Dlaczego Marek Edelman nie chciał zostawić Polski. “A czy matka jest zawsze dobra?”

Czytaj także:

Marek Edelman miał charakter fightera. Był fascynujący, trudny, czasami wręcz nieznośny. Nie mówił, ale wykładał, nie dyskutował, lecz wydawał rozkazy. Zmarłego przywódcę Powstania w Getcie wspomina dziennikarz telewizyjny Jerzy Diatłowicki

Raport Stoopa w internecie

Więcej niż getto

Zobacz zdjęcia z getta warszawskiego!

Kiedy miałem 7 lat, rodzice zabrali mnie na obchody 5. rocznicy Powstania w getcie warszawskim. Była taka sala na ul. Wspólnej w Warszawie, chyba siedziba Związku Zawodowego Kolejarzy. Przy prezydialnym stole siedziało kilka osób, a wśród nich młody czarnowłosy, szczupły mężczyzna. Ludzie na sali szeptali, że to jest Marek Edelman, członek dowództwa Powstania w Getcie. Chodziłem na te uroczystości w kolejnych latach. Zawsze mnie dziwiło, że ów bohater, jak szeptano na sali, nigdy się nie odezwał. Dziś wiem, że opisy powstania ulegały podobnym historycznym manipulacjom jak historia Powstania Warszawskiego. Pamiętałem, że wymieniano nazwiska innych przywódców i uczestników powstania, ale okazało się, że prócz Edelmana wszyscy mieszkają poza Polską. W ten sposób, chcąc nie chcąc, Marek Edelman stał się monopolistą określonej wizji historii tego wydarzenia. Konsekwentnie pomijał lub lekceważył udział w gettowym oporze inne niż bliskie sobie organizacje bojowe.

Osobiście zetknąłem się z Edelmanem dopiero w 1981 roku, kiedy na pierwszym zjeździe „Solidarności” był delegatem regionu łódzkiego. Stojąc w kolejce do stołówki jednego z akademików sąsiadujących z Halą Olivii przysłuchiwałem się gorącej dyskusji kilku osób; jak się zorientowałem, byli to łódzcy delegaci „Solidarności”. Głównie mówił nie młody, ale i nie stary mężczyzna o wyraźnie semickich rysach, w którym rozpoznałem Marka Edelmana. Młodzi w większości ludzie raczej słuchali, niż mówili, od czasu do czasu zadając tylko jakieś porządkujące pytania. Różniący się wiekiem od pozostałych mężczyzna był wyraźnie w swoim żywiole. Można było dostrzec, że w sposobie rozmawiania z tymi ludźmi jest coś nie tyle z przewodniczącego zebrania, ile z dowódcy oddziału. Jego odpowiedzi były zdecydowane, opinie jednoznaczne. Niektóre z nich wydawały mi się nietrafne, ale otaczająca go młodzież słuchała go jak wyroczni. Ta osobowość, „osobowość dowódcy”, składająca się z tego sposobu mówienia, a także z reakcji słuchaczy, sprawiała mówiącemu wyraźną przyjemność i odniosłem wrażenie, że prawie 40 lat, które upłynęły od czasów, kiedy rzeczywiście dowodził, nie zmieniły w niczym jego relacji z rozmówcami.

 

Marek Edelman został na zjeździe specjalnie powitany, chociaż stosunek większości delegatów zjazdu np. do KOR-u był niezbyt przychylny, czego dowodem były losy deklaracji dziękczynnej dla KOR-u – wprawdzie przeszła, ale po dramatycznej dyskusji, podczas której ataku serca doznał Jan Józef Lipski, zaskoczony chyba całkowicie brakiem przychylności dla działań ludzi, którzy w bardzo dużym stopniu przyczynili się do zaistnienia ruchu „Solidarności”.

