Gdy koparka wjeżdża na dno oceanu. Co dzieje się 4000 metrów pod nami?

Kilka kilometrów pod powierzchnią Pacyfiku życie toczy się zgodnie z regułami, których dopiero zaczynamy się domyślać. Podczas testu górniczego na dnie oceanu naukowcy natknęli się na prawdziwy biologiczny skarbiec: setki gatunków zwierząt, z których wiele nie było wcześniej znanych nauce. Paradoksalnie to właśnie próba wydobycia metali z dna morza odsłoniła, jak mało wiemy o jednym z największych ekosystemów na Ziemi.
...

Badany obszar znajduje się około 4 000 metrów pod powierzchnią oceanu, w strefie Clarion-Clipperton między Meksykiem a Hawajami. To wysokość porównywalna z alpejskimi szczytami, tylko że w wersji odwróconej: zamiast rozrzedzonego powietrza mamy tam ciemność, ogromne ciśnienie i niemal kompletny brak światła słonecznego. W takich warunkach każdy organizm musi być mistrzem przetrwania.

Co ciekawe, środowisko jest nie tylko mroczne, lecz także skrajnie ubogie w składniki odżywcze. Osad na dnie przyrasta tam w tempie około jednej tysięcznej milimetra rocznie, więc wszystko dzieje się w zwolnionym tempie. Dla porównania próbka dna z Morza Północnego potrafi zawierać nawet 20 tysięcy osobników; z tej głębokości mamy podobną liczbę gatunków, ale zaledwie około 200 pojedynczych zwierząt. To zupełnie inna skala „gęstości życia” niż w znanych nam, płytkich wodach.

To właśnie w takich realiach toczy się walka o tak zwane krytyczne metale. Na dnie zalegają bowiem bogate w surowce konkrecje polimetaliczne – kamienie, w których upakowano m.in. nikiel, kobalt i mangan. Są one kuszącą perspektywą dla gospodarki nastawionej na zieloną transformację, ale zarazem fundamentem całego tamtejszego ekosystemu.

Chondrocladia sp. to nowy gatunek drapieżnej gąbki /Fot. Ocean Census

Test górniczy, który zamienił się w lekcję biologii

Międzynarodowy zespół biologów morskich spędził na morzu łącznie 160 dni, prowadząc badania przez pięć lat. W praktyce była to wielkoskalowa próba działania górniczej maszyny, zaprojektowanej do zbierania konkrecji z dna oceanu, połączona z bardzo szczegółowym monitoringiem środowiska. Wszystko odbywało się według wytycznych Międzynarodowej Organizacji Dna Morskiego, która ma przygotować ramy prawne dla wydobycia w wodach międzynarodowych.

Badacze traktowali każdy fragment przemierzonego dna jak miejsce zbrodni: zanim wjechała tam maszyna, dokładnie katalogowano, co żyje w osadach, a potem sprawdzano, jak bardzo ten obraz się zmienił. To podejście jest o tyle przełomowe, że dotąd głośniej mówiło się o teoretycznych zagrożeniach górnictwa głębinowego niż o realnych, zmierzonych skutkach. Tutaj mamy do czynienia z pilotażem w skali przemysłowej, a nie laboratoryjnym eksperymentem.

W tle tego projektu stoi bardzo ziemski problem: rosnące zapotrzebowanie na metale, bez których nie sposób zbudować baterii, turbin wiatrowych czy sieci energetycznych przyszłości. Naukowcy ostrzegają, że jeśli zaczniemy eksploatować dno oceanu tak samo beztrosko, jak przez dekady eksploatowaliśmy ląd, możemy zniszczyć coś, czego nawet nie zdążyliśmy nazwać.

Bioluminescencja to zjawisko powszechne wśród organizmów głębinowych /Fot. Unsplash

Setki gatunków w kropli mułu

Z zebranych próbek wyłonił się obraz, który najlepiej opisuje słowo „niewidzialna różnorodność”. Z osadów zebrano 4 350 zwierząt większych niż 0,3 milimetra i zidentyfikowano aż 788 gatunków. Większość to wieloszczety (czyli morskie robaki), skorupiaki oraz mięczaki – ślimaki i małże. Dokładne rozpoznanie tak małych i często do siebie podobnych organizmów wymagało nie tylko klasycznej taksonomii, lecz także analizy DNA.

