Depresja klowna

Lubimy, gdy nas bawią, ale nie chcemy słyszeć, że bywają też sfrustrowani, zmęczeni i wypaleni. Tymczasem psychiczne choroby i załamania to cena, którą wielu komików i kabareciarzy płaci za podziw publiczności.

Na depresję cierpią Jim Carrey, Woody Allen, Hugh Laurie i Billy Cristal. James Belushi, symbol amerykańskiego humoru, pogrążył się w chorobie po śmierci starszego brata Johna, aktora komediowego, który przedawkował kokainę i heroinę. Belushi był tak załamany, że na pewien czas wycofał się z zawodu. Na depresję najprawdopodobniej cierpiał również Alfred Hill, znany jako Benny Hill. Aktor pracował kompulsywnie i cierpiał z powodu samotności.

Komik i aktor Robin Williams, który miliony widzów rozśmieszał do łez choćby w tytułowej roli w filmie „Pani Doubtfire”, załamania psychiczne okupił uzależnieniem od narkotyków i alkoholu. „Często człowiek, który potrafi znakomicie panować nad emocjami innych, którego podziwiają za aktorski talent i który przede wszystkim daje siebie innym, zaczyna sobie uświadamiać, że jego życie poza ekranem i sceną nie jest takie jaskrawe, barwne. Nie wszystko się udaje i nie ma równowagi między dawaniem i otrzymywaniem” – ocenia Aleksander Korniejew-Stahl, psycholog i coach. Niektórzy nawet nazywają smutek ciemną stroną bycia komikiem.

Potrzeba dystansu

„Już w czasie pisania „Henryka VI” [w latach 70. – przyp. red.] zauważyłem objawy, które potem zdiagnozowano jako tak zwaną chorobę maniakalno-depresyjną. To znaczy, że mam okresy wzmożonego dobrego samopoczucia i mam okresy depresyjne. To choroba, którą się leczy i na którą choruję do dziś” – wyznał poeta i satyryk Wojciech Młynarski w książce „Dookoła Wojtek. Opowieść o Wojciechu Młynarskim”.

Od dzieciństwa z depresją i zaburzeniem afektywnym dwubiegunowym boryka się Ruby Wax, rozbawiająca Brytyjczyków Amerykanka. Aktorka wzięła nawet udział w kampanii społecznej związanej ze schorzeniami psychicznymi, która miała na celu przekonanie chorych do podjęcia leczenia. Komik Stephen Fry przez lata ukrywał, że cierpi na chorobę afektywną dwubiegunową. Na depresję choruje również znany z hollywoodzkich filmów Ben Stiller. „Nie jestem zabawny, ale raczej spokojny i cichy” – tłumaczy Stiller. „W towarzystwie nieznajomych jestem wręcz nieśmiały. Ludzie mają wobec mnie konkretne oczekiwania, ale ja nawet nie umiem opowiedzieć kawału. Właściwie to żadnego nie znam”.

Stiller, dziecko komików Jerry’ego Stillera i Anne Meara, grał od dzieciństwa. Dość wcześnie krytycy uznali, że jego cynizm, neurotyczna autoironia w stylu Woody’ego Allena oraz rubaszność tworzą doskonałą mieszankę, która zapewni mu sławę. I nie mylili się. Stiller-komik bywa wręcz masochistyczny: potrafi ośmieszać i upokarzać samego siebie, by rozbawić publiczność. By ukryć chorobę, coraz bardziej wchodzi w rolę komika, a to – paradoksalnie – jeszcze pogłębia smutek. Maskuje smutek za pomocą śmiechu i żartów. Nie jest w tym odosobniony. „Są wśród nas mistrzowie takich zabiegów” – tłumaczy Jerzy Pocica, krakowski psycholog i trener, twórca Akademii Treningu i Rozwoju Sokrates.