W roku 1983, w stanie wojennym, w okrągłą 40. rocznicę Powstania w Getcie Warszawskim przed pomnikiem Bohaterów Getta zebrali się ci, którzy chcieli zademonstrować swój stan ducha, a legalna w końcu uroczystość – jedno ze świąt obchodzonych oficjalnie co roku przez władze PRL – dawała szansę na bezpieczne spotkanie. Pojawili się nawet ukrywający się działacze podziemia. Marek Edelman – o którym wiadomo było, że został internowany, ale szybko zwolniony po interwencjach zagranicznych – był bardzo oczekiwanym uczestnikiem tego spotkania, ale pojawiła się pogłoska, że zatrzymano go w areszcie domowym w Łodzi i nie dojedzie przed pomnik Bohaterów Getta. Kiedy po latach zwycięska formacja „Solidarności” układała listy kandydatów do sejmu i senatu w 1989 roku, w tych „wolnych”, choć reglamentowanych, wyborach, Marek Edelman wydawał się oczywistym kandydatem. Odmówił jednak wtedy kandydowania do senatu. Kiedy dwa lata później odbyły się następne wybory, dał się namówić, ale poniósł spektakularną klęskę – głosowało na niego tylko około trzech tysięcy wyborców.

Właściwie Marek Edelman pojawiał się publicznie wtedy, kiedy autorytatywnym głosem trzeba było powiedzieć coś w ważnych sprawach, w których zarówno politycy, jak i społeczeństwo pozostawali obojętni. Stąd jego mocny głos w kwestii wydarzeń bałkańskich, udział w konwojach z pomocą humanitarną, listy otwarte publikowane przeważnie w „Gazecie Wyborczej”, w których często patetycznie wzywał społeczeństwo polskie czy społeczność międzynarodową do aktywnego protestu lub poparcia w kolejnych sprawach.

Kiedy w latach 90. realizowałem cykl rozmów z osobami, które odegrały istotną rolę w historii PRL-u, w końcu przyszła kolej na Marka Edelmana. Odwiedziłem go w jego łódzkim mieszkaniu z propozycją wzięcia udziału w programie. Przyjął mnie serdecznie. Butelka Chivas Regal, którą przywiozłem, pomogła nam dojść do porozumienia co do tematyki, którą chcę poruszyć, zaproszonych przeze mnie i przez niego gości.

Byłem nawet zdziwiony, że tak szybko wyraził zgodę – był już znany ze swojego trudnego charakteru, daleko posuniętej złośliwości i rosnącego z wiekiem przekonania o niepodważalności swoich racji. Jego patent na bezpieczne picie mocnego alkoholu jest tym, co zapamiętam, dopóki nie przestanie mi smakować Chivas Regal: przed spożyciem trunku należy zjeść małą puszeczkę rybich wątróbek.

Ustaliliśmy, że jego gośćmi będą Janusz Onyszkiewicz i biskup Dembowski, z którym Edelman był zaprzyjaźniony. Ja zaprosiłem doktor Alinę Cały z Żydowskiego Instytutu Historycznego. Realizacją programu zajął się Mirek Chojecki, dobry znajomy Edelmana.

 

Kiedy spotkaliśmy się w Łodzi, czekając na Janusza Onyszkiewicza, który miał zabrać ze sobą i przywieźć biskupa Dembowskiego, Edelman zastrzegł kolejny raz, że nie chce rozmawiać o sprawach osobistych. Gdy podjechał samochód i wysiadł z niego tylko Janusz Onyszkiewicz, tłumacząc, że biskup przeziębił się i przeprasza, że nie będzie mógł brać udziału w naszym programie, Marek Edelman przygasł i czułem, że nasze spotkanie nie będzie udane. Tak wielkiego rozczarowania, nie wyrażonego słowami, tylko objawiającego się w całej postaci starego już właściwie człowieka, nigdy już nie widziałem. Dyskusja, którą prowadziliśmy przez parę godzin, była miejscami bardzo burzliwa. Edelman opowiedział kilka wydarzeń, o których przedtem nie słyszałem i których nie spotkałem również w materiałach o nim, choć pilnie te materiały przed nagraniem przestudiowałem.

