Zmarli aktorzy coraz częściej wracają do filmu ożywieni cyfrowo. “To jest robienie pacynki z trupa”

Czy można nakręcić nowy film z nieżyjącą od połowy ubiegłego wieku gwiazdą? Studia filmowe wierzą, że tak. W ożywianiu ludzi na potrzeby showbiznesu pomóc mają firmy specjalizujące się w kinowych efektach specjalnych
Zmarli aktorzy coraz częściej wracają do filmu ożywieni cyfrowo. “To jest robienie pacynki z trupa”

Widzieliście odmłodzonego Samuela L. Jacksona w „Kapitan Marvel”? Być może trafiliście na prześmiewczą reklamówkę, w której głowę Rowana Atkinsona, czyli Jasia Fasoli, perfekcyjnie przyklejono do uwodzicielskiego ciała Charlize Theron? Albo oglądaliście na YouTube Arnolda Schwarzeneggera jako Brudnego Harry’ego – jest nie gorszy niż Clint Eastwood. To wszystko dzieła speców od efektów specjalnych. Ale potrafią oni nie tylko przeklejać twarze czy odmładzać aktorów na potrzeby tak modnych teraz prequeli. Umieją też wskrzesić nieżyjące od lat gwiazdy filmu i sprawić, że zagrają w nowych produkcjach.

 

MARTWY NAJLEPSZY

W ten sposób wróci m.in. James Dean – ikona amerykańskiej popkultury. Oprócz kilku występów jako statysta James Dean zagrał tylko w trzech filmach – „Buntowniku bez powodu”, „Na wschód od Edenu” oraz w „Olbrzymie”. Za dwa ostatnie otrzymał, jako jedyny w historii, dwie pośmiertne nominacje do Oscara dla najlepszego aktora. Dean zmarł w 1955 roku w wieku zaledwie 24 lat. Zginął
w wypadku w swoim porsche 550 Spyder w drodze na wyścigi. A teraz znów pojawi się na ekranie. Wskrzeszony dzięki komputerom dostał drugoplanową rolę w „Finding Jack” – filmie opowiadającym o poszukiwaniu wojskowego psa podczas konfliktu w Wietnamie. Zagra Rogana – wygląd zrekonstruują graficy, jednak głos podłoży inny aktor. To dzieło jest już nawet wymieniane w oficjalnej filmografii nieżyjącego od blisko 65 lat Deana. – Szukaliśmy dosłownie wszędzie aktora, który w najlepszy możliwy sposób oddałby Rogana, postać o bardzo złożonym charakterze – mówi Anton Ernst, producent „Finding Jack”. – Po miesiącach poszukiwań doszliśmy do wniosku, że najlepszy będzie James Dean.

Jego rodzina uważa, że to będzie jego czwarty film. Film, którego nigdy nie zdążył nakręcić. Nie wiadomo, czy jest to chwyt marketingowy producentów, czy rzeczywiście wśród żywych aktorów nie dało się znaleźć nikogo, kto zasługiwałby na rolę Rogana. Pewne jest jednak co innego – to jeden z tych filmów, o których wiele się mówi, jeszcze zanim powstaną. Prawami do wizerunku Deana w imieniu rodziny opiekuje się firma CMG Worldwide. Założył ją w 1981 roku Mark Roesler, a jego pierwszymi „klientami” byli Elvis Presley i właśnie James Dean. – Czasem ludzie patrzą na Deana i myślą: nie żyje od ponad 64 lat, po co się nim zajmować? A nasza praca polega właśnie na utrzymywaniu ikon przy życiu – mówi Roesler. I rzeczywiście, choć w czasach Jamesa Deana nikt nawet nie myślał o internecie, dziś jego oficjalne konto na Instagramie obserwuje 188 tys. osób. Wizerunek młodego buntownika wykorzystano do promowania tak statecznych marek, jak Mercedes, Montblanc (luksusowe pióra) czy ubrania Dolce & Gabbana. Dzięki tym zabiegom zarówno rodzina Deana (kuzyni), jak i specjaliści od ochrony wizerunku mogą dzielić między siebie ok. 5 mln dolarów rocznie – wynika z obliczeń magazynu „Forbes”. To jeszcze szacunki z czasów, gdy nie planowano nowych filmów z Deanem.

