Alchemia. W pogoni za nieosiągalnym

Alchemicy byli kimś więcej niż magikami i niespełnionymi poszukiwaczami tajemnic natury, paktującymi z siłami nadprzyrodzonymi. Rozmowa Tomasza Diatłowickiego z Michałem Otorowskim

Czym właściwie jest alchemia?

Proszę spojrzeć: do szklanki z gorącą wodą wsypuję proszek i oto mam zupę. Czynność niby banalna. A tymczasem dokonałem właśnie alchemicznej transmutacji. Za pomocą tzw. barwnika – bardziej fachowo nazywanego tynkturą – przemieniłem pospolitą wodę w odżywczą ciecz. Tak w każdym razie opisałby wykonaną przeze mnie czynność dawny alchemik. Można jeszcze dodać, że alchemik samo wsypanie proszku do szklanki określiłby mianem projekcji.

Ale przecież alchemicy chcieli przemieniać ołów w złoto!

Tak, ale zasada jest ta sama. Różnica tkwi w tynkturze. Barwnikami posługiwali się też farbiarze – rzemieślnicy trudniący się barwieniem tkanin, pod wieloma względami przypominający alchemików. Tu jednak chodzi o szczególny barwnik, który pozyskać można tylko z jednego źródła.

Mowa o kamieniu filozoficznym?

On właśnie był celem poszukiwań alchemików. Zresztą tynktura to tylko jedno z jego zastosowań. Drugim, równie ważnym, było panaceum. Słowo to i dzisiaj brzmi znajomo, a oznacza lek na wszelkie choroby, niezawodny środek przedłużania życia i młodości. Zresztą kamień filozoficzny jest w ogóle takim uniwersalnym „czymś” jak ubik z powieści Philipa K. Dicka. Kluczem, a może raczej wytrychem, otwierającym każde drzwi. Czymś, co daje posiadaczowi władzę nad całą naturą i sobą samym.

A więc ci dawni alchemicy nie różnili się zbytnio od nas. W końcu my też chcielibyśmy żyć długo, zachować młodość, być bogaci i dowolnie kształtować cały świat, który nas otacza. Różnica polega tylko na tym, że teraz nikt nie szuka jednego – jak pan mówi – klucza, otwierającego te wszystkie drzwi…

Tych różnic jest znacznie więcej. Przede wszystkim trzeba pamiętać, że alchemia jest całkiem dosłownie wiedzą z innego świata. Ze świata, w którym wszystko składa się z czterech żywiołów: ognia, wody, ziemi i powietrza. W którym metale rodzą się jak ludzie, a Słońce i inne planety, umieszczone na kryształowych sferach, mają dusze. Ten świat, bezpowrotnie już miniony, opisał przystępnie Clive Staples Lewis, sławny autor „Opowieści z Narnii” i wybitny badacz dawnej literatury angielskiej, we wznowionej u nas książce „Odrzucony obraz”. Jak dalece alchemia należy do tego „odrzuconego obrazu” świata, zrozumiemy najlepiej, gdy zastanowimy się, co tak naprawdę ma na myśli alchemik, któremu marzą się transmutacje jednych rzeczy w drugie.

Czy podany przez pana przykład z zupą w proszku już tego nie wyjaśnił?

Niezupełnie. Przemiana wody w zupę albo ołowiu w złoto pokazuje tylko, co alchemik chciał zrobić, ale nie tłumaczy, jak to widział. To uzmysłowi nam inny przykład. Załóżmy, że mamy rzeźbę. Niech to będzie „Dawid” Michała Anioła. I teraz chcielibyśmy zamiast „Dawida” mieć inną rzeźbę, chociażby nie mniej sławnego „Mojżesza”. Co powinniśmy uczynić? Otóż każda rzecz składa się z materii i formy, czyli z tworzywa, z którego jest zrobiona, i z kształtu, jaki jej nadano. Jeśli zatem chcemy jedną rzecz zmienić w drugą, to musimy najpierw oddzielić formę od materii i tej pozbawionej dotychczasowego kształtu materii nadać nowy kształt. Innymi słowy musimy sprawić, by „Dawid” stał się na powrót skałą i dopiero wtedy będziemy mogli wyciosać „Mojżesza”.