Kiedy w końcu miałem w ręku kilkugodzinne nagranie, poinformowałem dyrektora Programu 2, że kolejnym bohaterem mojej „Rzeczpospolitej drugiej i pół” będzie Marek Edelman. Pierwszy raz w mojej czteroletniej pracy nad tym cyklem dostałem odpowiedź, że właściwie Edelmana nie potrzebujemy. Troszeczkę się zdumiałem, próbowałem polemizować, ale widziałem, że sukcesu nie osiągnę, i tak cały ten materiał pozostał niezmontowany, niezredagowany. Wróciłem do niego dopiero na użytek tego tekstu. Obszerne fragmenty, które wydają mi się premierowe, przedstawiam czytelnikom.

Ostatni raz spotkałem się z Markiem Edelmanem na uroczystości wręczania mu Orderu Orła Białego. Na spotkaniu w Pałacu Prezydenckim nie miałem odwagi zapytać Marka Edelmana, co czuje, widząc przez okna Pałacu Namiestnikowskiego pomnik Księcia Józefa Poniatowskiego. Rok przed urodzeniem Marka bolszewicy rozstrzelali pod tym pomnikiem jego dwunastu wujów. Pomnik nie stał wtedy w Warszawie, ale w Homlu, gdzie po powstaniu listopadowym wywieźli go Rosjanie.

Na starość Edelman był niesympatyczny. Mało się odzywał, ale kiedy już mówił, nikt inny nie mógł dojść do głosu, a już mowy nie było o spieraniu się. Im był starszy, tym bardziej apodyktyczny, jednak charakter bezkompromisowego bojowca, który w sprawie, którą uważa za ważną, jest gotów poświęcić się cały, owocowała wydarzeniami nie tylko nieoczekiwanymi, ale i chwilami zabawnymi.

Widziałem kopię listu Marka Edelmana do papieża, w którym z wielkim szacunkiem, ale dość kategorycznie proponuje – żeby nie powiedzieć, domaga się – beatyfikacji pewnego niedawno zmarłego wybitnego działacza polskiej kultury, historyka sztuki, animatora wielu wydarzeń artystycznych, społecznie zaangażowanego po słusznej stronie, który, jak pisze Edelman, był wzorem katolika i humanisty. Końcowym argumentem za świętością tego człowieka miało być to, że na jego pogrzebie obecny był nie tylko katolicki ksiądz, ale również prawosławny pop, protestancki pastor i żydowski rabin. Nie taję, że po przeczytaniu tego listu szeroko się uśmiechnąłem. Jan Paweł II nie tylko przeczytał list Marka Edelmana, ale postanowił udzielić mu odpowiedzi. Ponieważ widocznie w etykiecie watykańskiej nie przewiduje się listów głowy Kościoła do poszczególnych korespondentów, o ile nie są prywatnymi przyjaciółmi, papież udzielił odpowiedzi Edelmanowi w liście do bliskiego sobie Jerzego Turowicza, redaktora „Tygodnika Powszechnego”. W bardzo ciepłych i serdecznych słowach, w których daje się odczuć wyraźnie szacunek dla Marka Edelmana, prosił adresata listu o możliwie szerokie wyjaśnienie panu doktorowi, czym jest świętość w Kościele katolickim, i że beatyfikacja doktrynalnie nie dotyczy ludzi o największych nawet zasługach, którzy w specyficznie opisany w dokumentach Kościoła sposób nie przejawili znamion świętości. Serdeczność listu Jana Pawła II do Jerzego Turowicza była – jak mi się zdawało – ujęta w słowa pisane z szerokim uśmiechem na twarzy autora, który prosi przyjaciela o wyjaśnienie osobie niewierzącej pewnych zasad rządzących niezbyt dobrze znaną mu instytucją, ale równocześnie w sposób doceniający troskę tak dalekiej od religii katolickiej osoby o to, by błogosławieni kościoła byli wybrani spośród najlepszych ludzi. Papież daje do zrozumienia, że Marek Edelman potrafi takie osoby wskazać, tyle tylko, że to nie jest jeszcze pełna kwalifikacja do beatyfikacji. Ta wymiana korespondencji nie da się opisać innym słowem jak urocza. W sposób znakomity charakteryzuje osobę Marka Edelmana, który gdyby mógł, nie zawahałby się przed napisaniem listu do Pana Boga, gdyby uważał, że należy w jakiejś sprawie wypowiedzieć się gromkim głosem.

