„To będzie ciężki dzień” – westchnął Robert Damiens, gdy otworzyły się drzwi jego celi. Był poniedziałek 28 marca 1757 roku, a westchnienie jak najbardziej uzasadnione. Dwa dni wcześniej sąd skazał Damiensa na – poprzedzoną torturami – karę śmierci za nieudaną próbę zamachu na króla Francji Ludwika XV. Do wykonania publicznej egzekucji zatrudniono najbardziej doświadczonych katów, którzy mieli działać tak, by skazany zbyt szybko nie wyzionął ducha.
Niech czują, że umierają
Najpierw ukarano rękę, którą zamachowiec podniósł na monarchę. Przywiązano ją do żelaznego pręta i włożono do paleniska z płonącą siarką. Gdy się zwęgliła skazańca ocucono i cęgami wyrwano mu sutki. W rany wlano roztopiony ołów, smołę i wrzący olej. Po tych katuszach Damiensa ponownie ocucono, zniesiono z szafotu, ułożono na ziemi. Do jego ramion i nóg przywiązano sznury, za które miały ciągnąć cztery konie, by oderwać kończyny od torsu. Ciało stawiało jednak zbyt duży opór więc po kilku nieudanych próbach kaci nacięli ścięgna skazańca i dopiero wtedy został rozerwany. Zakrwawione szczątki spalono na stosie.
Biedni i bogaci potraktowali egzekucję jak widowisko. Plebs tłoczył się wokół szafotu, elity wynajmowały okoliczne mieszkania, by z okien obserwować makabryczny spektakl. Słynny podrywacz i pamiętnikarz Giacomo Casanova zapłacił za tę atrakcję 600 liwrów, czyli sumę jaką przeciętny paryżanin wydawał przez rok na zakup żywności.
Sędziowie wydając okrutny wyrok kierowali się obowiązującą powszechnie zasadą, że sposób wykonania kary śmierci ma działać odstraszająco na potencjalnych naśladowców oraz sprawić, by sprawcy najcięższych zbrodni „czuli, że umierają”. W majestacie prawa pastwiono się więc nad skazańcami zadając im możliwie największy ból i maksymalnie wydłużając agonię. Zdzierano skórę, wyłupywano oczy, wyrywano języki, wypruwano jelita, zakopywano w mrowiskach, palono żywcem na żelaznych łożach. W południowo-wschodniej Europie i na kresach Rzeczpospolitej wbijano w krocze lub odbyt drewniany pal, który po ustawieniu w pionie powoli przebijał wnętrzności. Agonia mogła trwać nawet trzy dni.
Popularne w średniowieczu łamanie kołem polegało na tym, że leżącemu na ziemi skazańcowi kat podkładał pod nogi i ręce drewniane klocki i uderzał w kończyny ciężkim kołem powodując otwarte złamania. Potem wplatał ofiarę w szprychy koła by powoli umierała. W 1531 r. król Anglii Henryk VII wydał edykt wprowadzający za trucicielstwo karę śmierci przez ugotowanie żywcem. Egzekucję Balthasara Gérarda – zabójcy bohatera walk o niepodległość Holandii Wilhelma I Orańskiego zaplanowano na 17 dni, podczas których miano mu wyrywać i obcinać kolejne części ciała, zaczynając od dłoni i genitaliów. Planu nie wykonano, gdyż Gérard zmarł już po trzech dniach.
Pomysłowość dawnych prawodawców w niczym nie ustępowała chorej wyobraźni markiza de Sade, Na tak wyrafinowane tortury skazywano jednak głównie sprawców najcięższych przestępstw. Zwykłych rzezimieszków z reguły posyłano na szubienicę.
Da się humanitarnie zabić człowieka? Pomoże maszyna do ścinania głów
Według szacunków niemieckiego historyka i archeologa Josta Aulera w Europie znajdowało się około 10 tysięcy miejsc straceń. W większości były tzw. wieże wisielców, czyli wzniesienia pod murami miast lub na rozstajach dróg, na których ustawiono szubienice. Po wykonaniu wyroku ciał nie zdejmowano. Widok rozkładających się zwłok miał ostrzegać przed surowością lokalnego wymiaru sprawiedliwości i odstraszać od kontaktu z nim. Dopiero gdy szczątki same odpadły ze stryczka grzebano je w niepoświęconej ziemi pod szubienicą, co stanowiło dodatkową karę.
Jeśli kat znał się na swoim fachu, skazaniec umierał szybko i niemal bezboleśnie, gdyż pod ciężarem ciała natychmiast zostawał przerwany rdzeń kręgowy. Zależało to jednak od długości, grubości i sprężystości sznura. Jeśli był zbyt krótki, rdzeń nie pękał i wisielec dusił się. Miał szczęście, gdy pętla zaciskając się na tętnicach szyjnych całkowicie blokowała dopływ krwi do mózgu, co powodowało szybką utratę przytomności. Jeśli tak się nie stało, bolesna śmierć przychodziła po wielu minutach. Problem zbyt krótkiego sznura rozwiązano na początku XVIII wieku, gdy we Francji wynaleziono szubienicę z zapadnią.
W miarę bezbolesna egzekucja miała jednak pewną wadę – powieszenie uważano za karę hańbiącą. Honorową, na którą skazywano arystokratów i szlachty było ścięcie. Na tę różnicę zwrócono uwagę już w pierwszych dniach wielkiej rewolucji francuskiej głoszącej hasła powszechnej równości. W grudniu 1789 roku lekarz, profesor anatomii Joseph-Ignace Guillotin złożył w Zgromadzeniu Narodowym wniosek o wykonywanie wyroków śmierci w sposób jednakowy dla wszystkich i humanitarny, bez zadawania skazanym zbędnych cierpień. Zaproponował by nadal stosować karę honorową, czyli ścięcie, lecz zamiast kata, któremu przy odrąbywaniu głowy toporem zawsze mogła się omsknąć ręka, użyć działającej bezbłędnie maszyny.
Doktor Guillotin nie miał talentów technicznych, więc poprzestał na rzuceniu pomysłu. Zrealizowali go inni, a efekty… okazały się niezadowalające, bo po pewnym czasie pojawiły się doniesienia, że ten rodzaj egzekucji wcale taki humanitarny nie jest. Ta historia powtarzała się przez wieki, gdy pojawiały się kolejne „cywilizowane” pomysły zadawania śmierci skazanym: od krzesła elektrycznego po zastrzyk trucizny. I budziła kolejne pytania: „czy da się w ogóle w humanitarny sposób zabić człowieka?”.
Więcej przeczytasz w najnowszym numerze magazynu Focus nr 12/2021.