 

W portoflio CMG Worldwide są również Betty Davis, Burt Reynolds czy Chuck Berry – oraz około 400 innych gwiazd, celebrytów i wybitnych sportowców, którzy czekają w kolejce do cyfrowego zmartwychwstania. – Postęp technologiczny otwiera zupełnie nowe możliwości przed wieloma naszymi klientami, zwłaszcza takimi, których już nie ma wśród nas – zapewnia sieć CNBC Mark Roesler.

 

RANDKA W MONTREALU

Skok technologiczny, jaki się dokonał w tej dziedzinie od lat 80. ubiegłego wieku, najlepiej ilustruje krótki film „Rendez-vous in Montreal”, który można obejrzeć na YouTube. Filmik powstał w 1987 roku dzięki wysiłkom grupy artystów działających w zespole Nadii i Daniela Thalmannów. „Występują” w nim cyfrowe kopie Marilyn Monroe i Humphreya Bogarta, choć słowo „kopie” jest nieco na wyrost. Pod względem grafiki to produkcja dość prymitywna, na poziomie wczesnych gier komputerowych. „Randka” przetarła jednak ścieżki dla bardziej zaawansowanych technologii symulacji wyglądu skóry i mięśni twarzy. Pokazała też, że – wtedy jeszcze czysto teoretycznie – możliwy będzie wspólny występ aktorów, którzy w rzeczywistym świecie nigdy ze sobą nie grali. No i zelektryzowała prawników czuwających nad prawami do wizerunku zmarłych gwiazd.

Później pojawiły się takie filmy jak „Otchłań”, w którym fotorealistyczne efekty specjalne zostały wykorzystane w tylko jednej scenie, „Terminator 2: Dzień Sądu”, gdzie takich scen jest kilkadziesiąt, czy wreszcie animowany realistyczny „Final Fantasy: Wojna dusz”. Jednak teraz nowe technologie cyfrowe wykorzystywane do efektów specjalnych pozwalają reżyserom i studiom robić rzeczy, o jakich jeszcze kilka lat temu nie mogliby nawet śnić. W nowym filmie „Bliźniak” 50-letni Will Smith walczy ze swoim młodszym klonem, wyglądającym jak on sam w czasach „Facetów w czerni”. W „Irlandczyku” 76-letni Robet De Niro i 79-letni Al Pacino pokazywani są na przestrzeni lat – oczywiście w różnym wieku. Choć końcowy efekt cyfrowego „odmładzania” jest dość kontrowersyjny, z pewnością wygląda dużo lepiej niż stosowane kiedyś „podstawianie” innego aktora czy tradycyjna charakteryzacja.

„Cyfrowa charakteryzacja” (czyli komputerowy retusz) to jednak najprostsza forma manipulacji. – W każdym razie jest tańsza i bezpieczniejsza niż chirurgia plastyczna – żartuje Chris Nichols, specjalista od efektów specjalnych w serii „Avengers” w rozmowie z „The Hollywood Reporter”. Nichols pracuje w firmie Digital Domain, która odpowiada za część efektów specjalnych w filmach opartych na komiksach Marvela. Cyfrową charakteryzację wykorzystano m.in. w „Avengers: Końcówka” do zmiany wyglądu Roberta Downeya Jr. (Tony Stark/Iron Man) i Chrisa Evansa (Steve Rogers/Kapitan Ameryka). trudniejsze jest nakręcenie sceny całkowicie bez udziału prawdziwego aktora. Do tego potrzebna jest cyfrowa kopia człowieka – dokładna baza danych wyglądu skóry, włosów, każdej zmarszczki i każdego grymasu twarzy.

 

JESZCZE TU WRÓCĘ

Jak wygląda przygotowanie kopii aktora? Industrial Light & Magic (część Lucasfilm odpowiedzialna za efekty specjalne w największych przebojach kinowych – od „Gwiezdnych wojen” po „Harry’ego Pottera”) zaczyna od zeskanowania całego ciała i twarzy prawdziwego człowieka. Taki skan przydaje się na przykład w scenach akcji wymagających dublera, gdzie wystarczy „nałożyć” cyfrowo twarz bohatera na ciało kaskadera. Takie skanowania to zresztą coraz częściej rutynowa czynność przed rozpoczęciem zdjęć. – Zawsze skanujemy wszystkich głównych aktorów w serii „Gwiezdne wojny”
– mówi Ben Morris, specjalista od efektów specjalnych w „Ostatnim jedi”. – Nigdy nie wiadomo, kiedy nam się te dane przydadzą. Digital Domain nagrywa i skanuje aktorów z każdego możliwego kąta przy użyciu specjalnego oświetlenia.