 

Jeszcze rok temu zakłócił scenariusz pogrzebu Bronisława Geremka, kiedy zabrał głos po wszystkich oficjalnych przemówieniach i na koniec zawołał wszystkich członków rodziny zmarłego: „Wszystkie Geremki chodźcie tu do mnie, obejmijmy się!”. Czegoś takiego na polskim cmentarzu jeszcze nikt przedtem nie widział. Oczywiście nie byłby sobą, gdyby nie zachował się niekonwencjonalnie, mówiąc, że: „tu właśnie obok Jacka Kuronia i Bronisława Geremka powinien spoczywać Lechosław Goździk”, legendarny przywódca robotników FSO w 1956 roku, młody inżynier, sekretarz Podstawowej Organizacji Partyjnej, który zmarł niedawno i został pochowany w Świnoujściu. Mówiąc o tym, że Goździk powinien spoczywać obok Kuronia i Geremka, Edelman wspomniał, że próby załatwienia tej sprawy zostały zablokowane przez ratusz i siedzącej obok prezydent Hannie Gronkiewicz Waltz oświadczył, że on rozumie, bo to przez głupotę (w domyśle pani prezydent) nie dało się tej sprawy załatwić, ale on sądzi, że można to poprawić.

Byłem przekonany, że Marek Edelman sam spocznie po sąsiedzku z Kuroniem, Geremkiem i symbolicznie przybliży oraz jakąś niewidzialną nicią połączy się ze spoczywającym po sąsiedzku, choć w pewnej odległości, płk. Kuklińskim. Marek Edelman zadysponował jednak inaczej. Spoczął na Cmentarzu Żydowskim obok swoich towarzyszy broni z Powstania w Getcie, i tak jak wielokrotnie mówił, że jest strażnikiem 400 tys. grobów warszawskich Żydów, tak pozostał nim do dziś. Czy ktoś będzie strażnikiem jego grobu?

 

Jerzy Diatłowicki: Jaki był pana stosunek do komunizmu przed wojną, kiedy pan dorastał?

Marek Edelman: Ja nie miałem z komunizmem nigdy nic wspólnego. Ja byłem w domu tak wychowany, bo moja matka była socjalistką. Matka miała 12 braci, bo tatuś czekał na córeczkę, a ona była trzynasta, więc się doczekał. Ci bracia wszyscy byli esserami (Partia Socjalistów – Rewolucjonistów), więc zwycięscy bolszewicy, którzy się z nimi nie zgadzali, mogli ich wsadzić do więzienia, ale lepiej było ich rozstrzelać. Taniej i w ogóle nie trzeba dawać jeść. Oni wszyscy mieszkali w Homlu, naprzeciwko parku Paskiewicza, a w tym parku stał warszawski pomnik Księcia Józefa Poniatowskiego, bo Paskiewicz dostał go w prezencie. Wyprowadzili ich pod ten pomnik i – jak matka opowiadała – „taki czubaryk kopnął mnie i mówi: »Dziewuszka udzieraj«, czyli »Dziewczyno, uciekaj«, a dwunastu jej braci rozstrzelali. Więc stosunek do komunizmu miałem z domu. A poza tym wiele się przecież wiedziało. Że były procesy moskiewskie, że to jest morderstwo, że jest walka o władzę, o głodzie na Ukrainie, wszyscy wiedzieli o obozach. Ja zawsze wiedziałem, co to jest za bandycki kraj, wiedziałem, że z nimi nie wygram, więc siedziałem cicho.

J.D.: Jak wyglądała „kwestia żydowska” w Polsce u progu nowego ustroju w 1945 roku?

