Dinozaury z Konga

W ubiegłym roku naukowcy z Uniwersytetu Yale (USA) ogłosili, że na terenie Demokratycznej Republiki Konga odkryli zupełnie nowy gatunek małpy. Na jej ślad trafili już wcześniej, lecz dopiero po kilku latach analiz nabrali pewności. Zwierzę nazwano lesulą. Świat poznał ją jako „małpę o ludzkiej twarzy”. Szybko stała się sensacją. Nic dziwnego, ponieważ ostatni nowy gatunek małp odkryto w Afryce 28 lat wcześniej!

W Kotlinie Konga nie raz odkrywano już nowe gatunki zwierząt. Nikogo nie powinno więc dziwić, że od ponad stu lat nie brak tam również łowców… dinozaurów!

Badacze natrafili na lesulę w centralnej części kraju, niedaleko biegu Lomami – dopływu gigantycznej rzeki Kongo. Ta okolica może kryć jeszcze niejedną zagadkę. Powierzchnia porośniętej lasami równikowymi Kotlina Konga jest ponad dziesięć razy większa od powierzchni Polski. Są tam nie tylko obszary słabo zbadane, czy znane jedynie mieszkającym tam Pigmejom, ale i takie, których wręcz nie tknęła ludzka stopa!

Śladem okapi

Kotlina leży na terenie kilku krajów. Tylko jeden z nich, ogromna Demokratyczna Republika Konga ma problemów bez liku. Regionem targają wojny i zamachy stanu. To wciąż miejsce, o którym niewiele wiemy i gdzie ze świecą szukać turystów. Nieznane zaś pobudza wyobraźnię. Nic więc dziwnego, że hollywoodcy twórcy takich filmów jak „Kongo” (ekranizacja powieści Michaela Crichtona z 1995 roku), w tamtejszym buszu umiejscowili m.in. zaginione kopalnie króla Salomona, strzeżone przez śmiertelnie groźne małpy. Także wiekowy już King Kong, choć wedle filmowej fabuły odnaleziony w okolicach Sumatry, swoim imieniem nawiązywał do dalekiej afrykańskiej krainy.

Kongijskie lasy i bagna zamieszkują jednak nie zmyślone mordercze olbrzymy, lecz wiele niezwykłych gatunków zwierząt. Tamtejszego goryla nizinnego często można spotkać w ogrodach zoologicznych, nawet w Polsce. W Parku Narodowym Garamba naukowcy tropią zagrożony wyginięciem północny podgatunek nosorożca białego. Wiedzą też, że Kotlinę Kongo zamieszkuje rzadko spotykany słoń leśny.

A niewykluczone, że także jeszcze od niego mniejszy „słoń pigmejowaty”. Co do tego ostatniego, nauka akademicka toczy spór z kryptozoologami, uparcie szukającymi zwierząt uznawanych powszechnie za wymarłe lub istniejące tylko w legendach. Kryptozoolodzy nie są jednak tylko niepoprawnymi fantastami. Mają pewne podstawy dla wiary w nieodkryte gatunki. Wszak to właśnie w lesie równikowym w Kongo odnaleziono ponad sto lat temu okapi – swoistą mieszankę zebry i żyrafy. Wcześniej wielu przyrodników wątpiło czy to zwierzę nie wymarło i czy uda się tę „żywą skamieniałość” wytropić. A jednak na początku XX wieku wybuchła bomba. Już sama skóra po zwierzęciu z „mrocznych i odległych ostępów Kongo” (jak pisał w 1901 r. „The New York Times”) wywoływała na Zachodzie sensację. A co dopiero żywe zwierzę, kiedy udało się je sprowadzić do Europy! Nie przypadkiem poszukiwania okapi były jednym z wątków „Tomka na Czarnym Lądzie” – odcinka z cyklu książek przygodowych Alfreda Szklarskiego.

 

Okaz wagi ciężkiej

Z pewnością jeszcze większą sensację niż okapi stanowiłoby odnalezienie zwierzęcia, które uwiecznił na zdjęciu belgijski pilot Remy van Lierde w 1959 roku. Ten belgijski as lotniczy po zakończeniu II wojny światowej służył w Kongo Belgijskim (kolonii Królestwa Belgii w latach 1908–1960). Podczas lotu helikopterem nad lasem równikowym wypatrzył gigantycznego węża.

