Agenci specjalni Jego Królewskiej Mości

Powołana przez Zygmunta Starego obrona potoczna oraz utrzymujące się wyłącznie z łupów oddziały lisowczyków miały opinię najlepszych wojowników XVI- i XVII-wiecznej Europy. W służbie polskich królów docierały aż nad Ren oraz do brzegów subpolarnego Morza Białego.

Jest piątek, 6 sierpnia 1649 roku. Zaczyna się 27. dzień oblężenia Zbaraża. Kilkutysięczna polska załoga stawia opór ponad 100 tysiącom Tatarów i Kozaków Bohdana Chmielnickiego. Od dwóch tygodni obrońcy karmią się tylko końskim mięsem. „Kazano zdechłe i zabite konie na skróty siekać, wędzono je i znowu na bigos siekano i posypując mąką, dawano końskie mięsa koniom” – notuje kronikarz. Jednak mimo wezwań do kapitulacji nikt nie zamierza się poddawać. „Jeśli przejdziecie dalej, to po naszych głowach” – brzmi przekazana posłańcom odpowiedź. Obrońcy wytrzymali kilkanaście szturmów, około 70 razy sami wypadali zza wałów na nie przyjaciela. Wielu zginęło. 19 lipca poległ Sebastian Aders, dowódca artylerii i twórca planu fortyfikacji polskiego obozu. Cztery lata wcześniej, na zlecenie hetmana Koniecpolskiego, w przebraniu kupca spenetrował całe tatarskie państwo – przemycone przez niego szkice i notatki posłużyły do stworzenia pierwszej mapy Krymu. Nie ma dotąd żadnych wieści o Mikołaju Skrzetuskim, oświadczonym wojowniku, który na początku sierpnia postanowił przejść przez nieprzyjacielskie pozycje, by przekazać informacje o oblężeniu i wezwać pomoc. Czy jeszcze żyje?

Obrońcy Zbaraża to zahartowani w kresowych bojach żołnierze. Kiedy w piątek o świcie ze wszystkich stron rusza na ich pozycje kolejny szturm, nie mają już prawie czym walczyć. Kozacy przerzucają przez fosy dziesiątki kładek. „W mgnieniu oka całe tłumy stanęły na okopach, inne się za nimi pchały. Rozpoczęła się walka na pięści, trwająca trzy godziny, prowadzona z nadludzkim wysileniem” – zanotował kronikarz. Nieprzyjaciela udało się odepchnąć. Do kolejnych szturmów Kozacy iść już nie chcieli. Obrońcy Zbaraża wytrzymają jeszcze dwa tygodnie głodu i oblężenia, ale nie ustąpią.

Takie opisy kształtowały w XVI i XVII wieku opinię o Polakach jako jednych z najlepszych wojowników Europy. Jednak w Rzeczypospolitej, w przeciwieństwie do takich krajów jak Francja czy Włochy, nie było żadnych szkół rycerskich. Od kogo więc nasi przodkowie uczyli się wojować? Na wschodzie Europy
tylko jedna armia stawiała wówczas tak wysokie wymagania. Byli to Tatarzy.

 

Jak dobrze wroga mieć

129 lat wcześniej, Toruń. 28 kwietnia 1520 r. król Zygmunt Stary wydaje ordynację dotyczącą organizacji obrony na Rusi i Podolu. 

Od dziesiątek lat tereny te są regularnie najeżdżane przez Tatarów, którzy porywają w jasyr i mordują tysiące ludzi, zamieniając wschodnie pogranicza Polski i Litwy w pustynię. Nowa organizacja będzie nazywać się obroną potoczną, czyli ruchomą, i w ciągu kolejnych dekad stanie się najlepszą
i najbardziej wszechstronną w Europie szkołą walki. Tatarzy to przeciwnik, z którym Polacy nie nauczyli się dotąd wojować. Ich krymskie państwo to jedna wielka armia. Nawet kobiety i dzieci są tam szkolone do wojennych wypraw, które niepostrzeżenie potrafią przemknąć się na terytoria przeciwnika i niczym szarańcza spaść na niespodziewające się ataku miasta i wsie. Tatarski chłopiec, zanim jeszcze nauczy się dobrze chodzić, jest już sadzany na konia – nauczyciel bierze go „na barana” i przyzwyczaja dziecko do ruchów i pędu wierzchowca.

