Al Capone w Berlinie

Przedwojenną Warszawą wstrząsają tajemnicze morderstwa – w mieście dochodzi do gangsterskich porachunków, kojarzących się raczej z Chicago Ala Capone, a nie nadwiślańską stolicą.

Do akcji wkracza policyjna para znana z powieści „Al Capone w Warszawie” – podkomisarz Ludwika Sawicka i komisarz Mieczysław Wars. Wyniki ich śledztwa są szokujące – tropy prowadzą do Berlina. To to możliwe, aby za zabójstwami stali fukcjonariusze III Rzeszy? Kim jest piękna Katrin, która uwodzi pewnego Polaka i do jakich celów będzie jej potrzebny? Jest agentką czy też mści się za doznane w Polsce krzywdy?

Ten kryminał – na pograniczu erotyki i sensacji – jest jednocześnie opowieścią o wielkiej miłości, takiej, która przekroczy każdą granicę. Także życia i śmierci.

O autorze:

Artur Górski, jeden z najbardziej cenionych polskich pisarzy sensacyjnych, juror nagrody Wielkiego Kalibru, przyznawanej najlepszej kryminalnej książce roku. Autor wielu powieści, m.in. “Gucci Boys”, “Łowca ciał”, “Magia Sacro Arsenale”, “Al Capone w Warszawie”. Znawca problematyki międzywojnia. W miesięczniku Focus Historia ukazuje się jego powieść w odcinkach “Krok do piekła”.

Fragment książki:

 

Rozdział XVII

Rum rozgrzewa zmysły dwojga spragnionych ludzi. Wizyta Warsa i Beate Fuhrmann w najstarszej gospodzie Berlina

Beate delikatnie wycierała twarz Warsa ciepłymi tamponami. Policjant leżał na kozetce i cały czas nie mógł dojść do równowagi psychicznej po tym, jak kosmetyczka przystawiła mu lufę pistoletu do czoła. Zaskoczyła go też reakcja jego własnego organizmu: w normalnych okolicznościach lałyby się z niego litry potu. Tym razem jednak na ciele komisarza nie pojawiła się ani kropelka. Kobiecie udało się go wprowadzić w tak błogi nastrój, że zagrożenie śmiercią nie wydawało mu się czymś realnym. Było raczej częścią snu, w jaki zapadł na Uhlandstrasse. Teraz znów usłyszał słodkie trele Erwina Hartunga. Beate, jakby nigdy nic nastawiła kolejną płytę i kontynuowała kosmetyczny zabieg.

– A może napije się pan herbaty? – zaproponowała miłym głosem zawodowej kelnerki. Wars ciężko westchnął i spojrzał na tę, która jeszcze przed chwilą miała wobec niego jak najgorsze zamiary. A teraz, jakby nigdy nic, herbata. Przełknął ślinę i odparł:
– Tak, poproszę, ale z mlekiem.
– Nie mam mleka, ale mogę dolać panu odrobinę rumu.

Komisarz kiwnął głową.

– Doskonale albo… wie pani co? Najchętniej napiłbym się samego rumu.

Fuhrmann podeszła do niewielkiej szafki, stojącej obok gramofonu, wydobyła z niej butelkę i dwie szklaneczki.

– Przestraszył się pan, prawda?
– Ależ skąd, rewelacyjnie się bawiłem, nic tylko boki zrywać.
– Bardzo przepraszam, głupio wyszło. Proszę mi wierzyć, nie chciałam pana zabić, a tylko nastraszyć.

Wars siadł na kozetce i sięgnął po leżący na stoliku, obok kosmetycznych specyfików, tamponów i ściereczek, pistolet. Zagwizdał.

– Walther PP! Niewielki kaliber, ale na takiego faceta jak ja zupełnie wystarczy. Nabity?
– Owszem…
– Skąd pani go ma?
– Miał mnie pan przesłuchać w zupełnie innej sprawie.
– Pytam z ciekawości. Kobieta z pistoletem to ciągle jeszcze dla mnie rzadkość. Choć na co dzień współpracuję z panią podkomisarz, która potrafi strzelać, choć nie idzie jej to najlepiej. Znacznie bardziej fachowo pali papierosy i pije rum.
– To niech teraz pan pokaże, jak się pije rum – Beate Fuhrmann nalała sobie i Warsowi alkoholu, po czym wzniosła swoją szklaneczkę:
– Za trudne czasy…
– Myśli pani, że to dobry toast? Obawiam się, że one przyjdą nawet bez naszego nawoływania.
– Ale ja chcę, abyśmy przez to morze czerwone przeszli suchą stopą.