„Powiedziałbym, że miał około 15 metrów długości” – opisywał w 1980 r. w jednym z odcinków serialu popularnonaukowego „Tajemniczy świat Arthura C. Clarke’a” – „Był ciemnozielono-brązowy, z białym brzuchem”. Van Lierde stwierdził też, że zwierz miał łeb wielkości dużego konia, z wyraźnie zaznaczoną trójkątną żuchwą. Kiedy Belg obniżył lot helikopterem, bestia podniosła się, jakby miała zaatakować.

„Jestem pewien, że gdybym znajdował się w jej zasięgu, by mnie uderzyła!” – wspominał rozemocjonowany van Lierde. Po tej przygodzie pozostało mu tylko zdjęcie, którego autentyczności – jak podkreślają kryptozoolodzy – ówcześni eksperci nigdy nie podważyli. Choć już wąż van Lierdego był olbrzymi, tropicielom tajemnic marzy się zwierz jeszcze większego kalibru: Kongijczycy nazywają go Mokèlé-mbèmbé, czyli „ten, który wstrzymuje bieg rzeki”…

Dorwać gada

Aby przyjrzeć się bliżej tajemnicy nieznanego zwierza, należy cofnąć się aż do XVIII wieku. W roku 1776 we Francji ukazała się „Historia Loango, Kakongo i innych królestw Afryki” autorstwa opata Liévin–Bonaventury Proyarta (znanego u nas z opisu kuriozalnej śmierci Stanisława Leszczyńskiego, który zmarł od oparzeń, gdy jego szlafrok zajął się od iskry z kominka). W swej książce o Afryce duchowny zrelacjonował to, co na terenach Kongo mieli ujrzeć chrześcijańscy misjonarze. Wśród opisywanych dzikich bestii jedna szczególnie zwraca uwagę. „Przechodząc lasem misjonarze wyśledzili ślady zwierzęcia, jakiego nie widzieli, ale które musi być potworne. Odciski jego pazurów na ziemi tworzyły ślad mający w obwodzie około metra. Obserwując rozstawienie jego tropów, uznali, że zwierzę nie przebiegało w tym miejscu, lecz przechodziło, a odciski znajdowały się odległości około dwóch i pół metra od siebie.”

Zdaniem przyrodników, takie ślady mógłby zostawić wyjątkowo duży słoń, ewentualnie hipopotam czy nosorożec – lecz w tych dwóch przypadkach nie zgadzałoby się rozstawienie tropów. Poza tym, żadne z wymienionych trzech zwierząt nie ma pazurów! Co więc krążyło po buszu w Kongo?

Najłatwiej byłoby zrzucić to wszystko na karb fantazji i niewiedzy misjonarzy. Jednak także we wspomnieniach XIX-wiecznego handlarza kością słoniową Alfreda Aloysiusa Smitha można wypatrzeć informacje o bestii zostawiającej olbrzymie ślady z charakterystycznymi trzema pazurami. Natomiast w roku 1909 słynny treser i handlarz dzikimi zwierzętami Carl Hagenbeck (pracodawca ojca Tomka Wilmowskiego z powieści Szklarskiego.) stwierdził wprost, iż z jego źródeł wynika, jakoby po buszu w środkowej Afryce krążył jakiś rodzaj dinozaura, który przetrwał do naszych czasów! Hagenbeck sugerował, że może chodzić o brontozaura, roślinożernego olbrzyma żyjącego w pobliżu rzek i bagien.

