Ameryka stawia na komandosów

Amerykańscy komandosi ciężko pracują – można przyjąć, że w całym 70-leciu powojennym nie mieli tyle roboty, ile w ostatnich paru latach. To znak czasu. Skoro żadne mocarstwo ani nawet połączone siły Rosji i Chin nie wygrałyby starcia z USA (choć zapewne wymiana ciosów spopieliłaby świat), to wrogowie przyjęli strategię… Churchilla. A Waszyngton odpowiada w ten sam sposób, bo przecież nie może inaczej.

Ameryka, nie mogąc zniszczyć swych wrogów w bezpośrednim starciu, stawia na komandosów.
I chwali się nimi, jak kiedyś Churchill.

W czasie wojny, gdy Wehrmacht wydawał się niezwyciężony, a tylko kanał La Manche uchronił Brytanię przed ostateczną klęską, premier rzucił do walki niewielkie oddziały komandosów. Nic więcej nie mógł zrobić, bo British Army, poturbowana w walkach na kontynencie, nie miała ani czołgów, ani samolotów, by stanąć do otwartej walki z Niemcami. Komandosi robili więcej huku niż szkód hitlerowskiej machinie wojennej, ale o to chodziło. Mądry Churchill wiedział, że największą stawką jest morale społeczeństwa, a Brytyjczycy nie mogli wciąż słuchać o upokarzających klęskach. W czerwcu 1940 r. utworzono pierwsze oddziały, a już w nocy z 23 na 24 czerwca 120 komandosów wylądowało koło Boulogne, trochę postrzelało i szybko się wycofało. Jeszcze mniej osiągnęli komandosi na Guernsey, wysepce na kanale La Manche zajętej przez Niemców. Ale sukcesy militarne nie były ważne. Brytyjczycy wreszcie dowiadywali się, że ich chłopcy piorą Szwabów. I o to chodziło.

Można się jednak zastanawiać, czy pewna akcja norweskich komandosów przysłanych z Anglii nie zmieniła biegu historii. W lutym 1943 r. sześciu śmiałków przedostało się do fabryki ciężkiej wody przy hydroelektrowni Vemork w Norwegii. Wysadzili instalacje. To opóźniło niemieckie prace nad uruchomieniem atomowego reaktora, w którym ciężka woda miała być moderatorem. A przecież w ostatnich tygodniach wojny hitlerowcy przeprowadzili dwa próbne wybuchy nuklearne niewielkiej mocy na Rugii i na poligonie w Ohrdruf w Turyngii. Może udałoby się im zbudować i wykorzystać bombę atomową, gdyby nie opóźnienia, spowodowane przez komandosów i norweski ruch oporu, który zatopił prom z ładunkiem ciężkiej wody?

Hitlerowskie oddziały specjalne też zanotowały sukces, który zmienił bieg historii. 10 maja 1940 r. na terenie potężnego fortu Eben Emael w Belgii wylądowało w szybowcach kilkudziesięciu komandosów. Ta forteca mogła zatrzymać całą 6. armię uderzającą w kierunku północnej Francji, dając czas wojskom aliantów na zajęcie pozycji obronnych. Śmiałkowie za pomocą ładunków kumulacyjnych niszczyli jedna po drugiej wieżyczki obserwacyjne i kopuły pancerne. Po 36 godzinach walki 800-osobowa załoga Eben Emael poddała się 70 komandosom.

Później Hitler wysyłał specjalne oddziały przeciw alianckim przywódcom. Ich śmierć mogła odwrócić niekorzystny dla niego bieg wojny. Komando SS-Sturmbannführera Otto Skorzenego miało dokonać zamachu podczas spotkania Wielkiej Trójki w Teheranie w listopadzie 1943 r. Operacja jednak nie doszła do skutku, bo wywiad radziecki poznał niemieckie plany. Z kolei we wrześniu 1944 r. para zamachowców, mjr Fiodor Sawrin i jego żona Sonia, przerzuceni za linię frontu w radzieckich mundurach, mieli dotrzeć na Kreml i zamontować ładunek wybuchowy w aucie Stalina.

Zostali jednak schwytani. Nie powiódł się również planowany zamach na przywódcę jugosłowiańskich partyzantów Josipa Broz-Tito, którego też miał dokonać Skorzeny. Połowicznym sukcesem zakończyła się za to jego akcja z października 1944 r. Hitler powierzył mu misję porwania adm. Miklósa Horthyego, dyktatora Węgier, co miało zapobiec kapitulacji wojsk węgierskich. Przygotowując się do misji, Skorzeny wziął udział w uprowadzeniu syna Horthyego. Później poprowadził atak na zamek budapeszteński – siedzibę regenta, jednak admirał został już wcześniej aresztowany, o czym Skorzeny nie wiedział. 

Wydaje się, że taką sprawdzoną taktykę przyjął wywiad amerykański: likwiduje przywódców wrogich organizacji. I to się udaje. W grudniu 2003 r. specjalny oddział 4. dywizji piechoty schwytał Saddama Husajna, irackiego dyktatora oskarżonego o ludobójstwo. Później w wyniku precyzyjnych zaplanowanych akcji likwidowano przywódców Al-Kaidy, w tym samego Osamę bin Ladena, co bardzo osłabiło tę organizację.

W październiku 2013 r. Navy Seals ponownie zaatakowali szefów terrorystycznych ugrupowań, choć nie odnieśli pełnego sukcesu. W Libii schwytali jednego z wyższych dowódców Al-Kaidy, choć nie wiadomo, czy odtrąbienie tego sukcesu nie miało przykryć porażki w Somalii. Tam umknął im dowódca ugrupowania Al-Szabab, które dokonało ataku na centrum handlowe w Nairobi. Nastąpiła wymiana ognia, z pomocą komandosom nadleciały śmigłowce. Terrorysty nie pojmano.

Tymczasem w Belgii policja spokojnie wyprowadziła z samolotu przywódcę somalijskich piratów Mohammeda Abdi Hassana, który przyleciał do Brukseli zachwycony propozycją wystąpienia w filmie dokumentalnym o swoim życiu. Nie przeczuwał, że ta oferta to zasadzka. Czyżby belgijskie siły specjalne zapamiętały z czasów Eben Emael, że najlepsze wyniki daje podstęp, a nie siła?

Więcej:USA