Wars skrzywił się smutno i również podniósł szklaneczkę.

– Takie sztuczki to umieją tylko wybrani. Ale napić się nie zaszkodzi.

Wypili rum. Przez minutę nie odzywali się do siebie, a jedynie spoglądali sobie w oczy, jakby chcieli z nich wyczytać jakąś ważną informację. Ona wprawdzie wierzyła Warsowi, że jest policjantem, ale miała duże wątpliwości co do jego intencji względem Katrin. Z kolei komisarz nie obawiał się, że kosmetyczka znów podstępem zamieni salon piękności w celę śmierci, ale podejrzewał, że dalej będzie go badała, ukrywając wszystko, co istotne na temat zaginionej Niemki.

– Proszę się położyć, będziemy kontynuować zabieg – powiedziała i z łagodnym uśmiechem na ustach popchnęła policjanta, który, niczym na biegunach, padł na plecy.
– A czekają mnie jeszcze jakieś atrakcje?
– Mogę, na pańskich oczach, schować pistolet do szafy.
– Skąd mogę wiedzieć, że nie dysponuje pani też armatą? Albo przynajmniej sztyletem?
– Ma pan rację, wystarczą nożyczki, a mam ze trzy sztuki. Proszę mi jednak zaufać, nie będzie więcej zagrożeń dla zdrowia i życia. Zrobię panu masaż twarzy, dobrze?
– Ale… Masaż, to chyba jednak już przesada – Wars, choć w głębi duszy pomysł kosmetyczki bardzo mu się spodobał, postanowił tanio swej poszarzałej skóry nie sprzedać. Kto to widział, żeby obca kobieta, obcemu mężczyźnie robiła masaż twarzy! To już pachniało Pitigrillim, którego wprawdzie Wars nigdy nie czytał, ale który kojarzył mu się jednoznacznie z damsko-męski zbliżeniem, z erotyką, z czymś, co udało mu się skutecznie w sobie zagłuszyć. Teraz czuł, że za przyczyną zabiegów Beate szarpnięte zostały struny zakurzonego instrumentu, ukrytego głęboko w jego duszy, gotowego znów zagrać. Ale jaką melodię i z jakim finałem?
– Przesada? Dlaczego? To zwykły zabieg, bardzo dobrze wpływający na cerę. Nie przeczę, że przyjemny, ale czym byłoby życie bez przyjemności? Jeśli słowo masaż źle się panu kojarzy, to zawsze możemy zmienić słowo. Nie wiem, na jakie, coś wymyślimy. Natrę panu twarz olejkiem, pobudzając krew do szybszego krążenia. To wszystko. Kosmetyczka sięgnęła po niewielki pojemnik z żółtym płynem i nalała sobie kilka kropel na dłoń. Po chwili Wars odfruwał w stronę siódmego nieba, mijając powoli pierwsze, drugie, trzecie… Krew faktycznie szybciej zaczęła w nim krążyć, choć nie był pewien czy rzeczywiście dotyczyło to wyłącznie twarzy.
– Pani mieszka w Berlinie sama? – spytał i zaraz pożałował swojej ciekawości. Zabrzmiało to, jak wstęp do zalotów.
– A bardzo to pana interesuje? – odpowiedziała pytaniem, krążąc palcami w okolicach oczu policjanta.
– Przepraszam, zapytałem zupełnie mechanicznie…
– Czyli tak naprawdę wcale to pana nie obchodzi?
– Co za żelazna logika, niełatwo z panią rozmawiać. Doskonale łapie pani za słowo.
– Może powinnam pracować w policji? – zaśmiała się i kontynuowała: – Jestem zupełnie sama.
– Proszę mi wybaczyć tę uwagę, ale tak ładna pani chyba nie powinna mieć problemów ze znalezieniem właściwego kandydata na partnera?
– Od kandydata do partnera długa droga. Rzecz w tym, że to nienajlepszy czas na szukanie prawdziwej miłości. Zresztą, co tu mówić o miłości? Coraz trudniej komukolwiek zaufać. Wie pan, w świecie, gdzie wszyscy noszą maski…
– Chyba karnawałowe maski? Przecież Berlin to wesołe miasto: kabarety, rewie, nocne życie.
– Pan ma stare informacje, przyjechał pan o dziesięć lat za późno. Tu nie ma żadnego karnawału – jest strach albo entuzjazm. Ale entuzjazm też jest częścią strachu. Spróbuj się nie cieszyć z tego, co zrobiła władza… od razu stajesz się wrogiem publicznym. Tu ludzie noszą albo maski, albo mundury. A właściwie jedno i drugie.
– Aż tak jest źle?

