“Obserwuję wśród ludzi w moim wieku syndrom tzw. paraliżu netflixowego”. Znasz to?

“Bezradność wobec możliwości” – prezentujemy fragment książki Michała R. Wiśniewskiego pt. “Wszyscy jesteśmy cyborgami” wyd. Czarne
“Obserwuję wśród ludzi w moim wieku syndrom tzw. paraliżu netflixowego”. Znasz to?

Cyborg rodem z science fiction był dosłowną chimerą mięsa i maszyny. Rzeczywisty cyborg był rozszerzeniem ludzkiego układu nerwowego: kino, radio, telewizja i dogłębna zmiana postrzegania, której wciąż nie pojęliśmy. Oglądając telewizję, wszyscy stajemy się częścią elektronicznego mózgu. William Gibson, Googling the Cyborg

“Wieczorem 26 sierpnia 2013 roku zobaczyłem, jak Bret Easton Ellis zamordował MTV. Na zakończenie teledysku Too Many Friends grupy Placebo, w którym wystąpił jako narrator, autor American Psycho, poprosił o zostawienie komentarza pod filmem” – prezentujemy fragment książki Michała R. Wiśniewskiego pt. “Wszyscy jesteśmy cyborgami”

Poczułem się jak wtedy, gdy oglądałem Hair-Raising Hare, kreskówkę z Królikiem Bugsem z 1946 roku. W pewnym momencie długouchy bohater spojrzał w kamerę i spytał „Czy jest na sali doktor?”, po chwili podniosła się czarna sylwetka, jakby cień człowieka zasłaniał projektor („Ja jestem doktorem”. „Co jest, doktorku?”). W kinie ten żart działał genialnie (podobnego gagu użyto we współczesnej produkcji Simpsonowie. Wersja kinowa), ale wciśnięty w mały ekran przypominał jedynie, że ta kreskówka powstała z myślą o zupełnie innym medium. O zupełnie innych czasach, kiedy filmiki animowane oglądało się na kinowych porankach, a nie na Cartoon Network. Tak samo Too Many Friends został przygotowany do oglądania na YouTubie. Sprawdziłem – w komentarzach ludzie naprawdę zostawiali odpowiedzi.

Jeszcze w piosence Rock is Dead promującej Matrixa Marilyn Manson śpiewał, że chociaż „rock jest bardziej martwy niż śmierć”, to wciąż „Bóg jest w telewizorze”. Minęło kilka lat i zaczęły pojawiać się pytania: „czy telewizja nie żyje?”. Warto na nie odpowiedzieć – bo żeby zrozumieć internet, trzeba zrozumieć telewizję

Gadanie o śmierci dominującego medium towarzyszy narodzinom każdego nowego. Pierwszym teledyskiem, który puściła stacja MTV, był Video Killed the Radio Star grupy Buggles, synthpopowy hit z 1979 roku. Piosenka o gwieździe radia, która przestała świecić, gdy nadeszły media wizualne. Jestem rówieśnikiem tego wideoklipu, tak jak jestem rówieśnikiem Beavisa i Butt-Heada, dwóch przygłupich nastolatków z kreskówki Mike’a Judge’a emitowanej w latach dziewięćdziesiątych przez MTV. Dwa przegrywy z amerykańskich suburbiów, którzy wolny czas spędzali na włóczeniu się po okolicy – oraz na oglądaniu telewizji. Komentowali kolejne teledyski, dzieląc je na te, które są do niczego (suck), i te, które są fajne (cool). W jednym z odcinków Beavis zaczął snuć marzenia – jak fajnie byłoby, gdyby z góry znać rozkład jazdy MTV, żeby oglądać tylko fajne teledyski. Butt-Head sprowadził go na ziemię: „A co byś robił, czekając na nie?”, „Oglądał telewizję”. Nadawany przez satelitę strumień treści był z góry narzucony i można było mu się jedynie poddać – albo zmienić program. Tylko na jaki? „Pięćdziesiąt siedem kanałów i nic na nich nie ma” – narzekał w piosence z 1992 roku Bruce Springsteen.

Ja nie narzekałem – dla mnie kablówka czy telewizja satelitarna były oknem na świat. Możliwością, żeby nadrobić lata spędzone za żelazną kurtyną, która poważnie ograniczała dostęp do popkultury zachodniej. Dziś, gdy premiera kinowego hiciora jest opóźniona w stosunku do światowej o kilka dni, wybucha skandal, denerwują się fani i internetowi publicyści. A jeszcze trzydzieści lat temu normą były filmy trafiające do kina po latach, czasem wręcz dekadach.

