Eldorado odnalezione. Koniec mitu złotej krainy

W latach 30. XVI wieku Hiszpanów w Ameryce Południowej ogarnęła gorączka złota. Konkwistadorzy (i nie tylko) poszukiwali bajecznie bogatego miasta i jego pozłacanego króla, o których opowiadali Indianie. Zamiast nieprzebranych skarbów – wielu z nich znalazło śmierć. Nie zmniejszyło to jednak eldoradomanii.

Geograf i przyrodnik Alexander von Humboldt oszacował wartość tego skarbu na 300 000 000 dolarów. Zrobił to ponad 200 lat temu. Przy dzisiejszej sile nabywczej amerykańskiej waluty trzeba by do tej sumy dopisać co najmniej trzy zera. Humboldt był poważnym naukowcem, nie szukał złota, lecz przez półtora roku badał bieg rzeki Orinoko, by wreszcie precyzyjnie nanieść go na mapy. Mało tego, penetrując dżunglę, wykluczył możliwość istnienia w niej ukrytej krainy, której nazwa stała się synonimem bogactwa – Eldorado. Jednak nawet on nie oparł się pokusie pofantazjowania o skarbie ukrytym w jeziorze Guatavita. Tymczasem w wyobraźni jego poprzedników był to zaledwie okruch bogactwa, który mieszkańcy miasta z domami i ulicami pokrytymi złotem ofiarowali bogom. Za znalezienie całości gotowi byli oddać wszystko, także zdrowie i życie.

ZŁOTO NA CMENTARZU

Po usadowieniu się na Karaibach i podboju Meksyku Hiszpanie zaczęli się osiedlać na wybrzeżach Ameryki Południowej. Zakładali tam miasta, z których widzieli majaczące na horyzoncie góry. Pytanie, co kryje się za ośnieżonymi szczytami, nasuwało się każdemu, kto zawinął do portów na terenie dzisiejszej Kolumbii i Wenezueli. Gdy Francisco Pizarro dotarł do intrygującego kontynentu od strony Pacyfiku i odkrył „złote” imperium Inków, nic już nie mogło powstrzymać konkwistadorów. Żądza sprawdzenia, co kryje w głębi ląd rozciągający się między dwoma oceanami, dopadła nawet Karola V, hiszpańskiego króla i niemieckiego cesarza w jednej osobie. W latach 30. XVI wieku wybuchła prawdziwa gorączka złota.

Jako pierwsi ulegli jej Pedro de Heredia, założyciel Cartageny i Diego de Ordás, uczestnik podboju Meksyku rezydujący na Kubie. Z racji pełnionych urzędów obaj byli wystarczająco zamożni, by sfinansować ekspedycje. Heredia ze 150 ludźmi wyruszył z Cartageny na południe, wzdłuż rzeki Magdalena. Indian Czibcza. Przyjęli go dość przyjaźnie, ale sielanka szybko się skończyła. Hiszpanów nie interesowały obyczaje i kultura tubylców, lecz wyłącznie ich dobytek. Wystarczyło, że zobaczyli kilka złotych przedmiotów, by wzięli się za rabowanie. Największe łupy zdobyli, plądrując indiańskie cmentarze.

Po powrocie do Cartageny błyskawicznie rozeszła się wieść, że każdy z  uczestników wyprawy otrzymał 6 tysięcy złotych dukatów, a Heredia pół miliona. To jednak nie wszystko. Od torturowanych jeńców Hiszpanie  dowiedzieli się, że Czibcza są wieśniakami, którzy jedynie wymieniają na złoto wytwarzane przez siebie produkty – żywność, gliniane garnki, tkaniny. A cennym kruszcem płacą im za zakupy ludy żyjące w głębi dżungli, wokół bajecznie bogatego miasta.

Diego de Ordas wybrał inną trasę, zaczynającą się na terenie dzisiejszej Gujany. Następnie popłynął w górę Orinoko, aż do jej dopływu o symbolicznej nazwie Meta. Od branych do niewoli Indian słyszał podobne wieści jak Heredia – w górnym biegu Mety leży kraina złotem i klejnotami płynąca. Podniecony ruszył w jej stronę, lecz coraz ostrzejszy nurt, progi skalne i wreszcie  wodospady okazały się przeszkodą nie do pokonania. Musiał zawrócić.