M.E.: Antysemityzm to jest, jak wiadomo, sprawa polityki. Kiedy trzeba było w tej polityce pokazać wroga, najłatwiej było wskazać „jakiegoś innego”. Żydów było dużo, więc Żyd był tym wrogiem. Na całym świecie tak się działo, prawda. To nie jest tylko polska specyfika. Więc były podstawy, a Hitler to szalenie wzmocnił. Goebbels robił to nadzwyczajnie. Pokazywał Żydów w strasznej formie. Pokazywał te plakaty, które wisiały na murach. Żydzi, wszy, tyfus plamisty, taki obrzydliwy facet ze szponami i z głową żuka. Poza tym były jeszcze sprawy materialne, które bardzo sprzyjały temu, żeby Żydzi byli osamotnieni, żeby byli dalecy, żeby… żeby się lepiej urządzić w ich mieszkaniach itd., itd. Mentalność człowieka nie zmienia się z dnia na dzień. Jeśli się nie lubi Żydów przez pięćdziesięciolecia, to na pewno nie zacznie się ich nagle lubić. A to, że ich zabito, to niektórzy mówili: „bardzo dobrze, że ich zabito, zamiast nas. Rozwiązano problem, bo my byśmy ich wysłali najprawdopodobniej na Madagaskar”.

J.D.: Ale jaka była polityka państwa wobec ocalałych Żydów tego nowego państwa, tego ustroju, który przyszedł w 1945 roku?

M.E.: Zaraz po wojnie to nie była żadna polityka, myślę, że utrzymywał się ten wojenny stosunek do Żydów. Jeżeli na przykład w takiej małej wiosce był jeden żydowski dom, gdzie było dziesięciu mieszkańców i w międzyczasie ich wysiedlili, resztę zabili, i ktoś się uratował i przyszedł, żeby odebrać to mieszkanie to często zabijali tego pana: „przecież zabrałby mi dom”.

J.D.: Ten nowy ustrój w swoich władzach i w swoich organach wykonawczych miał dość znaczną liczbę Żydów. Przyszli z tą nową władzą ze Wschodu albo jako zwolennicy szeroko rozumianej lewicy przed wojną zgłosili akces do tego ustroju po 1944 roku.

M.E.: Pan mówi o tym, że byli Żydzi w UB, oczywiście że byli. Ilu?

J.D.: W skali kraju 2–3 procent. W organach naczelnych znacznie więcej.

M.E.: Mówiło się, że do Żydów można mieć zaufanie, że oni nie pójdą z faszyzmem, bo ich faszyzm zabijał.

J.D.: Nie każdy opór przeciw temu nowemu ustrojowi był faszyzmem.

M.E.: To prawda, tylko metody tego oporu były różne. Dowództwo AK mówiło, że się rozwiązujemy i nie będziemy strzelać, ale w pociągu z Lublina do Warszawy wyciągnięto dziesięciu Żydów i ich zastrzelono, dlatego że byli Żydami, a jeszcze do tego zabito dwóch sekretarzy PPR. To było normalne. Moja koleżanka jechała ciężarówką z Łodzi do Pabianic. Jechało 30 osób, a tylko ona była Żydówką, to ją jedną zastrzelili.

J.D.: A czy nie można tego odbierać jako symetrycznego terroru wobec terroru stosowanego przez władzę ludową, która też często działała na oślep i na przykład ze względów klasowych likwidowała jakieś grupy?

M.E.: No, likwidowała, oczywiście. W 1945 roku nie było jeszcze tej sprawy. Poza tym, że wszystkich akowców, których złapali z bronią w ręku, albo wsadzili do więzienia, albo wysłali na Syberię, ale zwykłych obywateli, którzy chodzą ulicą, ale nic nie robią złego, ten ustrój wtedy nie zabijał. Zabijał tych, o których sądził, że są zorganizowani albo stworzą nową organizację. De Gaulle też wszystkich swoich przeciwników wsadził do więzienia, więc to są takie rzeczy bardzo delikatne do rozróżnienia. To nie są rzeczy specyficznie polskie. Tutaj czasem one są tak dramatyczne, bo tak dużo było Żydów, 10 procent, i zostało troszeczkę ludzi, którzy przeżyli, i to jest ta miłość do matki. Uratowali się, chcieli, żeby ich pogłaskać po główce, a ich tutaj nikt nie głaskał, więc ten cały problem jest tutaj zawsze wyostrzany o wiele bardziej niż gdzie indziej, a cmentarze żydowskie niszczą nie tylko w Polsce, ale na przykład we Francji też. Jednak różnica polega na tym, że jak zniszczą cmentarz żydowski we Francji, to idzie demonstracja 100 tysięcy ludzi, którzy protestują przeciwko temu, a tutaj demonstracji nie ma.