Nagle mogłem nie tylko słuchać najnowszej muzyki, ale i oglądać całe teledyski – a nie tylko fragmenty puszczane w polskich audycjach takich jak Non-stop kolor. Koloru nie było widać na czarno-białym telewizorze, który oprócz dwóch programów Telewizji Polskiej łapał sygnał z Niemieckiej Republiki Demokratycznej, można było oglądać serial Polizeiruf 110 (Telefon 110, produkowany zresztą do dziś) albo rozrywkowy program Variétés we wtorki. Piszę o tym wszystkim z pamięci, bo ją od najmłodszych lat wypełniają obrazy z telewizji. Beavis tłumaczył kiedyś Butt-Headowi, że telewizja była zawsze, tylko kiedyś było mniej kanałów. Miałem oczywiście dużo szczęścia, że osiedle, na którym mieszkałem w czterdziestotysięcznym miasteczku, zostało oplecione pajęczyną sieci kablowej. Miałem również szczęście, że jako pierwszy rocznik uczyłem się w szkole języka angielskiego, a nie rosyjskiego.

Beavis i Butt-Head byli idiotami. Pewnie dlatego, że oglądali tyle telewizji, która, jak wiadomo, ogłupia. W Wielkiej Brytanii TV nazywano „latarnią idiotów” (idiot lantern), w Ameryce boob tube – boob oznaczało głupka, a tube nawiązywało do telewizora lampowego (słowo jako artefakt przeszłości zostało w nazwie serwisu YouTube). Prasa lubowała się opisach „pokolenia MTV”, czyli młodych ludzi, którzy nie mogą się na niczym skupić, bo są wychowani na „teledyskowym montażu”. Czasy się zmieniają, ale zawsze starzy narzekają na młodych. Moja mama czytała książki pod kołdrą, z latarką, bo babcia uważała, że to głupota i strata czasu. Potem przyszła telewizja, internet, smartfony. „Dziwny twór o twarzach stu / Monstrum z cybernetycznego nieba” – tak podstarzali polopunkowcy z Pidżamy Porno śpiewali o rocznikach wychowanych w czasach dostępu do sieci.

Żeby zrozumieć internet, trzeba zrozumieć telewizję – i związane z nią marzenia. Telewizja to medium pasywne, można wyjść z pokoju, a serial komediowy nie tylko będzie sam się oglądał, ale śmiał ze swoich dowcipów. Gadał dziad do obrazu, a obraz do niego ani razu, tylko na odwrót – to obraz gada, a widz pozostaje niesłyszany. W pierwszej połowie lat dziewięćdziesiątych zeszłego wieku moim – i nie tylko moim – największym marzeniem było wziąć udział w programie MTV’s Most Wanted. Był to talk-show prowadzony przez Raya Cokesa, który miał w zwyczaju telefonować do fanów i przeprowadzać z nimi krótkie pogaduszki. I nagle w którymś odcinku okazało się, że zadzwonił do dziewczyny z Polski. Z Polski! Zrobiło to na mnie większe wrażenie niż upadek muru berlińskiego.

To pragnienie interakcji z telewizją, czegoś więcej niż zmiany kanału, było żywe od lat. Stąd eksperymenty z telewizją interaktywną (które znalazły finał w netflixowym Czarnym lustrze. Bandersnatch), telefony do studia, głosowania SMS-owe. Telewizja chciała słuchać, ale istotą medium było nadawanie (broadcast). Jak centralny komputer sterujący miastem Alphaville w filmie Jeana-Luca Godarda.

 

Ucieczka z Alphaville

Radio i telewizja łączyły, ale jednokierunkowo. Były jak dzwon kościelny albo kołchozowa szczekaczka, głośnik radiowy zawieszony na słupie. Organizowały czas masom. Zwłaszcza kiedy były tylko dwa kanały. Nie było na co przełączyć, można było najwyżej wyłączyć. Dzieciństwo upłynęło mi w rytmie dobranocki – codziennie o dziewiętnastej dziesięciominutowy film animowany. W niedzielę – półgodzinny (co oznacza, że w ciągu roku oglądałem jakieś osiemdziesiąt godzin bajek, tyle co dzisiejszy dzieciak w miesiąc). Radio i telewizja funkcjonowały też jako symboliczne domowe ognisko, dookoła którego zbierała się cała rodzina – czy nawet, zanim każde gospodarstwo domowe dorobiło się swojego odbiornika, sąsiedzi. Wideo wcale nie zabiło gwiazdy radia, chociaż wyparło je z tej centralnej pozycji. Zredukowane do dźwięków w tle – w pracy, w samochodzie, niewymagające poświęcenia tak dużej uwagi.