WIELKI WYŚCIG

Dalsze losy pierwszych poszukiwaczy Eldorado potoczyły się podobnie. Obaj zostali oskarżeni przez zazdrosnych rywali o korupcję, przywłaszczenie majątku i kilkadziesiąt innych grzechów. Obu skazano na więzienie i horrendalne grzywny, więc udali się do Hiszpanii, by złożyć na dworze apelację. Ordás zmarł w czasie rejsu przez Atlantyk, statek Heredii zatonął. Uratowała go załoga innego okrętu, a złota Czibczów wystarczyło na obdarowanie kogo trzeba i uzyskanie uniewinnienia. Powrócił na urząd gubernatora Cartageny, lecz wypadł z monarszych łask i planów zorganizowania następnej wyprawy już nigdy nie zrealizował. Wyręczyli go inni.

Do wielkiego wyścigu w 1536 r. wystartowało trzech rywali. Szlakiem przetartym przez Heredię ruszył Jiménez de Quesada, który zrezygnował ze świetnie opłacanej posady prawnika. Również znad Morza Karaibskiego na południe, trasą bardziej wysuniętą na wschód, szedł Niemiec Nikolaus Federmann. Najdłuższą i najbardziej karkołomną drogę wybrał Sebástian de Belalcázar, zawodowy żołnierz o niepohamowanych ambicjach. Wyruszył z nadmorskich równin Ekwadoru, by przejść ponad 2 tys. km dolinami i przełęczami niebotycznych gór.

De Quesada i Federmann grzęźli w bagnach, ich ludzi zabijał upał, tropikalne choroby, dzikie zwierzęta. Musieli też pokonać granicę wiecznych śniegów, gdzie część ekspedycji wymarła z zimna i głodu.

 

W końcu wszystkie trzy grupy dotarły do tego samego miejsca – na rozległy płaskowyż zamieszkany przez Czibczów. Wszystkie przeżyły podobne rozczarowanie: zamiast gmachów lśniących od złota ukazały się nędzne chaty z gałęzi i gliny. Konkwistadorzy nie mieli już nawet sił, by rywalizować ze sobą. Oczywiście nie ujawniali wszystkich odkrytych po drodze tajemnic, ale – co u poszukiwaczy złota raczej się nie zdarzało – nie okazywali sobie wrogości. Być może dlatego, że po raz pierwszy usłyszeli szczegółowe opowieści o wydarzeniach, które dawały nadzieję, że ich morderczy wysiłek nie poszedł na marne. Był rok 1539.

EL HOMBRE DORADO

Jiménez de Quesada, jak przystało na prawnika i lojalnego poddanego korony hiszpańskiej, wziął w imieniu króla płaskowyż w posiadanie. Następnie założył osadę, z której wyrosła Bogota, obecna stolica Kolumbii. Był sprytniejszy od konkurentów.

Wiedział, że tylko jeden z nich otrzyma od Madrytu tytuł władcy tej krainy. Grał o bardzo wysoką stawkę. Starzy Indianie opowiadali, że w leżącym ok. 50 km od Bogoty jeziorze Guatavita przebywał bóg, któremu w zamian za przychylność składano ofiary ze złota i klejnotów. Młodzi już tego nie widzieli, lecz seniorzy osobiście brali udział w tym rytuale. Tak przynajmniej twierdzili.

Boskiej pomocy najbardziej potrzebował król, dlatego intronizację nowego władcy przeprowadzano właśnie tam. Kilka tygodni przed ceremonią kandydat do tronu przechodził próbę wytrzymałości i charakteru. Zamieszkiwał w jaskini, z której nie wolno mu było wychodzić, dopóki świeciło słońce. Obowiązywała go całkowita wstrzemięźliwość seksualna oraz zakaz spożywania potraw doprawionych solą i papryką.

Jeśli przetrwał ten test ascety, wyprowadzano go w uroczystej procesji z groty. Na brzegu jeziora czekała przystrojona kolorowymi piórami tratwa, kapłani palili kadzidła, poddani układali ofiarny stos ze złotych figurek i blaszek. Kandydata rozbierano do naga, nacierano lepką ziemią i tłuszczem, po czym całe ciało obsypywano złotym piaskiem. Stawał się „pozłacanym człowiekiem”, czyli po hiszpańsku „El hombre dorado”.

