
W ostatnich tygodniach wrócił temat jednego z takich miejsc: ekspedycja badawcza namierzyła nieudokumentowany wcześniej punkt składowania odpadów promieniotwórczych w rejonie Morza Barentsa, a przy okazji doprecyzowała pozycje kilku znanych, ale słabo zlokalizowanych obiektów. To ważne nie dlatego, że nagle odkryto coś spektakularnego wizualnie, tylko dlatego, że precyzyjne współrzędne i pomiary są pierwszym krokiem do sensownego monitoringu i ewentualnych działań zabezpieczających.
Co dokładnie znaleziono na dnie?
Najbardziej nośna część historii dotyczy miejsca określanego jako Zatoka Prądów w Morzu Barentsa. Wskazano tam punkt, którego nie było w publicznie dostępnych zestawieniach ani w znanych inwentaryzacjach obiektów zalegających na dnie po radzieckich operacjach morskich. W praktyce to oznacza, że część dziedzictwa atomowej floty wciąż potrafi wymykać się katalogom, nawet jeśli wydawało się, że wszystko zostało dawno policzone.
W tym samym rejonie badacze doprecyzowali położenie jednostki zatopionej w 1988 roku, która według danych archiwalnych trafiła na dno wraz z dziesiątkami kontenerów odpadów stałych pochodzących z eksploatacji siłowni okrętowych. Wewnątrz miały znajdować się elementy związane z reaktorami okrętu podwodnego, zabezpieczone w sposób, który w tamtej epoce uznawano za wystarczający. Tym razem kluczowe było to, że obiekt nie leżał dokładnie tam, gdzie sugerowały archiwa, więc bez nowego pomiaru można było kręcić się wokół celu latami.
Równolegle udało się z dużą dokładnością namierzyć barkę zalegającą w pobliżu wyspy Kolgujew, która ma zawierać około 580 ton stałych odpadów promieniotwórczych. To przykład ryzyka bardziej przyziemnego niż sensacyjnego: nie chodzi o jeden wielki reaktor, tylko o masę materiału i o to, że bez dokładnych współrzędnych trudno prowadzić sensowne pomiary tła promieniowania oraz sprawdzać, czy coś zaczyna się zmieniać.

Najbardziej nerwowy punkt mapy: zatopiony okręt z paliwem na pokładzie
Osobny ciężar ma w tej układance jeden konkretny okręt podwodny, celowo zatopiony w rejonie Nowej Ziemi. To jednostka z dwoma reaktorami chłodzonymi ciekłym metalem i z paliwem jądrowym, które pozostawiono na miejscu podczas zatopienia. Właśnie ten zestaw cech sprawia, że obiekt od lat pojawia się w dyskusjach jako potencjalnie jeden z bardziej kłopotliwych przypadków do długoterminowego zabezpieczenia.
Podczas kontroli przeprowadzono pomiary z użyciem aparatury montowanej na zdalnie sterowanych pojazdach podwodnych, a w udostępnionych wynikach nie wskazano oznak wycieku z przedziału reaktorowego do środowiska morskiego. Wykrycia niektórych izotopów interpretowano jako ślady powierzchniowego zabrudzenia kadłuba, a nie jako sygnał aktywnego uwalniania materiału z wnętrza. To brzmi uspokajająco, ale w takich sprawach najważniejsze słowo to na razie, bo mówimy o konstrukcjach, które będą starzeć się dalej.
Ważny jest też wątek praktyczny: planuje się instalację stałej stacji monitorującej, która pozwoliłaby zbierać dane w trybie ciągłym, zamiast polegać wyłącznie na sporadycznych wyprawach. W Arktyce to ogromna różnica, bo okno pogodowe jest krótkie, a warunki potrafią przez wiele dni uniemożliwiać prace nawet najlepiej przygotowanym zespołom.

Skąd się to w ogóle wzięło: dziedzictwo z epoki, gdy morze traktowano jak magazyn
Najważniejszy kontekst jest brutalnie prosty: przez dekady do mórz arktycznych trafiały reaktory, elementy reaktorów, zużyte paliwo oraz odpady nisko- i średnioaktywne. W latach 90. temat stał się na tyle głośny, że opublikowano szczegółowe informacje o skali zrzutów, a międzynarodowe instytucje zebrały dane o tym, co i gdzie mogło zostać zatopione, często na niewielkich głębokościach w fiordach i zatokach.
Różne opracowania mówią o liczbie obiektów idącej w dziesiątki tysięcy, z czego zdecydowana większość to pojemniki z odpadami o niższej aktywności, ale prawdziwe ryzyko wizerunkowe i środowiskowe skupia się na niewielkiej grupie obiektów z paliwem lub z odpadami wysokoaktywnymi. To klasyczny problem zarządzania ryzykiem: nie panikujesz na widok dużej liczby beczek, tylko patrzysz na kilka miejsc, które odpowiadają za lwią część potencjalnego zagrożenia.
W tle dzieją się też działania porządkowe na lądzie, szczególnie w miejscach dawnych baz i magazynów paliwa dla floty atomowej. Przykładem jest wieloletni program wywozu i zabezpieczania zużytych zestawów paliwowych z jednego z największych tego typu składowisk w północno-zachodniej Rosji, finansowany w ramach międzynarodowych mechanizmów wsparcia.

W takich tematach łatwo wpaść w dwa skrajne nastroje. Pierwszy to katastroficzna opowieść o tykającej bombie pod lodem. Drugi to uspokajanie, że skoro pomiary dziś niczego nie wykazały, to sprawa jest zamknięta. A prawda jest mało medialna: to projekt na dekady, w którym liczy się konsekwencja, powtarzalność pomiarów i plan na najgorszy scenariusz, nawet jeśli przez lata nic się nie dzieje.
Traktuje precyzję lokalizacji jak realny zasób bezpieczeństwa. Bo w świecie, gdzie wraki potrafią leżeć kilkaset metrów od miejsca z archiwum, rozmowa o zabezpieczaniu bez rzetelnej mapy jest jak dyskusja o remoncie bez oględzin budynku. Można się spierać o koszt, politykę i priorytety, ale najpierw trzeba wiedzieć, co dokładnie leży na dnie.
Arktyka nie wybacza krótkich cykli uwagi. Media pojawią się na chwilę, potem przeniosą się gdzie indziej, a korozja będzie pracować dalej. Dlatego, jeśli ta historia ma mieć sens, musi skończyć się nie na nagłówku o odkryciu, tylko na nudnym, stałym monitoringu i na kolejnych wyprawach, które będą potwierdzać, że wszystko nadal jest pod kontrolą.