Brzmi to dosyć naiwnie…

Ale z pewnością logicznie. Średniowieczni filozofowie scholastyczni, którym alchemicy zawdzięczali teoretyczne podstawy swej wiedzy, powiedzieliby, że skała jest potencjalnym „Dawidem”, a „Dawid” zrealizowaną skałą. Oczywiście skała jako rzecz też składa się z jakiejś materii i formy. Dlatego materią, która jest naprawdę potencjalna wedle ich pojęć, była tzw. materia pierwsza. Różnica między tymi filozofami a alchemikami polegała na tym, że dla filozofów materia pierwsza była pojęciem teoretycznym, a alchemicy starali się w swoich piecach rzeczywiście ją uzyskać, gdyż bez niej niemożliwa była wszelka transmutacja. Ta materia pierwsza to w języku alchemii właśnie synonim, a zarazem tworzywo kamienia filozoficznego.

Chce pan powiedzieć, że ci średniowieczni filozofowie, którzy byli przecież katolickimi teologami, a nawet świętymi – jak Tomasz z Akwinu, szli ręka w rękę z alchemikami? A skąd brało sie w takim razie przekonanie, że w alchemii jest coś diabelskiego?

To akurat jest dosyć proste. Nawet jeszcze osiemnastowieczny teolog św. Ludwik de Montfort nie uważał alchemii za bzdurę, choć starszy od niego o całe stulecie renesansowy poeta Ronsard nazywał ją już „najszlachetniejszą z manii i głupią nadzieją”…

…a Dante z jakiegoś powodu w „Boskiej komedii” umieścił alchemików w piekle.

Montfort mówił o alchemii, że „jakkolwiek prawdziwa sama w sobie”, to jednak „zwiodła wielką liczbę ludzi ze względu na cel, który sobie stawiali”. Czym innym bowiem jest badanie świata stworzonego przez Boga – najlepiej w ramach scholastycznej filozofii i teologii – a czym innym chęć samowolnego manipulowania stworzeniem. Mamy tu i dopiero tu wyraźną analogię do czasów obecnych. Dzisiaj nikt przecież nie kwestionuje odkryć w dziedzinie genetyki. Kontrowersje dotyczą tego, czy można genami manipulować. Zresztą analogia na tym wcale się nie kończy. Współcześni rzecznicy inżynierii genetycznej mówią, że jej rozwój służyć ma dobru ludzkości. Alchemicy mówili podobnie. Już u progu epoki nowożytnej kreowano wizerunek alchemika, który zdobywa sekret kamienia filozoficznego, by jako filantrop rozdawać złoto biednym, a jako lekarz darmo leczyć i przynosić ulgę w cierpieniach. Ba! Taki idealny alchemik wyrzekał się nawet sławy, gdyż istotą jego działania była całkowita anonimowość. Za tymi deklaracjami, zapewne wtedy i dziś wygłaszanymi w dobrej wierze, kryje się jednak pokusa absolutnej władzy, a ta, jak wiadomo, „korumpuje absolutnie“. Proszę pamiętać, że mówimy już nie o władzy w wymiarze politycznym, lecz o całkowitej władzy nad życiem drugiego człowieka. Zresztą i to trzeba dodać, że dawnych alchemików częściej można było spotkać na dworach królów i książąt niż pośród nędzarzy.

Ale gdzie tu diabeł – ten realny, z rogami i ogonem, w oparach siarki, podsuwający alchemikowi do podpisu cyrograf? W końcu tak to sobie przez stulecia wyobrażano.