J.D.: Po powstaniu w getcie, po udziale w Powstaniu Warszawskim, po różnych „nieprzyjemnych” doświadczeniach jednak pan nie wyjechał.

M.E.: A czy matka jest zawsze dobra? Nie zawsze głaszcze, czasem też bije i się jej nie opuszcza.

J.D.: Tu pan mówi jak polski patriota.

M.E.: Nie! Ja mówię to, że człowiek jest przyzwyczajony do pokoju, do tapczanu, do drzewa przed domem, że to jest przecież ojczyzna, jeszcze pięciu znajomych, prawda?

J.D.: Ale tych pięciu przyjaciół, ujmując rzecz umownie, zginęło.

M.E.: To nie ma znaczenia. To drzewo zostało i ten tapczan został. Ja w ogóle nie wierzę w taki patriotyzm abstrakcyjny. Patriotyzm jest tym, co jest we mnie, więc nie trzeba mówić, że to jest patriotyzm, to jest normalne życie tam, gdzie ja chcę. Zresztą komuniści nie mogli decydować, gdzie ja mam być, a po drugie mam tutaj obowiązki. Chociażby wobec tych czterystu tysięcy ludzi z Warszawy, których widziałem, jak wszyscy wsiadali do wagonów i prawie nikt nie przeżył, więc ktoś musi tego pilnować. U komunistów nie było tak, żebym ja tutaj był dla przyjemności. Nawet delegacje przysyłali: „albo wstąpisz do PPR, albo wyjedź, a jak nie – to cię zabiją”. Ja na to: „no to zobaczymy”. No i nie zabili mnie. Nawet jeden, który potem był premierem, powiedział mi w 1967 roku: „Marek, ja cię proszę, ty wyjedź, przecież będziesz miał wypadek samochodowy, na pewno oni cię zabiją”. A ja odpowiedziałem: „No to trudno, kiedyś trzeba umrzeć, lepiej nagle”.

J.D.: A jednak w Polsce było coś specyficznego. Na przykład pana losy jako żołnierza Powstania Warszawskiego.

M.E.: To panu się tak zdaje, że to było specyficzne. To było specyficzne dla tego okresu historycznego. Dla okresu wojny było specyficzne to, że się zabija Żydów. W Polsce jednak rząd, którego zresztą nie było, ale mogły być inne organizacje, nie płacił 50 dolarów za wysłanie Żyda do Oświęcimia, tak jak na Słowacji. A dzisiaj ksiądz Tisso jest tam hołubiony. Policja francuska wyłapała Żydów do obozu. Wszyscy ludzie są bardzo podobni do siebie.

J.D.: Dlaczego w Powstaniu Warszawskim był pan w AL, a nie w AK?

M.E.: Dlatego, że pierwszego dnia powstania zabili Jurka Grasberga.

J.D.: To znaczy kto zabił?

M.E.: Jakis oddział AK zabił go na Panskiej. Wyszedł z domu, ale nie miał kenkarty, bo był Zydem, a miał rewolwer, wiec był podejrzany jako szpieg. On przez cztery lata redagował krajowa czesc „Biuletynu Informacyjnego” i raz na tydzien spotykał sie z Kaminskim. Ja mieszkałem w tym samym domu, wiec sie znalismy. Nie bede wymieniał jeszcze tych paru osób, które zatrzymała zandarmeria AK. Przyszedł do mnie Kaminski i powiedział: „Marek, jak pójdziesz do Powstania, to musisz uwazac, gdzie pójsc. Idz do oddziału, gdzie cie nie znaja. Ale zaden oddział takich dziesieciu Zydów, jak mysmy byli, nie bardzo chciał. I przyszedł taki dowódca AL-u, i powiedział: „Chodzcie do nas, u nas bedziecie bezpieczni”.

J.D.: Bezpieczni przed hitlerowcami?

