Broniewski w ciągu 65 lat życia bywał komunistą, niepożądanym elementem kontrrewolucyjnym, żarliwym patriotą, wreszcie dyżurnym poetą i gwiazdą peerelowskiego panteonu literackiego. Jak ugryźć taki życiorys twórcy, urodzonego równo 110 lat temu? Potraktować go jako skrajnego konformistę, po czym machnąć ręką i zapomnieć? Nie da się – choć bez większego powodzenia robią to od kilkunastu lat wydawcy i autorzy programów szkolnych. Za dużo Broniewskiego w nazwach ulic i szkół, zbyt głęboko wbite w zbiorową pamięć Polaków są też jego wiersze. Nie mówiąc już o pojawiających się od czasu do czasu sytuacjach, takich jak ta sprzed dwóch lat, kiedy to grupa artystów orbitujących wokół pisma „Lampa” i stołecznej galerii Raster usiłowała wskrzesić go w roli ikony młodej lewicy – takiego osobliwego polskiego Che Guevary. Poza tym chyba nie warto. Lepiej spojrzeć na Broniewskiego nie przez pryzmat politycznej koniunktury, lecz jako na człowieka uwikłanego w historię. To ciekawy punkt widzenia, bo kojarzący się powszechnie z reliktem PRL poeta ukazuje się z tej perspektywy kimś zupełnie innym – jedną z bardzo nielicznych postaci, która w czasach wymagających jasnych deklaracji ideologicznych zadeklarowała wyłącznie swój indywidualizm. Ci, którzy go znali, nie mieli wątpliwości, że to właściwa optyka. Ot, choćby Antoni Słonimski, który zanotował kiedyś, że „Broniewski nie mieści się w granicach ortodoksji”.
PIERWSZY KROK W LEWO
Urodził się 17 grudnia 1897 roku w Płocku, w rodzinie szlacheckiego pochodzenia, mającej do zaoferowania swojej latorośli cały arsenał tradycji patriotycznych. Jego nie tak znów dalecy przodkowie walczyli i ginęli w powstaniach: listopadowym i styczniowym, a ich pamięć była starannie pielęgnowana przez wychowujące Broniewskiego babki. Nic też dziwnego, że już w gimnazjum był jednym ze współorganizatorów nielegalnej drużyny skautowskiej, kultywującej idee Konstytucji 3 Maja i wszystkich późniejszych ruchów narodowowyzwoleńczych. Z pewnością wierzył w nie naprawdę, skoro gdy tylko nadarzyła się okazja, a nadarzyła się w roku 1915, zaciągnął się do Legionów Piłsudskiego i przeszedł cały szlak bojowy 4. pułku.
Wojna nie była dla niego żadną traumą. W „Pamiętniku 1918–1922” bez większych emocji pisze o udziale w bitwach i potyczkach, czasem narzekając wręcz na rutynę (!) frontowego życia. Śmierć traktuje jako rzecz oczywistą i nie poświęca jej większej uwagi, natomiast chętnie pisze o licznych romansach i miłosnych fantazjach, jakim z upodobaniem oddaje się w czasie urlopów. Nie ma wątpliwości – potwierdzają to zresztą późniejsze wspomnienia znających go osób – był żołnierzem z krwi i kości: odważnym, karnym, odpowiedzialnym i niezadającym zbyt wielu pytań. Krzyż Virtuti Militari i czterokrotnie przyznany Krzyż Walecznych, które zawisły na jego mundurze, są do tego najlepszym komentarzem.