Jego zdaniem mistrzów rozbawiania można podzielić według stopnia świadomości tego, że stosują taki zabieg, według siły smutku skrywanego za uśmiechniętą maską i według zdolności do uczynienia maski tak śmieszną, że a a – jak mówi Pocica – „nikt się nie zorientuje, że za nią siedzi smutas, obolały i skulony od bólu istnienia”. „Zdarza się, że zawodowi rozśmieszacze w życiu poza sceną są smętni jak roczniki statystyczne (…). Tłumaczyć ten fenomen może potrzeba dystansu – trzeba zobaczyć coś z odległości, aby przerobić to na śmieszne. Kiedy więc widzisz smutnego komika, przepuść go pierwszego przez drzwi, prawdopodobnie łapie on dystans konieczny do śmiechu” – dodaje Pocica.

 

Od śmiechu do łez

Inny komik, Rob Delaney, który od lat cierpi na ciężką depresję z tendencjami samobójczymi, otwarcie mówi, że rozśmieszanie innych to sposób na uporanie się z wewnętrznym cierpieniem. „W ostatnich ośmiu latach dwukrotnie byłem o krok od odebrania sobie życia, z czego raz zanim zostałem zawodowym komikiem. Mimo to wrzucam żarty na Twittera jak gdyby nigdy nic, bo rozśmieszanie innych wprawia mnie w naprawdę zajebisty nastrój. Posunąłbym się nawet do stwierdzenia, że czuję się wtedy jak na haju, co swoją drogą bardzo lubię” – napisał w tekście „Smutne życie komika”.

Podobnie radzi sobie z chorobą 40-letnia Sarah Silverman. Na depresję cierpi od dzieciństwa. Gdy miała sześć lat, rozwiedli się jej rodzice. Wtedy zaczęła się moczyć i trwało to aż do dorosłości. „Od trzynastego do szesnastego roku życia przechodziłam przez ciemną depresję” – powiedziała w jednym z wywiadów. „Nie sądzę, abym mogła znieść widok dziecka, które przez to przechodzi. Mogę z całą pewnością stwierdzić, że nie będę miała dzieci”. Pierwsze ataki paniki pojawiły się, gdy była w szkole średniej, jeden z nich był tak mocny, że przez trzy miesiące nie wychodziła z domu. Silverman nie miała szczęścia do terapeutów. Pierwszy powiesił się, gdy czekała na wizytę u niego, następny był nadgorliwy i przepisywał jej głównie leki.

„Miałam trzynaście lat i zupełnie nic nie czułam! Do dziś biorę zoloft, który zabezpiecza mnie przed ponownym pogrążeniem się w ciężkiej depresji” – mówi. Przy życiu trzymało ją pragnienie występowania na scenie. Była tak zdeterminowana, że przerwała studia i zaczęła występować w klubach komediowych. Dorabiała, rozdając na ulicach ulotki zapraszające do nich. Teraz zarabia miliony i jest jednym z najbardziej rozpoznawalnych komików w USA. Jednak ta mistrzyni ciętego dowcipu, mająca sobie za nic wszelkie świętości, z jednego nie żartuje: z depresji.

Takie osoby jak Silverman czy Stiller mają znacznie większą niż inni potrzebę bycia widocznymi, adorowanymi i  podziwianymi – tłumaczy Aneta Bartnicka-Michalska, psycholog ze Szkoły Wyższej Psychologii Społecznej, zajmująca się psychologią twórczości. „Bywa, że przybiera to formę zaburzenia psychicznego. Chodzi o sytuację, gdy potrzeba akceptacji w hierarchii potrzeb zajmuje bardzo wysokie miejsce i jednostka zaspokaja ją głównie poprzez stałe poszukiwanie potwierdzenia ze strony otoczenia.