W wieku kilku lat ma już swojego konia, którego ujeżdża od źrebaka, oraz łuk i kij, którym będzie ćwiczył szermierkę z rówieśnikami. W tym samym czasie nauczy się pływać – tatarskie wyprawy w drodze po łupy muszą przebyć wiele rzek, w tym tak szerokie jak Dniepr. Aby go pokonać, tatarski wojownik robi z trzciny tratwę, na którą kładzie siodło, ubranie, łuk, kołczan i szablę. Przywiązuje ją do końskiego
ogona, a sam płynie obok zwierzęcia, trzymając się uzdy i grzywy. W ten sam sposób Tatarzy
w powrotnej drodze przeprawiają przez rzekę wziętych w jasyr niewolników. Osobna sprawa to konie, dzięki którym Tatarzy uznawani są za najszybszą i najbardziej ruchliwą na świecie armię. Doskonale
wyszkolone, reagują na głos swoich panów, potrafią podnieść zębami upuszczoną włócznię, stają nieruchomo, gdy wojownik spadnie na ziemię, przyklękają, by ułatwić mu wsiadanie. Tatarzy potrafią schować się pod brzuch wierzchowca w pełnym galopie i z powrotem wspiąć na grzbiet, a nawet strzelać z łuku, leżąc na wznak w siodle. Jak pokonać tak wyszkolone wojsko? Jedyny sposób to samemu nauczyć się tak walczyć.

 

Pierwsza polska jednostka specjalna

W 1531 roku strażnikiem polnym koronnym, czyli szefem straży granicznej na „odcinku tatarskim”, zostaje 42-letni Mikołaj Sieniawski. To sławny już rotmistrz obrony potocznej. Przez pierwsze lata miała ona charakter bierny: dopiero gromadzono doświadczenia i przyglądano się taktyce Tatarów. Jeszcze w 1529 roku Sieniawski odważa się na rzecz niebywałą – organizuje wyprawę na Krym. Wyrusza latem na czele 1000 jeźdźców, jednak po dotarciu do Oczakowa wpada w pułapkę. Najpierw Tatarzy informują Sieniawskiego, że powinien zrezygnować z wyprawy, ponieważ zmieniła się sytuacja polityczna – został zawarty sojusz z polskim królem. Dowódcy idą do miasta wyjaśnić sprawę i natychmiast zostają uwięzieni. W tym czasie ich żołnierze zostają po cichu otoczeni, znienacka ostrzelani i wzięci
do niewoli. Wykupi ich z niej po kilku miesiącach hetman wielki koronny Jan Amor Tarnowski. Za brak doświadczenia trzeba płacić. Chociaż wyprawa była nieudana, kosztowna i do tego samowolna, dostarczyła wielu cennych informacji. Powierzenie Sieniawskiemu funkcji strażnika polnego koronnego oznaczało reorganizację obrony potocznej. Wyłoniona z niej straż przednia – elitarny 300–400-osobowy oddział kawalerii – była pierwszą polską jednostką specjalną. Jej zadaniem było dalekie rozpoznanie i wywiad na terytorium wroga, śledzenie ruchów wojsk i ustalanie kierunków możliwych ataków, ostrzeganie zagrożonych najazdami osiedli oraz sianie dezinformacji wśród przeciwnika. Służba w straży przedniej była skrajnie trudna i niebezpieczna. Jej rozrzucone po dużym terytorium kilkunastoosobowe grupy przemieszczały się głównie nocami, w dzień musiały doskonale się maskować. Sztuką było rozbicie i zwinięcie obozu tak, by pozostawić jak najmniej śladów. Przy czym przeciwnikiem na rozległych terytoriach nad Bohem i Dniestrem byli nie tylko Tatarzy, ale też czasem Mołdawianie. Ich także uważano za doskonałych wojowników, równych niemal „Krymcom”, a tzw. Codreanów (Mołdawian z lasów koło
Budziaku) nawet za lepszych od Tatarów. Taka formacja jak straż przednia wymagała więc wyjątkowych dowódców.