Ma pan na myśli Mefistofelesa i nieszczęsnego doktora Fausta. Bez wątpienia Faustowi nieobca była alchemia, choć tradycyjnie jest on przedstawiany jako mag, a to nie całkiem to samo. Przede wszystkim dlatego, że Faust, o którym mówimy, to postać z kręgu XVI-wiecznej kultury popularnej. Najwcześniejsze wersje mitu faustycznego znane nam są z jarmarcznych broszur. Nawet pierwszy z wielkich literackich „Faustów” – mam na myśli sztukę elżbietańskiego dramaturga Christophera Marlowe’a – tych jarmarcznych cech nie zatracił. Mamy tu więc nie tyle realistyczny portret alchemika, ile popularne, stereotypowe wyobrażenie na temat jego profesji. Słyszymy wprawdzie, że Faust jest uczonym, ale widzimy go jedynie w roli magika. Po drugie należy zwrócić uwagę, że szesnastowieczna alchemia jest już istotnie czymś więcej niż była w średniowieczu.

Jest jedna z dyscyplin należących do nauk tajemnych, obok astrologii, białej i czarnej magii, a przede wszystkim kabały, przejętej od Żydów.

Otóż to! Przecież Albert Wielki – średniowieczny biskup Ratyzbony i mentor świętego Tomasza z Akwinu – też parał się alchemią. A doprawdy trudno go podejrzewać o jakieś okultystyczne upodobania. Faustycznym magiem w każdym bądź razie z całą pewnością nie był. Niektórzy historycy uważają nawet, że najsławniejsze średniowieczne potępienie alchemii – ogłoszone w 1317 roku przez papieża Jana XXII – miało praktyczne, nie zaś religijne uzasadnienie. Trywialnie mówiąc, chodziło o BHP, czyli o ochronę przeciwpożarową klasztorów, w których alchemię uprawiano. Samemu zaś Albertowi Wielkiemu alchemiczne zainteresowania nie przeszkodziły w zostaniu doktorem Kościoła, a potem świętym.

Coś zatem musiało się zmienić. Czy zmieniła się sama alchemia, czy raczej zaczęto postrzegać ją w inny sposób?

Próbując wcześniej wyjaśnić, czym była nasza europejska alchemia, celowo przedstawiłem ją jako połączenie farbiarstwa i średniowiecznej filozofii spekulatywnej. Pominąłem natomiast wszystko to, co moglibyśmy określić mianem alchemicznego folkloru. Gdyby folklor ten się nie pojawił, alchemia i tak pozostałaby alchemią, czyli wiedzą na temat zmieniania jednych rzeczy w drugie. Ale z pewnością nie byłaby zjawiskiem tak wieloznacznym i frapującym, jakim stała się w renesansie.

Czyli wtedy, gdy na powrót odkryto kulturę pogańskiego antyku, a humanizm stał się alternatywą dla średniowiecznej teologii.

Kulturę antyczną już wcześniej odkrywano w Europie kilka razy. Nie można też wyobrazić sobie ani średniowiecznej alchemii, ani teologii scholastycznej bez filozofii Arystotelesa, która dotarła do Europy z krajów islamskich. Nawet pojęcie materii pierwszej jest pojęciem ściśle arystotelesowskim. Natomiast w renesansie nie tylko uzyskano dostęp do pism innych, słabo wcześniej znanych myślicieli antycznych, jak choćby Platon. Pogański antyk stał się po prostu modą. Zawładnął wyobraźnią ludzi uczonych, którzy sami zaczęli się stylizować na starożytnych mędrców. Mówiąc dzisiaj o renesansie, trzeba być gotowym na paradoksy. Dla współczesnego człowieka, któremu średniowiecze kojarzy się jednoznacznie z ciemnotą i zabobonem, a renesans z triumfem rozumu, kanonów klasycznego piękna i apollińskiej jasności, jednym z takich paradoksów będzie niewątpliwie fakt, że w renesansie nastąpił odwrót od racjonalizmu ku spirytualizmowi, magii i wszelkiej tajemniczości.

Chce pan powiedzieć, że w średniowiecznej Europie nie było mistyków i nikt nie parał się magią? Wszak sławny zbiór zaklęć i rytuałów magicznych „Clavicula Salomonis”, niezmiennie popularnych do dziś, ma właśnie średniowieczny rodowód. A to tylko jeden z wielu przykładów.