 

Zaginiony świat

Ideę, że dinozaury nie wymarły 65 mln lat temu, lecz mogły przetrwać do naszych czasów, natychmiast podchwycili pisarze. W 1912 r. Artur Conan Doyle (twórca cyklu o Sherlocku Holmesie) wydał powieść przygodową „Zaginiony świat”, mówiącą o odciętym od świata płaskowyżu zamieszkanym przez prehistoryczne gady. Rzecz działa się jednak w Ameryce Południowej, nie w Afryce. Mimo to pozostał wątek związany z Kongo. Główny bohater książki reporter Ed Malone był bowiem literacką kopią prawdziwego dziennikarza E. D. Morela, który zasłynął z ujawnienia okrucieństw, jakich dopuszczali się Belgowie w swej kongijskiej kolonii. Jego humanitarną kampanię wspierał również Artur Conan Doyle.

Być może właśnie fakt, że w Kongu dochodziło do ludobójstwa na tubylcach, wpłynął na zmianę miejsca akcji powieści. Kraj, w którym Belgowie mordowali opornych Afrykańczyków, „leniwym” obcinali za karę dłonie, a nawet wycieńczonych niewolników nie wypuszczali z łańcuchów (co doskonale opisał w „Jądrze ciemności” Józefa Conrad), nie był najlepszym miejscem na przygodową historyjkę o dinozaurach…

Do Kongo Belgijskiego przyciągały wtedy Europejczyków pieniądze zbijane na kauczuku, kość słoniowa, poczucie bezkarności, ale i poszukiwanie wielkiej przygody. W prasie pojawiały się zadziwiające informacje. Oto w październiku 1919 r. niejaki Mr Lepage, kierującymi pracami przy budowie infrastruktury kolejowej w belgijskiej kolonii, był świadkiem jak przez wioskę Fangarume przetoczyła się ośmiometrowa bestia z garbem pokrytym łuskami, a także „z długim spiczastym pyskiem ozdobionym rogami i kłami oraz krótkim rogiem powyżej nozdrzy”.

Kilku Afrykańczyków zginęło, zniszczonych zostało parę chat. Lepage zaczął do zwierza strzelać, jednak widząc pędzącego giganta, wziął nogi za pas i obserwował przebieg wydarzeń już tylko przez lornetkę. Jak pisała potem prasa, tropem tajemniczej bestii ruszyło polowanie, jednak władze zabroniły jej ścigać – stwierdziły ponoć, że może chodzić o prehistoryczne zwierzę, które warto ocalić.

Relacja sprzed stu lat

Być może najbliżej rozwiązania zagadki byliśmy dobre sto lat temu, w roku 1913. Wtedy to kapitan Ludwig Freiherr von Stein zu Lausnitz, dowodzący niemiecką Ekspedycją Likouala-Kongo, opracował raport na podstawie tego, co tubylcy pokazali mu i powiedzieli na temat Mokèlé-mbèmbé. „Mówi się, że to zwierzę o brązowo-szarej gładkiej skórze, mające rozmiary mniej więcej słonia, a przynajmniej hipopotama. Ma długą i bardzo elastyczną szyję oraz tylko jeden ząb, za to bardzo długi. Niektórzy twierdzą, że to róg. Rzadziej wspominają o długim umięśnionym ogonie jak u aligatora” – napisał Niemiec. – „Zwierzę natychmiast atakuje przepływające łodzie i zabija ich załogi, choć ciał nie pożera. Ów stwór żyje w jamach, wypłukanych przez rzekę w gliniastych brzegach w ostrych zakolach rzeki. Wychodzi na brzeg w poszukiwaniu pożywienia nawet za dnia, a jest wyłącznie roślinożerny. To nie pozwala uznać go tylko za mit. Pokazano mi nawet ulubioną roślinę zwierzęcia: rodzaj liany z dużymi białymi kwiatami, mlecznym sokiem i jabłkowatymi owocami. Przy rzece Ssombo pokazano mi ścieżkę, którą miało przejść to zwierzę w poszukiwaniu żeru. Była świeża i prowadziła w pobliże opisanych roślin. Wokół znajdowało się jednak zbyt wiele śladów słoni, hipopotamów i innych dużych ssaków, by móc z wystarczającą pewnością zidentyfikować jego trop”.