Telewizja dostosowała się do zwyczajów odbiorców. Seriale nie wymagają oglądania w takim skupieniu jak filmy kinowe, przeznaczone do obcowania z nimi w ciemnej sali. Opery mydlane, ze swoimi rozciągniętymi w czasie scenami i trwającymi tygodniami wątkami narracji, można oglądać „jednym okiem”: moja znajoma dzieli seriale na te „do oglądania” i te „do prasowania”. Na przykładzie japońskich seriali telewizyjnych (zwanych dramami) widać różnicę między treścią do oglądania w czasie robienia innych rzeczy a tymi przeznaczonymi do konsumpcji w skupieniu. Klasyczne dramy, emitowane w ciągu dnia, mają godzinne odcinki i powolną akcję. Ich netflixowe odpowiedniki, skierowane do międzynarodowej publiczności, przyjęły formę mocniej skondensowaną, półgodzinną, zbliżoną bardziej do animowanych seriali uważnie oglądanych przez fanów koneserów.

Potem ekrany zaczęły się mnożyć – wraz ze wzrostem konsumpcji w domach pojawiało się ich coraz więcej. Osobny telewizor chciał mieć nastolatek; znałem domy, w którym mały odbiornik stał również w kuchni (u nas było radio). To przejście od treści konsumowanej wspólnie do treści konsumowanej samodzielnie umożliwiło wyspecjalizowanie się telewizji. Czy MTV mogła zaistnieć w społeczeństwie, w którym dominującym modelem jest jeden odbiornik na mieszkanie?

Internet zburzył dzwonnicę. Istniał poza czasem. Treści umieszczane w cyberprzestrzeni cierpliwie czekały, aż ktoś je skonsumuje, niczym kasety VHS w wypożyczalni wideo. Tymczasem wyspecjalizowana telewizja zaczęła się dusić – z braku treści. W miejsce filmów dokumentalnych weszła szukająca sensacji reality TV. Miejsce audycji o historii zajęły programy o kosmicznym pochodzeniu piramid. Tę zadyszkę najwyraźniej czuć było na kanałach nadających wiadomości

dwadzieścia cztery godziny na dobę. Gdy musiały zacząć walczyć o uwagę widza, każdy atrakcyjny temat – typu atak terrorystyczny – stawał się spektaklem kreowania czegoś z niczego. (Nie ma nowych szczegółów? Przedstawmy sąsiadów, niech coś opowiedzą. Pokażmy zatroskanego reportera na tle wozów strażackich!).

Wszelkie zło, które dziś przypisuje się portalom internetowym – „newsy z dupy”, wprowadzające w błąd nagłówki, pompowanie baloników doniesień, aż pękają – to wszystko narodziło się w telewizji. Sieć zaraziła się tym wirusem, gdy z modelu statycznego przeszła w dynamiczny. Dawne nieruchome strony ożyły, zmieniły się w strumień informacji. Cyborg newsowy, elektroniczna narkomania. Ale o ile kiedyś za takich ćpunów uważano telewidzów (taką paralelę udatnie rozgrywa Darren Aronofsky w Requiem dla snu), o tyle teraz uzależnili się wydawcy. Wpatrzeni w narzędzia pokazujące tak zwaną temperaturę głównej strony portalu. Który news jest gorący, co się klika, ile reklam poszło?

Lęk z czasów telewizji – a co, jeśli telewizor będzie nas podglądał okiem Wielkiego Brata? – w cyfrowym świecie zamienił się w kapitalistyczny realizm. W przypadku niektórych telewizorów wyposażonych w komputery pokładowe ta wizja rodem z Roku 1984 George’a Orwella ziściła się dosłownie – niektórzy producenci tanich modeli smart TV niską cenę sprzętu rekompensują sobie, sprzedając dane swoich użytkowników. Tak jak robi to Facebook. Albo Netflix. Ale po co komu telewizor? Telewizja była ważna dla mojego pokolenia X, ludzi urodzonych mniej więcej w latach 1960–1979. Towarzyszyła im od zawsze (lub prawie zawsze), stanowiła punkt odniesienia – jeśli ktoś deklarował, że nie ma w domu telewizora z wyboru, to naprawdę coś znaczyło. Był to niemal

manifest. Pokolenie Y, czyli millenialsi, w ogóle nie ma takich sentymentów. Bo i co znaczy, że się nie ma telewizora w czasach, kiedy wszystkie seriale ogląda się w aplikacji na laptopie albo komórce? Nie można się snobować na nieposiadanie telewizora, kiedy to jest normą, co więcej – może zmalała liczba odbiorników, ale ilość ekranów, jakimi jesteśmy otoczeni, drastycznie wzrosła. Nie chodzi tylko o te w laptopach i telefonach, ale także te w przestrzeni publicznej, która – odkąd stare gigantyczne kineskopy zostały zastąpione przez ekrany LCD i LED – również jest ich pełna. Są w autobusach i tramwajach, w kącikach zabaw dla dzieci w centrach handlowych, na ulicach – dosłownie wszędzie.