Nie mógł jednak Broniewski uniknąć pytań, jakie stawiała sobie w tamtym czasie cała Europa: pójść na lewo czy na prawo? Poeta wyniósł z domu masywny bagaż patriotycznych emocji, jednak patriotyzm ówczesnej prawicy był w jego oczach zbyt radykalny i zacietrzewiony – niewiele w każdym razie miał wspólnego z romantycznymi tradycjami powstań narodowych. Komunizm, którego krwawe metody nie były jeszcze wówczas powszechnie znane poza granicami Rosji, pociągał go swoimi hasłami powszechnej równości, a z pewnością też gorącym rewolucyjnym etosem – odstręczał jednak naciskiem na kolektywność działań i krytyką indywidualizmu. „Nie odpowiada mi ani nasza lewica, ani prawica” – skarżył się w „Pamiętniku”. I dalej: „Pogardzany u nas Trocki mi wydał się interesujący. Chociaż nie aż tak, żebym zdecydował się dla niego ograniczyć własną indywidualność”. O tym, że ostatecznie wybrał tę właśnie drogę, zadecydowała nie komunistyczna propaganda ani dokładna wiwisekcja własnych przekonań, lecz mocno socjalizujący Stefan Żeromski – czytywany przez Broniewskiego namiętnie do końca życia – oraz śmierć Gabriela Narutowicza, która ostatecznie skompromitowała w jego oczach środowiska endeckie czy prawicowe w ogóle.
Andrzej Mandalian – nieco zapomniany dziś poeta, którego wiersze konkurowały z wierszami Broniewskiego na akademiach szkolnych czasów PRL – wspominał kiedyś: „Przedtem stale powtarzał: »Jestem poetą proletariackim«. Teraz, z właściwą mu przekorą zaczął twierdzić: »Jestem komunistą«. To oczywiste, że nigdy nim nie był. (…) Co do jednego nie ma wątpliwości: był postacią tragiczną, jak tylu z jego pokolenia, ofiarą »czasów pogardy«”.
TEST KRĘGOSŁUPA
W 1922 roku nic jeszcze nie zwiastowało owego tragizmu. Broniewski – z natury bardzo energiczny, obdarzony temperamentem i charyzmą – zaangażował się podczas studiów filozoficznych na Uniwersytecie Warszawskim w działalność akademickiej lewicy. Został członkiem radykalnej frakcji Związku Niezależnej Młodzieży Akademickiej i redagował „Jednodniówkę Akademicką”, kontaktował się też z tak znanymi już działaczami jak Jan Hempel, Witold Wandurski czy Stanisław Stande. Wraz z dwoma ostatnimi wydał zresztą w roku 1925 wspólny tomik „Trzy salwy”, w którym po raz pierwszy (wydane kilka miesięcy wcześniej debiutanckie „Wiatraki” były krytykowane jako zbyt łagodne) tak jasno określił swoje przekonania. Jak napisał we wstępie: „W bezlitosnej walce proletariatu z burżuazją stoimy zdecydowanie po lewej stronie barykady. Gniew, wiara w zwycięstwo i radość – radość walki – każą nam pisać. Niech słowa nasze padną jak salwy w ulice śródmieścia, niech odegrzmią echem w dzielnicach fabrycznych. Walczymy o nowy ład społeczny”. Wiele lat później Marek Hłasko zapisał: „Dziwny to był człowiek; oficer legionów, komunista nie należący do Partii, więzień naszych kapryśnych braci, najbardziej polski poeta, jakiego można sobie wyśnić – a komunizm potrzebny był mu tylko z jednego powodu – bo on, Broniewski, najbardziej lubił pisać o komunizmie”.
Wydany w 1927 roku tomik „Dymy nad miastem” został przez środowiska lewicowe zmieszany z błotem. Jak pisał Andrzej Stawar w „Dźwigni”: „Taki utwór nie może poruszyć robotnika, gdyż traktuje o rozterkach inteligenta zrywającego ze swą klasą”. Gdzieś w obliczu politycznych niepokojów lat 30. przestał być poetą proletariackim, by stać się poetą po prostu. Najbliższe lata miały być zresztą trudnym testem dla jego ideologicznego kręgosłupa.