M.E.: O Boze, przeciez jeszcze hitlerowcy byli daleko na Woli, a to było w Sródmiesciu, na Lesznie.

J.D.: Powstanie upadło i powstancy, którzy przezyli, szli do niewoli, a pan nie poszedł.

M.E.: Ja sie bałem, ze którys z tych ludzi, jak pójde i rzuce bron, pokaze Niemcom, ze jestem Zydem.

J.D.: Ale kto pokaze?

M.E.: No, którys z tych zołnierzy, którzy ze mna beda szli.

J.D.: Ze swoich?

M.E.: Co znaczy „ze swoich”?

J.D.: Swoich to znaczy walczacych po tej samej stronie.

M.E.: Tak, tak. Porucznik „Tytus”, u którego mieszkałem, naprawde nadzwyczajny człowiek, powiedział: „Marek, chodz z nami do niewoli”. Zapytałem, czy moze zagwarantowac, ze mnie nikt nie wyda. „Nie – odpowiedział. – To lepiej zostan, schowaj sie w Warszawie”.

J.D.: Mam drastyczne pytanie. Po artykule Michała Cichego, własnie o wydarzeniach zwiazanych z udziałem Zydów w Powstaniu Warszawskim, a dokładnie o szeregu morderstw na Zydach w wykonaniu niekoniecznie Niemców, rozwineła sie bardzo ostra dyskusja. To było w zeszłym roku. Szukano dokumentów, swiadków. A pan w tej sprawie nie zabrał głosu.

M.E.: Ja nie mam co zabierac głosu. Jednak zabijali Zydów bardzo czesto, to nie był ewenement.

J.D.: Ale dyskusja była własnie o tym, czy w ogóle do pomyslenia jest, zeby zołnierze z Armii Krajowej mogli zabic jakichs Zydów, niedobitków z getta.

M.E.: Ja nie lubie takich naiwnosci. Mojemu koledze Czyzykowi, który poszedł do partyzantki, dowódca powiedział: „Ty sie nie kładz spac, ty spij na stojaco za drzewem, to cie z tyłu nie zastrzela”. To nie jest polska specyfika, to jest specyfika ludzka. I to jest najgorsze, i mamy to w Kambodzy ze wzgledów ideologicznych, w Biafrze ze wzgledów szczepowych, w Rwandzie.

J.D.: PRL tez wpisał Powstanie w Getcie Warszawskim do swojego rodowodu. Marek Edelman obchodził jego rocznice raczej prywatnie, corocznie sam składał kwiaty przed pomnikiem.

Janusz Onyszkiewicz: W 1983 roku, w stanie wojennym, stawiła sie „cała Polska”.

J.D.: Nieprawda, bo nie było tam Marka Edelmana, który w tym czasie przebywał w areszcie domowym.

M.E.: Ale to jest bez znaczenia.

J.D.: Bo nie zgadzał sie politycznie i moralnie z organizatorami oficjalnej czesci tych obchodów.

M.E.: Ale był za to Janusz Onyszkiewicz.

J.O.: Ja mysle, ze Marka zatrzymano nie dlatego, ze chciał wystapic pod pomnikiem Bohaterów Getta, tylko dlatego, ze słuzby specjalne otrzymały absolutnie wiarygodna informacje, ze OWP, a wiec Palestynczycy, szykuja zamach.

J.D.: Organizacja Wyzwolenia Palestyny Jasira Arafata.

J.O.: Organizacja Wyzwolenia Palestyny szykuje zamach na Marka Edelmana i po prostu dla jego bezpieczenstwa trzeba go było zamknac tutaj w domu. I bardzo skrupulatnie pilnowac, zeby mu sie, bron Boze, nic nie stało, szczególnie w te własnie rocznice.

J.D.: Teoretycznie mozna przyjac i taka wersje. A prawda jest taka: nasze słuzby specjalne po prostu były niedouczone. Dlatego ze OWP powinna przyjac Marka Edelmana na honorowego członka za jego stosunek do Izraela.

J.O.: No, to prawda, ale tutaj nasze służby specjalne były dobrze poinformowane, to OWP była niedouczona.