Do czasów II wojny światowej w środkowej Afryce pojawiło się jeszcze kilka wypraw, które gromadziły relacje wśród miejscowych, a nawet słyszały ryk jakiejś nieznanej bestii. Potem, w latach 50. pojawiła się informacja, że Pigmeje ubili tajemnicze zwierzę w jeziorze Télé położonym w kongijskim buszu. I choć nie było na to żadnych dowodów, sprawa Mokèlé-mbèmbé znów nabrała rumieńców. Pojawiły się niewyraźne fotografie, rzekome odbicia tropów dinozaura… Prawie ćwierć wieku temu sensację wywołał film, nakręcony przez japońską ekspedycję przelatującą nad Télé. Na nagraniu widać sylwetkę tajemniczego zwierzęcia wystającego nad powierzchnię jeziora. Dla jednych to głowa i szyja poszukiwanego brontozaura, dla innych zaledwie płynący słoń z uniesioną trąbą.

Te domysły i „dowody” to wciąż za mało – przynajmniej dla naukowców. Co innego spragnieni wrażeń i egzotyki widzowie. Ostatnie lata przyniosły bowiem prawdziwy wysp programów o Mokèlé-mbèmbé na kanałach przyrodniczych i popularnonaukowych, np. w National Geographic i History Channel.

 

Z kamerą wśród bestii

Znamy „żywe skamieniałości”, które do dziś przetrwały, choć teoretycznie powinny zniknąć podczas masowych wymierań, jakie następowały na Ziemi, albo przynajmniej powinny bardzo ewoluować, przystosowując się do nowych warunków. Weźmy choćby drapieżną rybę latimerię czy jaszczurkopodobną hatterię. Ba, nawet krokodyle stosunkowo niewiele się zmieniły od prawie ćwierć miliarda lat i pamiętają czasy dinozaurów.

Jednak krokodyle są stosunkowo pospolite. Z fenomenem Mokèlé-mbèmbé jest zupełnie inaczej. W jednym z odcinków serii „Monster Quest” (2009) wykładowca geologii z Los Angeles dr Donald Prothero zapewniał, że nie ma możliwości, aby gatunek dinozaura przetrwał miliony lat do naszych czasów tak nieliczny, praktycznie niezauważony i nie pozostawiając żadnych znaczących śladów! „To nie mógłby być tylko jeden osobnik, lecz liczna populacja zwierząt” – argumentował Prothero – „Wtedy zaś nie byłoby problemu z ich wypatrzeniem”.

Dr Roy Mackal, emerytowany profesor biochemii z Uniwersytetu w Chicago i guru kryptozoologów, nie ma jednak wątpliwości co do obecności prehistorycznego zwierzęcia w Kotlinie Konga. „Ze wszystkich dowodów, jakie zebraliśmy, można wyciągnąć jeden logiczny wniosek: przetrwał tam niewielkich rozmiarów dinozaur” – stwierdził w tym samym programie.

I to niejeden, jeśli ma rację. Wystarczy porównać wyżej wymienione opisy Lepage’a i von Steina sprzed stu lat. Przecież wyraźnie mówią one o różnych zwierzętach! A choć wobec „afrykańskich dinozaurów” najczęściej używa się określenia Mokèlé-mbèmbé, mają one swoje „odmiany”: w Kamerunie, Zambii, Republice Środkowoafrykańskiej, a nawet w Gambii w odległej Afryce Zachodniej. Mamy więc Ngoubou, wyglądającego jak styrakozaur. Jest Emela–ntouka przypominający triceratopsa. Pojawia się Mbielu-Mbielu-Mbielu, wypisz wymaluj stegozaur. A są jeszcze takie stwory jak Muhuru, Nguma-Monene, Ninki-Nanka… Wystarczy ich dla wszystkich tropicieli. Na razie jednak żadnej z ekip krążących po Afryce nie udało się przywrócić reszcie świata wiary w ostatnie żywe dinozaury. Nie znalazły nawet kawałka kości.

Może choć uda się przy okazji zainteresować świat zagrożonymi słoniami i nosorożcami? Ba, może któryś z poszukiwanych „dinozaurów” o egzotycznych miejscowych nazwach okaże się endemicznym gatunkiem nosorożca, tyle że obrosłym wśród Afrykańczyków legendami?

Mokele-mbembe czy po prostu słoń?