Tuż przed wybuchem II wojny światowej, w kwietniu 1939 roku, Broniewski opublikował swoje opus magnum „Bagnet na broń” – wiersz, który nie tylko zapewnił mu uznanie u wszystkch opcji politycznych, ale też lepiej niż otwarte deklaracje potwierdził, jak daleka była Broniewskiemu idea komunistycznego internacjonalizmu. Ta erupcja patriotycznego żaru to z pewnością nie literacka poza. Na wieść o wybuchu wojny na ochotnika zgłosił się do wojska i – rzecz zastanawiająca u człowieka już wówczas tęgo popijającego – ruszył na rowerze z Warszawy, przez Lublin, Lwów do Tarnopola, gdzie otrzymał przydział do 28. Dywizji Piechoty w Zbarażu. Był 12 września 1939 roku. Zaledwie pięć dni dzieliło Broniewskiego od wydarzenia, które na zawsze miało zmienić jego postawę wobec świata, człowieka i poezji.
NIETAKT HISTORII
Większość wspominających Broniewskiego osób doszukiwała się korzeni jego anegdotycznego wręcz, zadeklarowanego alkoholizmu w traumatycznym doświadczeniu, jakim było wkroczenie wojsk radzieckich do Polski. Sporo w tym racji. Mało kto zauważył jednak, że skutkiem tego wielkiego rozczarowania nie stała się bynajmniej chroniczna depresja, którą musiał odtąd Broniewski topić w hektolitrach wódki, lecz… cynizm, pozwalający mu odtąd obserwować świat z dystansu.
Pod okupacją publikował co prawda w „Czerwonym Sztandarze”, podpisał też deklarację „Pisarze polscy witają zjednoczenie Ukrainy”, musiał być jednak postacią dla sowieckich władz niewygodną, skoro już w styczniu 1940 roku został aresztowany i osadzony na półtora roku w więzieniu. Oficjalnym zarzutem było wszczęcie pijackiej burdy w jednej z lwowskich restauracji, ale wszyscy świadkowie tego zajścia twierdzili, iż była to prowokacja. Broniewski rzeczywiście nie krył swojego rozczarowania radziecką agresją. Gdzie tylko mógł, recytował spłodzony naprędce czterowiersz: „Byłby Grunwald i Płowce/gdyby nie te bombowce/i gdyby nie te czołgi/które przyszły znad Wołgi”, a Wanda Wasilewska – zawodowo pisarka i znana działaczka komunistyczna, prywatnie zaś przyjaciółka Broniewskiego – wspominała po owym aresztowaniu: „Bardzo się niepokoili jego przyjaciele, niepokoili się i radzieccy towarzysze ze względu na jego strukturę psychiczną, ze względu na jego stosunek do alkoholu, ze względu na nieodpowiedzialność pewnych jego wypowiedzi, których my nie braliśmy poważnie, ale jeśli ktoś je chciał brać poważnie, dosłownie, mogłoby to pociągnąć za sobą nieprzyjemne konsekwencje”.
Więzienie było dla Broniewskiego ostateczną lekcją cynizmu. W wierszu „Rozmowa z historią” pytał ironicznie: „Rewolucyjny poeta ma zgnić w tym mamrze sowieckim?/ Historio, przecież to nietakt”.
W RYNSZTOKACH JEROZOLIMY
Wyszedł na wolność w sierpniu 1941 roku. Swoje pierwsze kroki skierował do ambasady polskiej, gdzie rozpoczęła się jego niepowstrzymana już nigdy pijacka ofensywa. Wiktor Weintraub, historyk literatury, wówczas pracownik biura prasowego ambasady, tak wspominał wizytę Broniewskiego: „Ksawery Pruszyński dla uczczenia okazji wydobył butelkę przywiezionego z Londynu Scotcha. Był to bodaj pierwszy alkohol, jakiego Broniewski zakosztował po wyjściu z więzienia. Nie wypito jeszcze pół butelki, kiedy upił się i zaczął wyprawiać brewerie. Toteż kiedy następnego dnia zjawił się u Pruszyńskiego, aby whisky dokończyć, ten odmówił. Rozeźlony zaczął szukać butelki na własną rękę, a kiedy nie udało mu się znaleźć jej w komodzie, począł zawartość szuflad, jedna po drugiej, wyrzucać na podłogę. Pruszyński przyglądał się całej scenie biernie. Nie mógł się ruszyć, bo siedział na butelce”.