Nie. Chcę tylko powiedzieć, że w renesansie zaczęto się tymi sprawami fascynować świadomie. Człowiek parający się magią próbował zrozumieć, czym owa magia jest. Snuł na jej temat marzenia, a nie tylko traktował jako praktyczne narzędzie zapewnienia sobie doraźnych korzyści. Wreszcie – i to wydaje się najważniejsze – traktował ją jako odrębną tradycję, której dawność starał się zgłębić w osobnych studiach, by podbudować własne przekonanie o jej powadze. Renesansowe nauki tajemne są nie tylko tajemnymi dla nieuków. W tym sensie nauką tajemną byłyby dla niepiśmiennego średniowiecznego rycerza teologiczne rozważania św. Tomasza. Natomiast renesansowy adept dyscyplin okultystycznych z ich tajemniczości czerpie dodatkową satysfakcję.

Z jednej strony obcowanie z czymś, co dla niego samego jest tajemnicze, sprawia mu ogromną radość (być może zresztą po wiekach skrupulatnego porządkowania rzeczywistości, które cechuje średniowieczną uczoność, taka radość jest zrozumiała i orzeźwiająca). Z drugiej strony ma poczucie, że przynależy do ekskluzywnego klubu, do którego należeli Platon, Arystoteles, biblijny Salomon i tajemniczy, budzący podziw Hermes Trzykroć Wielki – legendarny patron wszelkich nauk tajemnych, które od jego imienia nazywano hermetycznymi.

I alchemia jest jedną z tych nauk. Ale na czym konkretnie polega jej tajemniczość, jej – by użyć słowa powszechnie stosowanego w tym znaczeniu do dziś – hermetyczność? Czy na enigmatycznym języku, którym posługiwali się alchemicy w swych pismach? Czy na tym, że zazdrośnie strzegli przed konkurentami swoich prawdziwych lub urojonych sekretów, samotnie trudząc się w dobrze strzeżonych pracowniach?

Kamień filozoficzny nie był czymś, co dopiero ma zostać odkryte, i – mówiąc potocznie – trwał wyścig „kto pierwszy, ten lepszy”. Tak dziś postrzegamy naukowe badania i towarzyszącą im akademicką rywalizację. Dla alchemika, czy raczej uprawiającego alchemię filozofa hermetycznego, nie istniało w tym sensie prawo pierwszeństwa, choć nie można powiedzieć, by obcy mu był lęk przed ciekawością rywali. Wierzył natomiast, że kamień filozoficzny został już dawno odkryty. Właściwie na samym początku, bo gdyby nie został, nie byłoby ani alchemii, ani hermetycznej tradycji, a przecież są i mają wielowiekowy rodowód. Problem polega na tym, że tak wielki skarb nie mógł nie zostać ponownie ukryty. Właściwie każdy, kto odkryje kamień filozoficzny, odkrywa go po to, by potem znowu go ukryć. Cała zabawa polega na tym, że nie ukrywa go całkowicie, lecz pozostawia znaki dla swoich następców. Te znaki, składające się na hermetyczną tradycję, wymagają rozszyfrowania. Renesansowy alchemik nie tylko więc podgrzewa i skrapla różne substancje, lecz układa i rozwiązuje łamigłówki. Te łamigłówki w dużej obfitości zachowały się po dziś dzień w postaci enigmatycznych traktatów i kunsztownych rycin, pełnych metafor i alegorii o korzeniach mitologicznych. Stanowią piękną pamiątkę po tamtych czasach.

Czyli kamień filozoficzny jest czymś w rodzaju świętego Graala, którego szukali średniowieczni rycerze, a który niekiedy mogli zobaczyć – o ile dane im było trafić do fantastycznego zamku Króla Rybaka, jak czytamy w arturiańskich eposach.