Netflix i relaks

Obserwuję czasem wśród ludzi w moim wieku syndrom „paraliżu netflixowego”. Bezradność wobec możliwości. Gdy uruchamia się aplikację, na samym głównym ekranie jest do wyboru kilkanaście seriali, filmów, animacji (trzydzieści lat temu: jedna dobranocka, dwa kanały, dwa filmy w lokalnym kinie Bajka). Co mam kliknąć? Może ten film, chciałem go obejrzeć, ale skoro chciałem, to będę potrzebował się skupić, czy mam w sobie na tyle skupienia? A może serial, ten polecali na Fejsie, hm? Zamiast oglądać, przeglądam, a kończy się tak, że włączam kablówkę, żeby szumiała w tle. Kiedy puszczają film na Polsacie, to się go ogląda, bo Polsatu nie interesuje, czy chcesz oglądać go teraz. Wyjście z owego paraliżu jest proste – należy potraktować Netflixa tak, jak traktuje się Polsat – i nie kombinować, tylko klikać w rzeczy usłużnie podsuwane przez jego algorytm. Nakarmiony wiedzą o naszych preferencjach komputer mówi, co z pewnością nam się spodoba. Tak samo działa księgarnia Amazon, która kolekcjonuje dane o naszych zakupach, oceny przeczytanych książek (do Amazona należy serwis recenzencki Goodreads). 

 

Netflix i inne serwisy streamingowe to naturalna konsekwencja amerykańskiej kultury serialowej, wyrosłej w odpowiedzi na wyzwania, przed jakimi telewizja stanęła pod koniec millennium. Gdy czuła na karku dyszący oddech internetu, padając w objęcia coraz tandetniejszych reality show, mogła albo upaść, albo podjąć rękawicę rzucaną przez nowe czasy. Jak powiedział filmowy Joker: „Co nas nie zabija, czyni nas dziwniejszym”. Ameryka zawsze była schizofreniczna – purytańskie społeczeństwo z najbardziej rozwiniętą branżą porno na świecie. Na takim właśnie gruncie wyrosły płatne stacje, takie jak HBO i Showtime (kanał, który zaczynał od seriali erotycznych i filmów). To, czego nie wypada (nie wolno!) robić w ogólnie dostępnej telewizji, o wiele łatwiej przechodzi w płatnej kablówce. I nie idzie tylko o krew i nagość, ale i trudniejsze scenariusze.

Można powiedzieć też, że to internet uratował seriale. Dziedzictwo telewizyjnych ikon lat dziewięćdziesiątych  – Twin Peaks i Z Archiwum X – to rozpisana na wiele odcinków tajemnicza zagadka. Gra w podrzucanie tropów dla zaangażowanych widzów stała się o wiele łatwiejsza, gdy społeczności odbiorców mogły komunikować się ze sobą przez sieć. Jeśli miałem teorię na temat karła z Twin Peaks, mogłem o niej opowiedzieć koledze w szkole albo mamie. Kiedy fan serialu Lost zauważał tajemniczy znaczek narysowany na tajemniczym kamieniu w  krzakach tajemniczej wyspy, mógł przedyskutować to z tysiącami innych maniaków albo poczytać fanowskie teorie w odpowiednim serwisie.

Seriale przywróciły tę funkcję społeczną, która umarła wraz z rozwojem telewizji. Kiedy wszyscy oglądali to samo, bo były dwa kanały, nazajutrz można było o tym pogadać. Przy pięćdziesięciu siedmiu kanałach nie było to takie oczywiste, a  przy ekranach napędzanych algorytmami  – niemożliwe. Na szczęście algorytmy nie wyparły (jeszcze?) interakcji międzyludzkich. Ludzie dyskutują na Facebooku w  kręgach znajomych, zadając to samo pytanie, na które z automatu odpowiada Netflix – „co mam teraz oglądać?”. Polecają sobie seriale w  pracy, żeby mieć o  czym rozmawiać, to temat bezpieczniejszy niż polityka i ciekawszy niż pogoda. W czasach spadku czytelnictwa to jedyne wspólne dobro kulturowe, chociaż dochodzi do interesujących spotkań, gdy fan serialu dyskutuje z fanem książki, na podstawie której ów powstał.