Diody mogą emitować światło o dowolnym natężeniu i barwie, co pozwala symulować rzeczywisty wygląd skóry człowieka w dowolnych wnętrzach lub na otwartym powietrzu. – Nagrywamy nawet to, w jaki sposób krew w naczyniach włosowatych zmienia wygląd twarzy. Chcemy mieć pewność, że zarówno poruszenia mięśni, jak i barwa skóry są naturalne – mówi Darren Hendler (pracował m.in. nad serią „Avengers”). – Ta technologia rejestruje każdą najmniejszą zmarszczkę, gdy zmienia się wyraz twarzy aktora – mówił Hendler w rozmowie
z „MIT Technology Review”.

Pełny skan ciała aktora zajmuje kilka dni. Dane zajmują ok. 10 terabajtów – w zależności od tego, jak dokładna ma być cyfrowa kopia – to mniej więcej tyle, ile zajęłoby 22 tysiące odcinków „Gry o tron”. Koszt takiej operacji to ok. miliona dolarów – to dlatego na razie na takie zabiegi mogą sobie pozwolić tylko najbogatsze studia filmowe pracujące nad hitami. Digital Doman zeskanowało w ten sposób co najmniej 60 osób. Następnie rolę przejmuje dubler. W procesie produkcji na każdy milimetr jego skóry zostanie nałożona cyfrowa „skóra” postaci, którą ma zagrać. Aby ułatwić komputerom
zadanie, na specjalne skafandry dublerów oraz na ich twarze nanosi się markery – węzły służące później jako punkt odniesienia.

W przypadku szczególnie trudnych do odwzorowania obiektów, takich jak twarz, siatka tych punktów jest bardzo gęsta i rejestrowana przez zestaw dedykowanych kamer. – To najważniejsza część pracy podczas tworzenia cyfrowego człowieka – tłumaczy Darren Hendler. – Generalnie musi być ktoś, kto naprawdę zagra rolę osoby nieżyjącej. Ktoś, kto nauczy się, jak się poruszać, jakie tiki miała ta osoba, jak operowała mową ciała. Następnie graficy i technicy wykonują ruchomy model człowieka. Z takim modelem można już zrobić wszystko – i nie jest do tego potrzebny żaden żywy człowiek.
Cyfrowy model aktora może „występować” w niektórych scenach filmu, ale może też całkowicie aktora zastąpić. Zwłaszcza wtedy, gdy prawdziwy człowiek nie będzie w stanie występować – bo na przykład umrze.

Jeszcze na początku tego stulecia cyfrowe, laserowe skany całego ciała zrobili sobie m.in. Arnold Schwarzenegger, Jim Carrey, Michele Pfeiffer, Denzel Washington, Gillian Anderson czy David Duchovny. – Słynne słowa Arnolda Schwarzeneggera „I’ll be back” (Jeszcze tu wrócę) nabierają zupełnie nowego znaczenia – ironizuje słynna krytyczka prof. Barbara Creed z Uniwersytetu Melbourne.

 

WSZYSTKO SZTUCZNE

Zdaniem ekspertów prawdziwa rewolucja w wykorzystaniu cyfrowych efektów specjalnych dopiero nadejdzie. – Po „Bliźniaku” i „Irlandczyku” pojawi się jeszcze kilka podobnych filmów, w których zobaczymy, co naprawdę można z tym zrobić. A kiedy damy taką możliwość reżyserom, na pewno znajdą sposoby, żeby ją twórczo wykorzystać – uważa Guy Williams pracujący przy efektach specjalnych w „Bliźniaku”. Jeszcze dalej idzie Darren Hendler: – Zdziwiłbym się, gdyby te filmy nie były ostatnimi, w których wykorzystuje się cyfrowe kopie żywych ludzi zamiast skorzystać z pełnej automatyki generatywnych sieci współzawodniczących.

Zaraz, generatywne sieci współzawodniczące? Cóż to takiego? To technologia pozwalająca tworzyć fotorealistyczne obrazy i filmy przedstawiające osoby, przedmioty czy scenografie, które nigdy nie istniały. W modelu GAN (Generative Adversarial Network) wszystko powstaje jako element wirtualnej rzeczywistości, nawet bez „fundamentu”, jakim jest twarz czy sylwetka prawdziwego człowieka albo miniaturowy model statku kosmicznego. Pomysł opiera się na wykorzystaniu dwóch konkurujących ze sobą uczących się sieci neuronowych. Zadaniem jednej jest stworzenie np. fotorealistycznego wizerunku twarzy, zadaniem drugiej jest wykryć fałszerstwo. Ponieważ obie uczą się w trakcie pracy, osiągane przez nie efekty są coraz doskonalsze. Nauka kończy się w chwili, gdy sieć oceniająca obraz nie umie odróżnić wytworu sieci generującej obraz od rzeczywistości.