To piękne i trafne porównanie. Wskazuje ono na jeszcze jeden aspekt wysiłku alchemika. By odkryć kamień filozoficzny, nie wystarczyło krzątać się przy piecu lub rozwiązywać skomplikowane łamigłówki. Na takie odkrycie trzeba było całkiem dosłownie zasłużyć. Tak jak w średniowiecznych romansach rycerz musiał czynami dowieść, że jest godny oglądania św. Graala, tak i alchemik musiał podejmować wiele ćwiczeń duchowych w nadziei, że spłynie na niego łaska Boga i objawi mu drogę do rozwiązania wielkiej zagadki. Dlatego taką powagą wśród alchemików cieszyła się biblijna Księga Mądrości, w której Salomon opisuje nie tylko zakres swej wiedzy, ale też swoje starania, które doprowadziły do tego, że Bóg wyjawił mu sekrety stworzenia. Owe ćwiczenia – czyli modlitwy, posty i medytacje, mające oczyścić alchemika w sensie duchowym – były niezbędne również dla „oczyszczenia” substancji, nad którymi pracował, by uzyskać materię pierwszą. Z naszej perspektywy wygląda to na działanie magiczne i poniekąd nim jest. Ma jednak ono głębokie uzasadnienie w obrębie ówczesnego naukowego przyrodoznawstwa, dla którego nie istniała materia w naszym rozumieniu „nieożywiona”. Wszystko oddziaływało na siebie zgodnie z prawami sympatii i antypatii. Człowiek nie był bytem wyodrębnionym, tak jak dzisiaj. Dlatego pewne operacje, których dokonuje alchemik w wymiarze materialnym, były ściśle uwarunkowane przemianami duchowymi, dokonującymi się w nim samym. Alchemik z łaski Boga był twórcą i tworzywem. „Początek wiedzy to bojaźń Boża” – mówi nasz najznamienitszy polski alchemik Michał Sędziwój. – Módl się, ale nie pracuj przez to mniej. Bóg daje bowiem rozum”.

Lecz gdzie tu diabeł, że raz jeszcze spytam? Czyżby pojawiał się tylko w oszczerstwach rzucanych na alchemików?

Diabeł jak zawsze tkwi w szczegółach. Takim szczegółem – z którym alchemia zdołała się uporać w obrębie swej samowyjaśniającej się tradycji, lecz poszczególny alchemik już wcale nie musiał – było to, że kamienia filozoficznego odkryć po prostu nie można. Dziś wiemy, że transmutacje pierwiastków dokonują się w jądrach gwiazd. Sami też na niewielką skalę potrafimy transmutacje te naśladować w akceleratorach cząstek, ale kamienia filozoficznego nie mamy, i ośmielam się twierdzić – mieć nie będziemy. Cóż jednak miał począć zdesperowany alchemik po latach wyrzeczeń i trudów? Mówimy tu przecież o żywych ludziach, którzy mogli mieć świadomość zmarnowanego życia. A skoro Bóg odmówił swej łaski, może przynajmniej taki człowiek dobije targu z szatanem.

Jak Faust.

Nie tylko. W końcu do dziś zachowały się w archiwach oryginalne XVI- i XVII-wieczne cyrografy, cokolwiek myśleć o autentyczności widniejących pod nimi diabelskich podpisów. Wcześniej zaś pakt z diabłem wyobrażano sobie pod postacią hołdu lennego. Idąc tym tropem, trzeba powiedzieć, że w systemie feudalnym nie tylko wasal miał zobowiązania wobec pana, lecz i pan wobec wasala. Toteż w razie rażącego niedopełnienia tych zobowiązań wasal mógł wypowiedzieć swemu panu złożony uprzednio hołd. A zatem ten, kto zawiera pakt z diabłem, staje się jego lennikiem, jednak by to uczynić, wpierw musi wypowiedzieć hołd Bogu.

I o tym właśnie opowiada mit Fausta, który porzuca Boga i zwraca się ku szatanowi?