Wraz z nowym władcą na jezioro wypływało czterech najpotężniejszych wodzów. Przed każdym piętrzył się stos przedmiotów ze złota i szmaragdów. Też byli nadzy, ich jedyny strój stanowiły barwne pióropusze oraz złote bransolety i napierśniki. Gdy tratwa znajdowała się kilkadziesiąt metrów od brzegu, wywieszano chorągiew. To był znak dla zebranych tłumów, by umilkły. W nabożnej ciszy wrzucano w toń jeziora kosztowności, a „pozłacany człowiek” zanurzał się w jego wodach.

Wysłuchujących tych opowieści Hiszpanów nie trzeba było zachęcać do obliczania, ile złota przez setki lat trafiło do jeziora. Dowódcy wypraw zakazali rozpowszechniania informacji o El dorado, jak w skrócie nazywali indiańskiego władcę. Dla uniknięcia jakichkolwiek skojarzeń, krainie Indian Czibcza, którzy sami siebie przedstawiali jako Muisca, czyli po prostu ludzie, nadano neutralną nazwę Nowej Grenady. Potem wszyscy trzej popłynęli do Europy, by ubiegać się o tytuł jej władcy. Przebiegły, a przy tym elokwentny i czarujący Jiménez de Quesada nie dał rywalom szans i został gubernatorem Nowej Grenady.

DON KICHOT Z BOGOTY

Jako zarządca rozległego terytorium miał na głowie mnóstwo spraw, ale tylko jedną, obsesyjną myśl: odnaleźć krainę, z której pochodziło złoto wrzucane do jeziora Guatavita. Coraz częściej widywano go, jak zadumany chodził po ulicach Bogoty albo siedział nieruchomo i godzinami wpatrywał się w widoczne na horyzoncie góry.

Gdy skończył 60 lat, uznał, że dość czekania i trzeba działać. Przygotowania do wymarzonej wyprawy zajęły mu trzy lata, wreszcie w kwietniu 1569 r. wyruszył. Mieszkańcy Bogoty zobaczyli niezwykły spektakl. Ulicami miasta ciągnęła niekończąca się karawana: 500 hiszpańskich żołnierzy na koniach, 1500 Indian, kilkuset czarnych niewolników, 1100 koni dźwigających zapasy żywności i broni, 800 świń, 600 krów i wołów. Opiekę duchową nad uczestnikami sprawowało 8 księży.

Nic nie wskazywało na to, że de Quesada żyje zrodzoną jedynie w swojej wyobraźni iluzją. Posiwiała broda i włosy dodawały mu dostojeństwa, dystyngowany sposób bycia – powagi. Ufano mu więc bezgranicznie, liczono na szybkie dotarcie do celu i łatwe zyski. Wielu mężczyzn zabrało ze sobą rodziny, nawet małe dzieci. Kolumbijski historyk Germán Arcienigas w „Burzliwych dziejach Morza Karaibskiego” porównał ten marsz do wyprawy „wszystkich Sancho Pansów Nowej Grenady prowadzonych przez jednego Don Kichota”.

Już po kilku tygodniach zaczęły się problemy. Kilkadziesiąt osób zginęło lub zostało poparzonych w pożarze wyschniętych traw, potem mordercze żniwo zaczęły zbierać choroby. Kobiety i dzieci nie wytrzymały przeprawy przez góry, odesłano je do domu, nie wiadomo, ile zdołało wrócić.

Po roku błądzenia w dżungli poprzecinanej niezliczonymi dopływami Orinoko zaczęły wybuchać pierwsze bunty. Opętany jedną myślą de Quesada nie zwracał na nie uwagi, niepokornych skazywał na śmierć. Znienawidzono go tak bardzo, że gdyby nie duchowni, którzy w ostatniej chwili przekonali spiskowców do zmiany zdania, zostałby zamordowany. Kilkudziesięciu żołnierzy oświadczyło jednak, że dalej nie pójdą. Zostali i przepadli gdzieś w dżungli. Reszta powlokła się za swym Don Kichotem.