CZYM WYRÓŻNIAŁ SIĘ „SPECJALS” JEGO KRÓLEWSKIEJ MOŚCI?

Determinacja – Poddanie się nie wchodziło w rachubę. Opinia „ludzi niezwalczonych” sprawiała, że nawet dysponujący dużą przewagą liczebną nieprzyjaciel unikał walki z oddziałami polskich „specjalsów”.
Szybkość działania – Wojny z Tatarami wymagały błyskawicznej reakcji – stawką było życie tysięcy wziętych do niewoli ludzi. Doskonałe
rozpoznanie, orientacja w terenie i umiejętność jazdy konnej były tu wielkimi atutami.
Odporność – Mówiono, że „żywiła ich wojna”. Taktyka „specjalsów” wykluczała ciągnięcie taborów z zaopatrzeniem. Trzeba je było zdobyć samemu, ale też czasem wytrzymać wielotygodniowy głód.
Kondycja – Setki kilometrów w siodle, wyczerpujące marsze, przeprawy przez rzeki, obozowanie w dzikim terenie – wszystko to wymagało żelaznej kondycji. Tylko nieliczni byli w stanie służyć w jednostkach takich jak obrona potoczna dłużej niż 10 lat.
Sztuki walki – Umiejętność posługiwania się bronią białą i drzewcową czy strzelania z łuku i broni palnej nie wystarczała. W skrajnych sytuacjach przewagę dawała doskonale opanowana sztuka walki wręcz.
Specjalistyczna wiedza – Znajomość języka i zwyczajów wroga
umożliwiała „specjalsom” zdobywanie informacji wywiadowczych czy tworzenie map, ale też przedzieranie się przez tereny zajęte przez nieprzyjacielskie wojska.
Zuchwałość – Głębokie rajdy na terytorium wroga rozpraszały jego siły, dezorganizowały system obrony i zaopatrzenia, pozwalały
odciągnąć uwagę od zagrożonych odcinków. Takie akcje wymagały jednak niesłychanej pewności siebie i bezczelności.

 

Postrach Tatarów przybywa ze Śląska

Bernard Pretwicz pochodził ze Śląska, ze spolszczonej niemieckiej rodziny von Prittwitz. Miał 25 lat, gdy rozpoczął służbę na dworze Zygmunta Starego. Od razu rzucono go na głęboką wodę: woził listy królewskie, podróżował  za granicę w tajnych misjach, a nawet ściągał podatki. Jednak w ówczesnej Polsce nie można było marzyć o karierze, jeśli nie pokazało się odwagi i waleczności na polu bitwy. To dopiero było przepustką do prawdziwych elit.

Po dwóch latach służby u króla Pretwicz zaciąga się do chorągwi Mikołaja Sieniawskiego. W sierpniu 1531 roku wyróżnia się w bitwie z Mołdawianami oblegającymi zamek w Gwoźdźcu. Po objęciu przez zwierzchnika godności strażnika polnego koronnego zostaje dowódcą jednego z oddziałów straży przedniej. Po udziale w kilku mołdawskich kampaniach jest już rotmistrzem. Gdy w 1537 r. znów rozpoczynają się duże tatarskie najazdy na Podole, Pretwicz staje się prawą ręką Sieniawskiego.
Jego zadanie to pilnowanie szlaku kuczmańskiego, którym wyprawy Tatarów ruszają na Polskę. Pretwicz tropi czambuły, szuka miejsc, w których będą przeprawiały się przez rzeki, organizuje zasadzki. W czasie 70 zwycię- skich bitew odbija wziętych w jasyr ludzi, w pościgach zapuszcza się aż na tatarskie terytoria.
W 1542 roku, mając pod sobą zaledwie setkę ludzi, pokonuje 900-kilometrową trasę z Winnicy do Oczakowa i z powrotem do Baru, cały czas nękając wroga. O jego niebywałej intuicji w tropieniu Tatarów i umiejętności przewidywania ich zamiarów zaczynają krążyć legendy. Wyczyny Pretwicza goniącego Tatarów aż po Morze Czarne, wyzwalającego wziętych do niewoli i odbijającego zrabowane łupy, stają się
głośne w Rzeczypospolitej. Równie sławny jest wśród wrogów: budzi taki strach, że tatarskie matki zaczynają straszyć Pretwiczem niesforne dzieci. Powodem jest fakt, że rotmistrz stosuje wobec przeciwników identyczne metody jak oni sami – bierze ich w jasyr. „Ja tedy wziąwszy Pana Boga na pomoc i sprawiedliwość Jego Królewskiej Miłości poszedłem do nich, tamem ich pobił i wiele ich żywo pojmał, dzieci, żony pokłuł, podeptał, mszcząc się za krzywdy J. Kr. Miłości. A tamem koni wziął pięćset” – tłumaczył się w 1550 roku na sejmie w Piotrkowie z jednej ze swoich akcji, która spowodowała
protesty dyplomatyczne Turcji będącej w sojuszu z Tatarami.