Wkrótce po tym incydencie Broniewski zaciągnął się do armii gen. Andersa. Nie brał jednak udziału w walkach – początkowo pełnił funkcję oficera oświatowego, później zaś, ponoć po konflikcie z częścią kadry oficerskiej, został skierowany do Polskiego Ośrodka Informacji w Jerozolimie.
Był to w życiu poety okres tyleż trudny – czuł się źle w bliskowschodnim klimacie, przytłoczyła go też, nieprawdziwa zresztą, informacja o śmieci żony Marii Zarębińskiej w Oświęcimiu – co wyjątkowo rozrywkowy i artystycznie płodny. Rozczarowany ideologicznie i zdruzgotany życiowo stał się człowiekiem niemającym nic do stracenia. Paradoksalnie na poznanych tam ludziach robił wrażenie kwitnącego. Bywający wówczas w Jerozolimie Dawid Lazer tak wspominał pierwsze spotkania z poetą: „Był bardzo rozmowny, tryskał humorem, niekiedy też miewał błyski autoironii (moja twórczość – powiedział mi kiedyś – pisze się przez duże »Tfu«), opowiadał starsze i nowsze kawały – niekiedy dość pieprzne i niecenzuralne i pił oczywiście, wymyślając naprędce swoją dewizę życiową, której pozostał wierny aż do śmierci: »pijmy wódkę«”. Pikantną historię z tamtego okresu przytoczył we wspomnieniach dziennikarz i publicysta polityczny Juliusz Mieroszewski: „Przez owe lata wojenne wypiliśmy hektolitry koniaku riszońskiego, znacznie mniej latruńskiego, który był droższy.
Naszą ulubioną knajpą w Jerozolimie była restauracja Finka. Stary pan Fink był węgierskim Żydem i jego lokal był jakby żywcem przeniesiony z Budapesztu. Przy gulaszu i węgierskiej muzyce pochłanialiśmy niesamowite ilości alkoholu. Którejś styczniowej nocy opuszczaliśmy nad ranem gościnne podwoje pana Finka. Całą noc lało i rynsztoki jerozolimskie przypominały górskie potoki. – Nic zdrowszego nad poranną kąpiel – oświadczył Władek i powoli zanurzył się w rynsztoku. W jednej chwili cały znikł pod wodą”.
Po krótkim epizodzie w Londynie Broniewski zdecydował się na jesieni 1945 roku wrócić do Polski. Jak pisał: „Pozostawanie na emigracji oznacza dla mnie dalszą, nieznośną rozłąkę z córką, żoną (która przeżyła jednak Oświęcim – przyp. red.) i drogimi mi ludźmi, uwiąd twórczy i ogólną depresję. Do sytuacji w kraju nie odnoszę się entuzjastycznie, spodziewam się jednak, że będę mógł żyć, tak czy inaczej pracować nad odbudową i pisać”. Miał chyba jednak co do tego poważne watpliwości. W wierszu „Mniejsza o to” pisał: „Chcę zobaczyć na Zamku/ polską chorągiew/A potem niech już mnie zamkną/A potem niech już mnie zniszczą”.
OTWARTE RAMIONA BIERUTA
W Polsce nikt jednak nie zamierzał go ani zamykać, ani niszczyć. Przeciwnie – znany i ceniony przez wszystkie opcje polityczne, a jednocześnie nie kryjący komunistycznych przekonań poeta był nowej władzy zbyt potrzebny. Wystarczyło z jego oficjalnej biografii wykreślić udział w wojnie polsko-radzieckiej i epizod w armii Andersa, a z tomików wierszy te najbardziej niewygodne, jak przytaczana już „Rozmowa z historią” czy poruszający temat zbrodni katyńskiej „Homo sapiens”, i wykorzystać jako oręż nowej ideologii państwa. Nie wiadomo, jak psychicznie Broniewski zareagował na przygotowaną mu przez władze rolę, wiadomo jednak, że ją przyjął. Śmierć żony w 1947 roku i obserwowanie na własne oczy, jaką mrzonką staje się wcielana w życie komunistyczna utopia, pogłębiły jego zobojętnienie. „Był nieszczęśliwym człowiekiem – wspominała córka Maria Broniewska- Pijanowska. – Nie potrafił odnaleźć się w powojennej rzeczywistości. Myślę, że powinien mieć stałą opiekę psychiatryczno-psychologiczną. Zabrano mu część życiorysu”.
