suchy.

– Ty też jesteś młody – odparł ten drugi, po czym wstał i popatrzył na mnie uważnie, jakbym był zwierzęciem, które ma kupić. Na łokciu miał dziarę, pajęczynę, a na koszulce napis: „kolejne 6 milionów”.

– On ci z nożem pójdzie na każdego, bez problemu – Suchy gadał dalej, reklamował mnie jak jakieś urządzenie w telesklepie, ale wiedziałem, że chce dobrze, pokiwałem głową na znak, że ma rację.

– To ile masz lat? – zapytał ten z dziarą na łokciu.

– Tyle, ile trzeba – powiedziałem, a on się zaśmiał.

– Masz oczy? Jak wychodzisz z domu, patrzysz na ulice?

Pokiwałem głową

– I co, jest tam w chuj brudno, co nie? Domyślałem się, o co mu chodzi, ale chciałem, by mówił dalej.

– Pełno tam tego ścierwa. Czarnych. Ciapaków. Ćpunów. Cyganów. Pedałów. Amerykanie chcą tym zalać Polskę. No, Żydzi z Ameryki, w sensie.

Nic mu nie odpowiedziałem. Tak naprawdę, było mi wszystko jedno.

– Nie rozumiesz.

– Ja nie potrzebuję nic rozumieć – powiedziałem mu.

Teraz to on gapił się we mnie jak głupi.

– Ja potrzebuję wiedzieć, jak walczyć nożem i bejsbolem – uzupełniłem i splunąłem.

– Jak rozbijać czachy jak Conan Barbarzyńca. Macie mnie tego, kurwa, nauczyć.

– Macie? A co, ty będziesz nam rozkazywał? – Ten z dziarą na łokciu znowu się zaśmiał.

– Nie chcesz, to wypierdalaj – odparłem i już odwróciłem się, żeby wychodzić, kiedy Suchy wstał, podbiegł do mnie i złapał mnie za ramię. Wszystko w środku mi podskoczyło, jakby kopnął mnie prąd. On chyba to poczuł, bo zanim mnie puścił, zacisnął dłoń jeszcze mocniej.

– Będzie dobrze. Tylko musisz się trochę podporządkować – powiedział cicho i spokojnie, normalnie jak jakaś nauczycielka.

– Heil Hitler! – dodał.

 

Więcej:Książki