Co istotne, wiele z tych gatunków nie było wcześniej opisanych. W praktyce oznacza to, że część zwierząt żyjących od milionów lat na naszej planecie dopiero teraz „oficjalnie” pojawia się na naukowych radarach. Zidentyfikowano też zupełnie nową samotniczą koralowcową piękność, przytwierdzoną do konkrecji polimetalicznych, która doczekała się swojej łacińskiej nazwy Deltocyathus zoemetallicus.

Z perspektywy laika te stworzenia mogą wydawać się mało spektakularne: brak tu wielkich kałamarnic czy potworów z głębin. Ale z punktu widzenia ekologa to właśnie takie drobne organizmy są fundamentem całego łańcucha pokarmowego. W dodatku ten fundament ukryty jest w miejscu, które przez dekady nazywaliśmy „pustynią głębinową”. Teraz widać, że ta pustynia jest raczej bardzo cichym, bardzo powolnym, ale jednak niezwykle złożonym miastem życia.

Zdjęcie poglądowe oceanu

Jak bardzo górnictwo rani dno oceanu?

Najbardziej kontrowersyjna część badań dotyczyła efektów samej próby wydobycia. Tam, gdzie po dnie przejechała maszyna zbierająca konkrecje, liczba zwierząt spadła o około 37 procent, a różnorodność gatunkowa zmniejszyła się o jedną trzecią. To bardzo wyraźny sygnał, że górnictwo głębinowe rzeczywiście przepisuje na nowo lokalne ekosystemy.

Co ciekawe, badacze podkreślają, że skala zniszczeń okazała się nieco mniejsza, niż wcześniej zakładano w pesymistycznych scenariuszach. To jednak żadna ulga, tylko bardziej precyzyjny punkt odniesienia: zamiast „może zniszczymy wszystko” mamy konkretną liczbę utraconych gatunków i osobników w obrębie śladu po maszynie. Równolegle zaobserwowano też naturalne wahania składu gatunkowego, związane prawdopodobnie z ilością pożywienia docierającego na dno z wyższych warstw oceanu.

Największym znakiem zapytania pozostaje to, czego jeszcze nie wiemy. Około 30 procent strefy Clarion-Clipperton objęto ochroną, ale paradoks polega na tym, że o bioróżnorodności w tych „bezpiecznych” obszarach wiemy jeszcze mniej niż o poligonie górniczym. Zanim więc zaczniemy mówić o „zrównoważonym” wydobyciu na dnie oceanu, wypadałoby uczciwie odpowiedzieć na proste pytanie: co właściwie ryzykujemy.

Nowy gatunek ryby głębinowej odkryty w Morzu Andamańskim /Fot. Unsplash

Mam wrażenie, że ten projekt jest podręcznikowym przykładem naszego cywilizacyjnego podejścia do przyrody. Najpierw uznajemy jakiś obszar za „niczyj” i „martwy”, potem odkrywamy, że tętni tam życie, o którym nie mieliśmy pojęcia, a na końcu zastanawiamy się, jak „w rozsądnych granicach” to życie naruszyć, żeby wydobyć potrzebne nam surowce. Oczywiście, nie da się z dnia na dzień zrezygnować z metali, bez których nie zbudujemy infrastruktury pod zieloną energię, ale jeśli głębia oceaniczna ma być kolejnym frontem tego wyścigu, powinniśmy przynajmniej wiedzieć, co dokładnie jest stawką.

Ta historia dobrze pokazuje też, że nauka i biznes nie muszą być automatycznie po dwóch stronach barykady. To właśnie komercyjne zainteresowanie zasobami sprawiło, że w ogóle udało się sfinansować tak dużą ekspedycję badawczą. Z drugiej strony istnieje ryzyko, że wyniki, które nie będą po myśli inwestorów, będą ignorowane lub relatywizowane. Dlatego kluczowa jest rola niezależnych instytucji i międzynarodowych regulacji, a nie tylko dobrowolnych kodeksów postępowania firm.

Z perspektywy zwykłego odbiorcy łatwo machnąć ręką: „to gdzieś daleko, pod Pacyfikiem, nas to nie dotyczy”. Tymczasem to jest bardzo bezpośrednio nasza sprawa. Metale z dna oceanu mają trafiać do baterii w samochodach elektrycznych, smartfonach, magazynach energii. Każda decyzja regulacyjna i każde przemilczenie w tej sprawie będzie prędzej czy później odbijało się w naszych produktach, rachunkach i… sumieniu. Im więcej wiemy o głębinowych ekosystemach przed startem wyścigu po surowce, tym mniejsze ryzyko, że za kilka dekad będziemy opowiadać o kolejnej „straconej krainie”, którą sami zrównaliśmy z dnem.