Alkohol i zobojętnienie pozwalały mu na arogancję wobec władzy. Podobno ilekroć spotykał Józefa Cyrankiewicza, odśpiewywał mu „My, Pierwsza Brygada”, od Bieruta zaś nieustannie domagał się zrehabilitowania swojego przyjaciela Jana Hempla. Bierutowi też, podczas jednej z tzw. herbatek w Belwederze, odmówił kategorycznie napisania słów do nowego hymnu Polski. Jak wspominał Braun: „Broniewski przeważnie bywał zalany i trochę nieodpowiedzialny, ale kiedy podsunięto mu pomysł napisania nowego hymnu narodowego szlag go trafił – »Orła bez korony jeszcze zniosę, ale nowego hymnu – nigdy! «”. Inna wersja tego zdarzenia głosi, że oddał Bierutowi kartkę ze słowami „Jeszcze Polska nie zginęła…”.
CAŁUJĄC STALINA
Wobec takiej postawy najbardziej zagadkowym i najczęściej poecie do dziś wytykanym faktem jest to, że napisał „Słowo o Stalinie” – bezkrytyczny hymn pochwalny na cześć tytułowego bohatera. Właściwie nawet nie to, że napisał, ale że nigdy tego nie żałował. Irena Szymańska, przygotowująca wówczas w Państwowym Instytucie Wydawniczym tom, w którym wiersz ów miał się znaleźć, wspominała: „Dowiedziałam się o rewelacjach Chruszczowa na XX Zjeździe KPZR. Zadzwonilam do Broniewskiego i spytałam, czy zrezygnuje ze »Słowa o Stalinie « w tym tomie? Takiego wybuchu histerii się nie spodziewałam. Nie sądziłam, że jest zdolny do takiej wściekłości. »To mój najpiękniejszy wiersz!« – krzyczał. – »Nie usunę go za żadne skarby!«”.
Bardziej bolesna przygoda spotkała Marka Hłaskę, który – jak przekonywał Wojciech Żukrowski – w trakcie popijawy u Broniewskiego został przez wciąż krzepkiego poetę zrzucony ze schodów. Hłasko bowiem nie chciał przeprosić go pocałunkiem w dłoń za wypowiedziane w pijackim locie słowa: „Władek, ale tyś napisał »Słowo o Stalinie«. Można powiedzieć, żeś go w dupę pocałował”. Odmiana to rzeczywiście dziwna, skoro jeszcze w okresie jerozolimskim – jak twierdził Lazer – „żywiołowo nienawidził Rosji, Marksa, Lenina, Stalina, cały Olimp sowiecki był mu wstrętny”.
Ostatnie lata życia spędził Broniewski w podarowanej mu przez państwo willi na Mokotowie (gdzie dziś mieści się jego muzeum), na upijaniu się, pisaniu coraz mniej zaangażowanych politycznie wierszy i nocnym wydzwanianiu do znajomych w celu ich wyrecytowania. Przede wszystkim jednak na opłakiwaniu tragicznie zmarłej w 1954 roku córki Joanny (Anki). Napisany po jej śmierci cykl wierszy jest artystycznie największym poetyckim osiągnięciem Broniewskiego. Przeżył ją o osiem lat – zmarł na raka krtani 10 lutego 1962 roku. Do końca twierdził, że jest komunistą, co najtrafniej, a i najzabawniej spuentował Julian Tuwim: „Ostro urżnęliśmy się Czystą/Władek i ja/Władek jest twardym komunistą/gdy w czubie ma”.
Wojciech Lada