 

Prywatna szkoła walki

Miał wtedy 50 lat i znany był powszechnie jako „Terror Tartarorum” – Postrach Tatarów. „Za Pana Pretfica wolna od Tatarów granica” – mówiono. Opracowany przez niego system rozpoznania, ostrzegania i obrony okazał się na tyle skuteczny, że tatarskie zagony coraz płycej zapuszczały się na terytoria Rzeczypospolitej. Bezludne do niedawna przestrzenie znów zaczęły się rozwijać. Nic więc dziwnego, że dwór Pretwicza w Szarawce na Podolu stał się jedną z najsłynniejszych w Polsce prywatnych szkół rycerskich, a służba w jego granicznej formacji – przepustką do wojskowej kariery. Miejsca, w których młodzież szkoliła się w technikach walki, nazywano „szkołami politycznymi”. Nie było dla szlachcica większej pochwały niż określenie jego dworu takim imieniem. Najważniejszą sztuką była jazda konna, kluczowa w pościgach za błyskawicznie przemieszczającymi się czambułami. Nauczycieli nazywanych „kawalkatorami” i opłacano wysoko. Już młodzi chłopcy uczyli się pod ich okiem przesadzać rowy i płoty, wspinać na szańce oraz ćwiczyć manewry pozornej ucieczki w celu naprowadzenia przeciwnika na własne środki ogniowe. Nie zaniedbywano jednak i innych ćwiczeń. Przy dworach znajdowały się place i izby, w których trenowano szermierkę bronią białą i drzewcową, a także walkę na pięści, zapasy, rzuty na ziemię i duszenie przeciwnika. Wiele czasu poświęcano na „chód żołnierski” – szybkie przemieszczanie się z dużym obciążeniem, pływanie i gry zręcznościowe. Uczono rozkładania i zwijania obozu, służby wartowniczej, rozpoznania i zdobywania informacji.

Edukację uzupełniały ćwiczenia z rozpoznawania znaków sygnalizacyjnych, zarówno tych przekazywanych za pomocą głosu, trąbki lub bębna, jak i tzw. głuchych znaków dawanych palcem, ręką, ubraniem, czapką lub – w nocy – za pomocą światła. Tak przeszkoleni ludzie stawali się elitą wojskową – trafiali do oddziałów husarii, organizowali pospolite ruszenie lub partyzanckie oddziały konne. Te ostatnie przydały się szczególnie, gdy na początku XVII wieku Rzeczpospolita znalazła się w stanie wojny z Moskwą. Człowiekiem, który wzniósł wówczas na wyżyny sztukę wykonywania rajdów w głębi terytorium przeciwnika, był Aleksander Józef Lisowski.