Fuhrmann przerwała na chwilę masaż, jakby szukała właściwej odpowiedzi na najtrudniejsze pytanie.

– Nie! Jest jeszcze gorzej, tyle, że nie umiem tego opisać. Trzeba tu żyć, żeby to zrozumieć. Zresztą na co to panu? Wyjedzie pan stąd i wyrzuci z głowy to, czym ją panu zaśmieciłam.

W gabinecie znów zapanował Hartung, który przez ostatnie minuty złowieszczo milczał – kosmetyczka puściła kolejny jego szlagier. Teraz milczał Wars.

– Ja uważam, choć rząd oczywiście twierdzi zupełnie inaczej, że teraz nie powinno się zakładać rodziny. W nieszczęśliwym kraju moje dzieci nie będą szczęśliwe. Ja zdaję sobie sprawę z tego, że wielu Niemcom bardzo podoba się to, co robią faszyści, ale ja najchętniej uciekłabym stąd jak najdalej. Ale nie mam dokąd uciec, nikt na mnie nigdzie nie czeka.
– Nie ma pani tu żadnych przyjaciół?
– Przyjaciół? Pyta pan o ludzi, którym mówię „dzień dobry” i „ładną dziś mamy pogodę?” Właściwie… Nie, to nie była przyjaźń, w żadnym razie, po prostu znajomość, sympatyczna znajomość. W mojej kamienicy, na parterze był salon krawiecki. Starsze małżeństwo, bardzo solidni, wszystko zawsze na czas. Tacy, którzy nikomu nie wadzą, a niejednemu bardzo pomogą. Rzadko korzystałam z ich usług, trzy… może cztery razy zaniosłam coś do przeróbki (w sumie nie dałam im za dużo zarobić), ale lubiliśmy się. Często zapraszali mnie na kawę. Rozmawialiśmy o wszystkim i o niczym, plotkowaliśmy. Mieszkali, oczywiście, w tej samej kamienicy, obok pracowni. Pan rozumie, przez kilka lat można się do ludzi przyzwyczaić.

Wars natychmiast skojarzył, o kogo chodzi.

– Kiedy czekałem na panią, od razu rzucił mi się w oczy zdewastowany zakład. Trudno nie zauważyć: taka skaza na pięknym obrazie.
– Państwo Edeneweig, Markus i Perla, przyjechali do Berlina po wojnie. U sowietów nie mieli czego szukać. Tak jak tysiące żydowskich rodzin, po 1917 roku, ruszyli w podróż po Azji i Europie. Z rodzinnej Odessy przez Stambuł, Paryż i Bóg wie przez jakie jeszcze miejsca… Na początku lat dwudziestych byli już tutaj. Nie będę pana zanudzała ich historią, co oni pana obchodzą… Nie wiem, komu przeszkadzali, ale niedawno doszli do wniosku, że znów muszą szukać swojego miejsca. W nocy z dziewiątego na dziesiątego listopada przyszła tu jakaś banda. Obudziły mnie krzyki, ale kiedy wyjrzałam przez okno, było po sprawie. Gdybym była poetką, powiedziałabym, że księżyc przeglądał się w odłamkach szkła.
– Brakuje ich pani?
– Za wcześnie na tęsknotę. Minęło niewiele czasu od ich wyjazdu, raptem kilka dni. Żal przyjdzie z czasem. A może nic nie przyjdzie? Może takie ucieczki staną się codziennością? Ja też ucieknę? Zresztą coraz częściej mam na to ochotę, choć nikt mi nie wybija okien w domu. Pan Markus powiedział mi, że chcą jechać do Ameryki, a na razie mogą pomieszkać u jego kuzyna, gdzieś w Burgundii. Mam nadzieję, że kiedyś się odezwą. Wie pan co? W czasie masażu twarzy najlepiej jest milczeć, myśleć o czymś przyjemnym, skoncentrować się na sobie, wyzwolić dobrą energię…
– Co takiego?
– No, pozwolić, aby to co dobre w Panu, wygrało ze złym. Na pewno siedzi też w panu jakiś diabełek i trzeba go uśpić. Bo przegonić się nie da…