Zawód komika może być formą rekompensowania nie tylko deficytu uwagi i akceptacji z okresu dzieciństwa, ale też pewną formą “terapii”. Wymaga bowiem od artysty, jeśli rzeczywiście jest on też twórcą swoich żartów, spojrzenia na świat z większym dystansem i koncentrowania się na sytuacjach, wydarzeniach oraz zachowaniach sprzyjających uśmiechowi” – wyjaśnia Aneta Bartnicka-Michalska. „W takim wypadku rolę »komika« należałoby traktować nie tyle jako zawód, ile sposób na życie”. Jeśli jednak poczucie wielkości, wyjątkowości z jakiegoś powodu nie zostanie zaspokojone przez publiczność lub – o zgrozo – podważona zostanie wartość starań artysty, nie jest rzadkością radykalne obniżenie nastroju, wycofanie się ze świata publicznego, a nawet próby samobójcze. Szczególnie zagrożone są osoby, które zacierają granice między rolą odgrywaną na scenie a tym, kim są poza nią.

Umrzeć ze śmiechu

„Nie jestem komikiem, ale komicy to zwykle smutni ludzie. Tak to już jakoś jest. Ja też nie uważam się prywatnie za wesołka. Ludzie, którzy rozpoznają mnie jako Ferdka ze »Świata według Kiepskich« na ulicy, często wprost pytają: »a co pan taki smutny, co się stało? Pan w telewizji zawsze taki uśmiechnięty i zadowolony«. A ja nie jestem smutny, jestem taki, jaki jestem” – powiedział w jednym z wywiadów Andrzej Grabowski. A kiedy indziej dodał: „Stać przed mikrofonem i rozśmieszać, czasami do łez, kilkutysięczną widownię, to łatwe nie jest (…). Bywa, że publiczność jest czasami tak trudna, że trzeba się do niej przebijać”. A ciągła walka z publicznością musi spalać.

 

„Komicy, podobnie jak inni artyści, których praca związana jest z odgrywaniem jakiejś roli, często ponoszą koszty wynikające ze specyfiki uprawianego zawodu, takie jak stres związany z występami publicznymi, ciągła ocena i wymagania ze strony otoczenia. Dodatkowo stawiane sobie samemu wymagania sprawiają, że są narażeni na konsekwencje w postaci różnego rodzaju zaburzeń psychicznych” – tłumaczy Bartnicka-Michalska. „Badania pokazują, że depresja, w tym próby samobójcze, stanowią pewnego rodzaju ryzyko uprawiania zawodów artystycznych, które wymagają osobistej konfrontacji z publicznością, eksploatowania siebie i swojego talentu”. Trudno dostrzec taką tragedię na żywo, ale można ją zobaczyć na ekranie.

Przejmująco pokazuje ją film „Człowiek z Księżyca”, który opowiada o życiu Andy’ego Kauffmana, jednego z najbardziej kontrowersyjnych komików lat 70. i 80. (w którego wcielił się komik z depresją Jim Carrey). Kauffman po mistrzowsku panował nad emocjami widzów. Krzyk, płacz, śmiech, oburzenie – w czasie jednego występu mogło zdarzyć się wszystko. Był tak dobry w łamaniu tabu, że gdy wyznał najbliższym, iż cierpi na raka płuc i niedługo umrze, byli przekonani, że to kolejny czarny skecz! Kauffman stworzył wokół siebie świat iluzji, w którym żart mieszał się z tragedią, a ta przechodziła w śmiech.

To była jego walka z zaszufladkowaniem i brakiem zrozumienia ze strony innych, że komik też może cierpieć. Z kolei w filmie „Funny People” (który powinien raczej nosić tytuł „Sad People”) bogaty i popularny, ale samotny komik ociera się o śmierć. Reżyser i scenarzysta Judd Apatow, kręcąc historię zestresowanych, sfrustrowanych i smutnych kabareciarzy, deklarował, że chce, by powstał obraz „bardzo poważny, ale dwukrotnie śmieszniejszy niż wszystkie poprzednie”.