 

Od ujścia Wołgi po Morze Białe

„Jeżeli jeden wśród was jest, któryby na wymierzone przed sobą działo nie rzucił się, jeden nie uderzył na pięciu, gdy ja rozkażę, nie wskoczył pierwszy na mury lub w bystre i głębokie nurty, niech wynijdzie z szeregów i nie wraca! Orężem waszym będzie szabla i rusznica, łuk z sajdakiem, rohatyna, koń lekki i wytrwały. Ani wozów, ani taborów, ani ciurów nie ścierpię, wszystko nosić będziecie z sobą. Nie wymagam ja po was gładkich w szyku obrotów – natrzeć zuchwale, kiedy potrzeba rozsypać się, zmylić ucieczkę, znów się odwrócić i nieprzyjaciela doskoczyć – to dzieło wasze. Dam odpoczynek gdy czas po temu, lecz w potrzebie, w pracach waszych, znać nie będziecie ni dnia, ni nocy. Przebiegać najodleglejsze szlaki nieprzyjacielskie, krainy palić, wsie burzyć, miasta, pędzić przed sobą trzody bydła i jeńców tysiące, nie przepuszczać nikomu – to odtąd jedynym zatrudnieniem waszem”.

Aleksander Lisowski miał niespełna 40 lat, gdy wygłaszał tę mowę do swojego 2-tysięcznego oddziału. Był rok 1614, trwała wojna związana z polskimi planami obsadzenia moskiewskiego tronu. Jeszcze kilka lat wcześniej Lisowski był banitą, którego hetman Jan Karol Chodkiewicz chciał „pokarać na gardle”
za buntowanie żołnierzy w Inflantach i udział w antykrólewskich rokoszach. Kiedy jednak w 1607 roku ścigany przez prawo watażka poszedł na służbę do Dymitra Samozwańca i stworzył kozacki oddział, z którym dotarł aż do ujścia Wołgi, a w 1611 roku za te zasługi został ułaskawiony przez króla, hetman dostrzegł w charyzmatycznym żołnierzu postać mogącą sprawić Moskwie wiele problemów.

Odtąd zadaniem lisowczyków stają się głębokie rajdy w głębi rosyjskiego państwa. Jednym z celów jest odwrócenie uwagi przeciwnika od Smoleńska, w którym polski garnizon broni się od 1612 roku. Lisowski rusza na Twer, pustoszy okolice Moskwy, Suzdala i Riazania, dociera na Powołże, po czym nieoczekiwanie zmienia kierunek, by ruszyć na północ. Jego oddział dociera niemal nad Morze Białe. „Myśmy Sybir wyśledzili, białe jezioro od mnóstwa niedźwiedzi tejże farby pominęli” – wspominał wyprawę jeden z uczestników Jarosz Kleczkowski. W 1615 r. na rozkaz Chodkiewicza lisowczycy przecinają linie zaopatrzeniowe rosyjskiej armii, wywołują bunty w miastach, zdobywają między innymi Briańsk, Torsk i Galicz. Prowadzą też akcję werbunkową wśród wrogich wojsk. Legenda Lisowskiego powoduje, że na służbę do niego uciekają nawet żołnierze z oblegającej Smoleńsk armii.

„Trochę żem im przykurzył wzroku, naderwał zmysłów” – pisał w czerwcu 1615 roku Chodkiewicz do Lwa Sapiehy, zadowolony chaosu z wywołanego na zapleczu frontu. Przez ponad rok dywersja lisowczyków blokowała duże rosyjskie siły i niszczyła morale. Dla polskich dowódców był to element nacisku mają-
cy skłonić Moskwę do negocjacji pokojowych. „To samo (działania Lisowskiego – red.) prędzej nas z nimi pojedna, bo ten naród niewolniczy sine metu (łac. bez strachu – red.) nic nie uczyni” – pisał w grudniu 1615 roku Aleksander Korwin Gosiewski, jeden z dowódców obrony Smoleńska.