Wars chętnie przystał na tę propozycję – jeśli nie wyzwalania dobrej energii, to przynajmniej milczenia, bo czuł, że jego wargi stają się zbyt ciężkie, aby rozmawiać. Poza tym w głowie panował chaos, policjant wręcz zapominał, po co tu właściwie przyszedł. Może wcale nie w sprawie Katrin? Może powinien machnąć ręką na to beznadziejne śledztwo, na te zdobione sztylety wbijane w ludzi, na krętactwa Kołodzieja, na dąsy Sawickiej? Działo się z nim coś dziwnego, a jednocześnie cudownego: odkrywał terytoria, których istnienia w ogóle nie spodziewał się, wszelkie dotychczasowe zasady stawały się nieistotne, błahe, śmiechu warte. Ważne było to, że przemógł wstyd i teraz leżał bezwolny, w absolutnej władzy tej cudownej kobiety. I pragnął zatrzymać tę chwilę jak najdłużej.

Wówczas stało się to, na co podświadomie czekał. Poczuł zapach włosów Beate. Nachyliła się nad nim i dotknęła policzkiem jego czoła. A potem powoli przesuwała swą głowę, jak bywa w filmach, w zwolnionym tempie, delikatnie muskała nią ciało policjanta. Wars niezdarnie pogłaskał ją po włosach, po czym cofnął rękę, w obawie, że pieszczoty nie są jego mocną stroną. Oddychał ciężko, coraz silniej podniecony, i wstydził się swoich reakcji nowicjusza.

– Dawno nie byłeś z kobietą… – wyszeptała, ale w jej głosie nie było zarzutu, a raczej sympatia.
– Bardzo dawno – odparł szczerze, ale nie zamierzał przypominać sobie, kiedy ostatni raz miało to miejsce.
– Ja też dawno nie miałam mężczyzny.
– Jakoś brak kobiet mi nie przeszkadzał, tak myślę…
– Ścigasz przestępców, nie masz czasu na głupstwa.
– To nie głupstwo…
– Wiem, tak tylko mówię – powiedziała i położyła mu wskazujący palec na ustach. – Milczmy, niech to się stanie z milczenia…

Wars kiwnął głową, pragnął tego samego, a obawiał się, że nie wytrzyma napięcia, które narastało z każdą sekundą. Wiedział też, że to nie milczenie, a raczej rum pomógł mu przełamać barierę lęku wobec kobiecej inicjacji. Tymczasem ręka kosmetyczki wędrowała po jego brzuchu, zbliżając się do punktu, od którego już nie ma odwrotu. Nie zdejmując z siebie fartucha, Beate zsunęła spódnicę, rajstopy i majtki. Uklękła nad nim. Była gotowa zaprosić Warsa na najwspanialszą z uczt, a on czuł potworny głód i musiał go natychmiast zaspokoić. Opuścił spodnie do kolan i chwycił Beate za uda, wsuwając się pod nią. Zjednoczyli się w takiej pozie, jaką Wars widział raz w życiu, na świńskiej fotografii – on był rumakiem, ona zaś amazonką. Jechali w daleką podróż – tam, i z powrotem.

A po powrocie znów ruszyli w nieznane. I tak przemierzali swoją Europę, swój świat, swój kosmos. Poznawali nowe lądy i wracali na te, które już znali. To nie był sen, ale coś o wiele bardziej nieprawdopodobnego. Prawda.