Wielu widzów nie było w stanie tych filmów obejrzeć do końca. Nie chcieli patrzeć na tragedię, przyszli się bawić. Mało kto chce w komiku dostrzec człowieka, który też ma problemy i przeżywa całą gamę uczuć, także trudnych. Tłumaczy to Aleksander Stahl: „Ludzie otaczający komika znają go tylko jako klowna, który śmieszy innych i nawet gdy płacze, oni się śmieją. Przecież sam ich do tego z  takim talentem przyzwyczaił. Z czasem przepaść staje się większa, samotność coraz bardziej dotkliwa, a on cały czas musi podtrzymywać krzywdzący go obraz.

Tak z komedii rodzi się tragedia, sięgając daleko poza ekran i scenę, napełniając całe życie aktora”. Psycholog Aneta Bartnicka-Michalska nazywa to „uwięzieniem w roli”: „Czynnikiem sprzyjającym załamaniom nerwowym, w tym depresjom, jest brak zgody otoczenia na wyjście z roli, na bycie sobą. Jeśli komik obawia się, że jest kochany nie za to, kim jest, ale za to, jak bardzo jest zabawny, i spełnia oczekiwania otoczenia, poczucie osamotnienia i zagubienia w świecie z czasem może przeważyć nad momentami popularności i adoracji. Prawdziwy dramat zaczyna się, gdy bycie na scenie i rozśmieszanie okazuje się zbyt obciążające, i nie ma ani zgody, ani pomysłu na to, jak żyć i realizować się w mniej eksploatujący sposób”.

 

Niewolnik jednej roli

Komikom – jak wszystkim innymi – zdarza się wypalenie zawodowe. Rowan Atkinson nie chce być Jasiem Fasolą! Ta informacja zszokowała fanów Mr. Beana, który przez 20 lat bawił ludzi. 56-letni Atkinson był jednak nieugięty. „To postać bardzo męcząca, a lata lecą. Na szczęście w Anglii, w przeciwieństwie do zagranicy, znany jestem także z innych ról” – poinformował w wywiadzie dla włoskiego pisma „Gente”. Atkinson ma jednak niebywały problem z wyjściem z roli. „Mr. Bean” był najczęściej oglądanym programem komediowym dekady w  telewizji komercyjnej, serial zyskał status klasyka i został sprzedany do ponad dwustu krajów!

Atkinson – który kilka lat temu leczył się z depresji w specjalistycznej klinice w Arizonie – ciągle jest postrzegany jako sympatyczny głupek. „Wizerunek klowna, z którym aktor jest kojarzony, staje się za ciasny i zaczyna mu ciążyć. Komik jest człowiekiem, który odczuwa emocje sięgające daleko poza sceniczny obraz. Żeby zrobić dla nich miejsce, żeby pokazać swoją niezależność, zaczyna z przesadą demonstrować innym, a przede wszystkim sobie, inne strony swojej osobowości” – tłumaczy Stahl. „Takie zachowanie może stanowić duży kontrast z jego emploi. Bywa krzyczącym protestem przeciw uwięzieniu w duszącym obrazie. A otaczający aktora ludzie przestają go rozumieć. Powstaje konflikt, w którym artysta często zostaje sam, niezrozumiany przez innych”.

Jim Carrey już nie chce, by kojarzono go wyłącznie z wygłupami. Aktor rozpoczął karierę bardzo wcześnie. Rzucił szkołę i zaczął występować w nocnym klubie już jako 16-latek. Trzy lata później uznawano go za „najlepszego komika w Toronto”, a to może zawrócić w głowie. Wyjechał do Los Angeles, zaczął występować w telewizji. Tylko w 1994 r. zagrał w trzech kasowych filmach: „Maska”, „Głupi i głupszy” i „Ace Ventura – psi detektyw”. Zdobywał Złote Globy. Nadszedł rok 1997 – 35-letni Carrey został uznany za jedną ze stu największych gwiazd kina, za rolę dostawał 20 mln dolarów. Z każdym rokiem zarabiał więcej i z każdym rokiem coraz bardziej pogrążał się w smutku – zdiagnozowano u niego depresję. Teraz planuje napisać książkę o swojej walce z chorobą. „W końcu kto może lepiej opowiedzieć o depresji niż komik” – zauważa Carrey.