Choć brzmi to dość skomplikowanie, niektórzy z nas mogli mieć kontakt z sieciami typu GAN – na przykład korzystając z aplikacji FaceApp do postarzania twarzy na zdjęciach. Ta sama technika jest wykorzystywana do innej zabawy – prognozowania wyglądu dziecka na podstawie zdjęć jego rodziców. W przemyśle filmowym już jest wykorzystywana do postarzania i odmładzania aktorów, do w pełni automatycznego kolorowania czarno-białych filmów oraz podnoszenia rozdzielczości w starszych produkcjach. W przyszłości technologie tego typu będą w stanie na bieżąco kreować obraz dopasowany do naszych oczekiwań. Wystarczy wyobrazić sobie serial, w którym chcemy śledzić jeden z wątków – zostanie on wygenerowany automatycznie specjalnie dla nas – kopie aktorów będą występować w wirtualnej scenografii i postępować według stworzonego przez sztuczną inteligencję scenariusza. Przedsmak tego już zresztą mamy – system sztucznej inteligencji IBM Watson nakręcił reklamówkę oraz zwiastun horroru. Technikę pozwalającą dobierać zwiastuny seriali do osobistych preferencji użytkowników testuje też Netflix.

STOWARZYSZENIE UMARŁYCH ARTYSTÓW – SKOPIOWANI LUDZIE NIE TYLKO KSIĘŻNICZKA LEIA

Cyfrowe klony nieżyjących gwiazd występowały zarówno w reklamówkach czekoladek, jak i na koncertach – i oczywiście we wszelkiej maści sequelach i prequelach filmowych hitów z przeszłości

Ożywianie nieżyjących ludzi i tworzenie ich cyfrowych kopii może służyć nie tylko produkcjom filmowym. CMG Worldwide, które niedawno połączyło siły z firmą zajmującą się cyfrową grafiką i animacją Observe Media, interesuje się również rynkiem edukacyjnym oraz wirtualną rzeczywistością. Niektóre postaci (np. sportowcy) lepiej sprawdzą się w muzeach niż na ekranie.

 

NIEŚMIERTELNOŚĆ PACYNEK

Przeciw wykorzystywaniu cyfrowych klonów nieżyjących aktorów protestują ci żywi. Amerykańskie Stowarzyszenie Aktorów Ekranowych sprzeciwiało się m.in. użyciu wizerunku Freda Astaire’a w reklamach. Nic dziwnego – młode gwiazdy mogą nie wytrzymać konkurencji z kopiami Jamesa Deana czy Clarka Gable’a. Oczywiście najwięcej kontrowersji wzbudza wskrzeszony Dean w „Finding Jack”. „Jestem pewien, że on sam byłby wstrząśnięty. To okropne. Może komputer namaluje nam nowego Picassa albo skomponuje coś Lennona? Kompletny brak zrozumienia” – oburzał się Chris Evans (Kapitan Ameryka) na Twitterze. „To się nigdy nie powinno zdarzyć” – uważa Elijah Wood (Frodo). „USA Today” cytuje też córkę Robina Williamsa Zeldę. „Mówiłam o tym od lat, ale nikt nie wierzył, że showbiznes może tak nisko upaść. Nie wiem, czy to chwyt marketingowy, czy propozycja serio, ale to jest robienie sobie pacynki z trupa” – wściekała się Zelda Williams.

Takich komentarzy będzie zapewne jeszcze przybywać – bo film z nieżyjącą gwiazdą ma trafić na ekrany w listopadzie tego roku. Zdjęcia już się zaczęły, choć nie wiadomo jeszcze, jakie dokładne techniki zostaną wykorzystane do wskrzeszania Jamesa Deana. On sam miał zaś powiedzieć: „Jeżeli człowiek żyje po śmierci, to znaczy, że był naprawdę wielki. Tylko nieśmiertelność jest miarą prawdziwego sukcesu”. Nawet jeśli to nieśmiertelność pacynki.

Piotr Kościelniak – dziennikarz specjalizujący się w nauce, medycynie i nowych technologiach.
 

Więcej:popkultura