 

Groźne Lachy i miękkie Lachy

Aleksander Lisowski zmarł nagle w 1616 roku, jednak stworzona przez niego formacja przetrwała jeszcze 20 lat. Po wojnach moskiewskich lisowczycy ruszyli na zachód, stając się gotowymi na wszystko najemnikami. Pustoszyli Węgry, dotarli pod Wiedeń i do Czech, ale w 1620 roku znów zostali wezwani do Polski na wojnę z Turcją. Po czym ponownie wyruszyli na zachód. W lipcu 1622 roku dali przed austriackim arcyksięciem popis umiejętności, pokonując na koniach Ren. „Jeden przepłynął stojąc na grzbiecie konia. Niektórzy z pół Renu wystrzeliwali się z łuków po kilka razy w przód i w zad do dwu celów po obydwu brzegach ukazanych” – pisał kapelan i kronikarz oddziału ks. Wojciech Dembołęcki.
Takie wyczyny polskich żołnierzy zostały uwiecznione nawet w hymnie narodowym. Słowa „rzucim się przez morze” odnoszą się bowiem do desantu, który jazda pod wodzą Stefana Czarnieckiego wykonała 14 grudnia 1658 r., forsując półkilometrowej szerokości cieśninę morską Als Sund. Celem była zajęta przez Szwedów duńska wyspa Als. Liczące 780 żołnierzy polskie oddziały, walczące dla połączonej z Rzecząpospolitą antyszwedzkim sojuszem Danii, przy sięgającej zera temperaturze przeprawiły się łodziami, holując za sobą konie, i natychmiast ruszyły do boju. „Chorągiew każda, która wyszła z wody, zaraz na nieprzyjaciela skoczyła” – notował kronikarz. Sam Czarniecki jako dwudziestolatek służył u lisowczyków, a zdobyte tam umiejętności szlifował w wojnach z Tatarami i Kozakami. Ci ostatni bowiem w XVII wieku także stali się groźnymi przeciwnikami. 7 sierpnia 1649 roku w namiotach królewskich pod Toporowem pojawia się skrajnie wyczerpany 39-letni Mikołaj Skrzetuski, żołnierz z oblężonego Zbaraża. Aby przejść przez nieprzyjacielskie pozycje, musiał przepłynąć pełen gnijących trupów staw, ukrywać
się w trzcinach, czołgać w błocie. Pokonanie liczącej 46 kilometrów drogi zajęło mu kilka dni. Jednak Skrzetuski to weteran z 15-letnim stażem. Karierę zaczynał na Ukrainie w wojskach kwarcianych, które zastąpiły zreorganizowaną obronę potoczną. Niestety odsiecz dla Zbaraża z powodu słabości i tchórzostwa królewskich wojsk zakończyła się 16 sierpnia polską klęską pod Zborowem. Sam Jan Kazimierz, aby uniknąć kozacko-tatarskiej niewoli, zgodził się na wyjątkowo upokarzające warunki rozejmu. Obrońcy musieli wytrzymać jeszcze tydzień. Kiedy 23 sierpnia otwarto bramy obozu, Kozacy
chwalili „serdytych Lachow” (dzielnych, odważnych Polaków) ze Zbaraża, ale też śmiali się z „mikkich Lachow” ze Zborowa.

 

Zapomniana sztuka wojowania

Kresowi wojownicy mieli jeszcze okazję pokazać swoją klasę w czerwcu 1694 roku. Ich 400-osobowy oddział zaatakował wtedy tatarską straż przednią niedaleko Tarnopola, ale wkrótce znalazł się w opałach w obliczu nadciągającej 40-tysięcznej armii. Polacy schronili się we wsi Hodów, budując umocnienia z płotów, beczek, wozów, stołów i drzwi chałup. Zza nich odpierali ciągle ponawiane ataki. Gdy skończyła się amunicja, ładowali lufy pistoletów grotami tatarskich strzał. Po sześciu godzinach walk i utracie około
dwóch tysięcy ludzi Tatarzy dali za wygraną i odeszli. W polskim obozie zginęło kilkudziesięciu żołnierzy, wśród pozostałych nie było żadnego, który nie miałby co najmniej kilku ran. Tatarskie strzały zwożono z pola bitwy wozami, a na same opatrunki dla rannych król Jan Sobieski musiał przeznaczyć 1000 złotych.
Bitwa pod Hodowem to jednak łabędzi śpiew staropolskiej sztuki wojennej. Zakończona w 1699 roku wojna z Turcją była ostatnią, którą można uznać za wygraną. Przez kolejne 317 lat Polska zwycięży już tylko w jednym konflikcie – wojnie z bolszewikami 1920 roku.