O tym i o czymś więcej. Faust, podobnie jak kamień filozoficzny, rodzące się z nasion metale i kryształowe sfery, należy do świata, który opisał Lewis w przywoływanej przeze mnie książce „Odrzucony obraz”. Faust jest mędrcem i wie, co tylko wiedzieć można. Jednak to mu nie wystarcza. Wątpi w prawdy zawarte w teologicznych księgach. Resztę swej wiedzy uważa za bezużyteczną. Winą obarcza Boga, który swym autorytetem to wszystko firmuje. W poszukiwaniu prawdziwej wiedzy zwraca się do szatana. Tu zaczyna się prawdziwy dramat Fausta, ciekawie ukazany w sztuce Marlowe’a. Szatan swoją wiedzę ceni wysoko. Faust gotów jest tę cenę zapłacić. Jednak w zamian otrzymuje dokładnie tę samą wiedzę, którą posiadał, nim wypowiedział posłuszeństwo Bogu. Jedyne, co mu pozostaje, to popełniać drobne grzeszki, póki jego czas się nie dopełni. Ale dla niego to marna pociecha. Dziś powiedzielibyśmy, że Faust żyje w matriksie i chce z niego uciec, a po dobiciu targu z szatanem odkrywa, że i szatan jest częścią owej wirtualnej rzeczywistości. Oczywiście to, co nie udało się mitycznemu Faustowi, udało się pokoleniom współczesnych chemików, już bez udziału piekielnych mocy.

A co stało się z samymi alchemikami i co po nich zostało – oczywiście jeśli nie liczyć zabytków, o których pan wcześniej wspomniał? Saletra? Fosfor? Szkło rubinowe? Kwas solny? Kwas azotowy? Tlen?

Cóż, pozostało wiele odkryć, których dokonali niejako niechcący. Nie wszystkie wydają się historykowi nauki bezsporne, gdyż alchemicy ani nie umieli (jak późniejsi chemicy) uzyskiwać czystych pierwiastków, ani nie mieli możliwości swoich działań precyzyjnie rejestrować. Zapewne mają słuszność ci spośród dzisiejszych badaczy, którzy w stwierdzeniu Sędziwoja, że saletra powstaje z „najczystszej substancji powietrza” oraz „tłustości ziemi”, dostrzegają wyraźną intuicję dotyczącą tlenu. Ale jest to właśnie intuicja, a sam tlen pozostaje odkryciem chemika Lavoisiera, który naukowo wyjaśnił procesy oddychania i spalania. W tym sensie rację miał więc ekspert od nauk tajemnych króla Stanisława Augusta Poniatowskiego, hrabia Moszyński, gdy mówił, że badając krytycznie sztuczki alchemików, można odkryć nieznane jeszcze nauce sekrety Natury.

Niewątpliwie, gdyby nie oni, to chiński monopol na porcelanę nie zostałby przełamany.

Ponadto ich duchowe praktyki znalazły naśladowców wśród psychologów, takich jak Carl Gustav Jung. Choć ja osobiście uważam, że te alchemiczne inspiracje mówią więcej o nas, naszych potrzebach, oczekiwaniach i wyobrażeniach, niż o tamtych dawnych ludziach, dla których alchemia była integralną częścią ich wiedzy o świecie. Z kolei pamięć o alchemii, bo raczej już nie sama alchemia jako dyscyplina praktyczna, stała się elementem dekoracyjnym wielu ezoterycznych organizacji – z wolnomularstwem na czele. Organizacji, dodajmy, które uznają siebie za spadkobierców całej hermetycznej tradycji. Jeśli zaś chodzi o alchemików, to ich profesja nieuchronnie się degradowała. Stała się domeną albo salonowych showmanów, którzy – jak osławiony Cagliostro – eksploatowali już tylko alchemiczny folklor, albo dziwaków i ludzi chorych psychicznie – jak znakomity skądinąd dramaturg z końca XIX wieku August Strindberg. W tej mierze los klasycznej alchemii okazał się znacznie gorszy niż jej średniowiecznej siostry astrologii, której nie zaszkodziły nawet odkrycia kolejnych planet w naszym Układzie Słonecznym.