W połowie 1572 r., po trzech latach od wymarszu zjedzono ostatnią świnię i krowę, do konsumpcji pozostało już tylko kilkadziesiąt jucznych koni. Jiménez de Quesada zrozumiał, że jeśli nie chce umrzeć z głodu, musi się poddać. Powrót do domu zajął im pół roku. W grudniu ulicami Bogoty przeszło 25 Hiszpanów, czterech Indian i dwóch księży. Tylko oni przetrwali. Prawie dwa tysiące ludzi zapłaciło życiem za swój złoty sen.

SPADKOBIERCA

Pomysłodawca wyprawy nie poczuwał się do winy. Ledwo odzyskał siły, zaczął przekonywać, że byli niemal u celu i tylko zły los uniemożliwił dotarcie do niego. Ponieważ z racji wieku z trudem trzymał się na nogach, kazał się nosić w fotelu i werbował chętnych na kolejną ekspedycję. Poza garstką desperatów nikt jednak nie chciał już słuchać sfiksowanego starca.

De Quesada w końcu zrozumiał, że nie urzeczywistni swego marzenia. Schorowany osiadł na wsi pod Bogotą, gdzie w wieku 72 lat zmarł. Ale zdążył jeszcze zarazić złotą obsesją siostrzenicę Marię de Oruña. Maria przekonała męża Antonia de Berrio, by zrezygnował z kariery wojskowej i wyjechał do Ameryki.

 

Kuty na cztery nogi de Berrio zwietrzył okazję do pomnożenia fortuny, ale nie zamierzał stracić tego, co już posiadał. Przedstawił więc swoje plany królowi, roztoczył świetlane wizje, obiecał krociowe zyski, ale w zamian zażądał stanowiska gubernatora nowej prowincji wraz z wysokimi apanażami. Dopiął swego – za Atlantyk popłynął jako gubernator Gujany i… Eldorado. Pozłacany człowiek – El dorado, niepostrzeżenie zmienił się w nazwę krainy, pisaną łącznie jako Eldorado. Chociaż nikt jej nie widział, miała już swego władcę.

De Berrio wyciągnął wnioski z doświadczeń krewniaka. Nie zamierzał tracić sił i środków na podążanie jego śladami, chciał dotrzeć do Eldorado od drugiej strony. Usadowił się w Gujanie, na przełomie 1579 i 1580 roku założył nad Orinoko jako bazę wypadową miasto Santo Tomas.

Administrując swoim państewkiem, skrupulatnie zbierał wszelkie informacje o prawdziwym celu przyjazdu do Ameryki. Na pierwszą wyprawę wyruszył w 1584 r., po pięciu latach przygotowań. Nie był już młodzieniaszkiem, niedawno przekroczył sześćdziesiątkę. Towarzyszyło mu około stu żołnierzy. Znaleźli trochę indiańskich ozdób i biżuterii, ale za dużo większą zdobycz uznali wiadomości wyciśnięte perswazją lub siłą od tubylców. Wynikało z nich, że gdzieś w głębi dżungli, nad brzegiem jeziora u stóp złotonośnej góry, leży największe i najbogatsze miasto kontynentu – Manoa. De Berrio uznał je za stolicę Eldorado.

ZIELONE PIEKŁO

Gdy kilka miesięcy później wrócił na wybrzeże, natychmiast wysłał posłańców do Madrytu. Mieli znaleźć chętnych do udziału lub sfinansowania wielkiej ekspedycji. Na zachętę wieźli kilka szkatułek ze złotymi drobiazgami. Siła mitu była już jednak tak wielka, że posłańcy zamiast werbować ochotników, musieli się od nich oganiać. Kilkuset młodych szlachciców posprzedawało majątki w Hiszpanii i popłynęło do Gujany.

W teorii wszystko wyglądało atrakcyjnie i prosto. De Berrio zamierzał spłynąć dopływami do Orinoko, zasięgać języka u napotykanych Indian i kontynuować wędrówkę według ich wskazówek. Gujanę nie bez powodu nazywa się jednak zielonym piekłem. Pozornie wartkie rzeki zmieniały się nagle w rozlewiska, wśród których trudno było znaleźć główny nurt. Albo tak się zwężały, że rosnąca nad brzegami roślinność tworzyła tunel, z którego sklepienia sypało się niczym deszcz żarłoczne robactwo. Ludzie umierali, tonęli w bagnach, ślepli z powodu jaglicy. By oszczędzać kurczące się zapasy żywności, de Berrio kazał zabijać słabnących Indian. Gdyby nie towarzyszący mu mnisi, sam zostałby zamordowany przez rozczarowanych i oszalałych z wyczerpania podwładnych.

W końcu, chociaż bardzo chciał tego uniknąć, podzielił los Jiméneza de Quesady – w 1589 r., po 2 latach morderczej wędrówki, wrócił bez złota i większości uczestników wyprawy. Mimo to nie poddał się i w wieku 75 lat zabrał się za organizowanie kolejnej ekspedycji. Chętnych nie brakowało, gdyż wyobraźnię hiszpańskich kolonistów rozpalał już nowy mit. Jego bohaterem był żołnierz Juan Martinez, który zaginął w dżungli. Po kilku latach niespodziewanie się odnalazł. Nie chciał ujawnić, gdzie był, lecz na łożu śmierci wyznał spowiednikowi, że uratowali go Indianie, którzy zasłonili mu oczy przepaską i poprowadzili w nieznane. Szli kilka dni. Gdy wreszcie zdjęli mu zasłonę, zobaczył złote miasto, w którym nawet ulice były pokryte lśniącymi płytkami.

Nie wiadomo, czy żołnierz Martinez w ogóle istniał, lecz de Berrio nie miał wątpliwości, że dotarł do Manoa, stolicy Eldorado. Chciał ruszyć jego śladem, niestety szyki pokrzyżował mu pewien Anglik…

Z CELI ŚMIERCI DO KRAINY MARZEŃ

Hiszpanom bardzo zależało na utrzymaniu informacji o złotej krainie w tajemnicy, co z oczywistych względów okazało się niewykonalne. Tak ekscytujące wieści przekazywano szeptem znajomym, którzy zapewniali, że nikomu ich nie ujawnią. W efekcie już po kilku latach cała Europa żyła mitem Eldorado.

Awanturnik Walter Raleigh, faworyt (a być może kochanek) królowej Elżbiety I, znał hiszpański i przeczytał opis wyprawy Antonia de Berrio. Gdy wypadł z łask i trafił do więzienia, obiecał monarchini, że jeśli mu wybaczy, przywiezie jej z Ameryki skarby większe niż Cortéz i Pizarro. Królowa połknęła przynętę, Raleigh wyszedł na wolność i w 1595 r. popłynął do Ameryki. Wylądował w Gujanie, więc nieuchronnie musiał wpaść na de Berrio. Ten przywitał Anglika ogniem i mieczem, ale nie zdołał go powstrzymać. Najeźdźcy złupili port, a gubernatora Gujany i Eldorado wzięli do niewoli. Raleigh nie zamierzał przedzierać się lądem, lecz wprost z Atlantyku wpłynąć na Orinoko. W skrytości ducha dziwił się, że Hiszpanie nie wpadli na to wcześniej. Szybko przekonał się, że nie byli takimi głupcami, za jakich ich uznawał.

GORZEJ NIŻ W WIĘZIENIU

Ujście Orinoko to olbrzymia delta, odnalezienie głównego nurtu w labiryncie wysp, mielizn i trzęsawisk jest niezwykle trudne. Kronikarz wyprawy zanotował, że „nikt nie potrafił obliczyć, ile odnóg ma uchodząca do oceanu rzeka, jedni mówili, że 30, inni, że 60”. Nie miało to zresztą większego znaczenia. Wszystkie okazały się zbyt płytkie, by mogły w nie wpłynąć statki pełnomorskie.

Chcąc nie chcąc Raleigh musiał wybrać stu żołnierzy, przesiąść się z nimi do łodzi i powiosłować pod prąd. Anglicy gubili drogę, wpływali w odnogi, które zwężały się tak, że zanikały w bagnach.

„W całej Anglii nie ma więzienia, w którym życie byłoby bardziej żałosne i obrzydliwe niż tu” – pisał jeden z uczestników wyprawy. Sam Raleigh przyznał po powrocie, że „gdyby dobry Bóg nie zesłał nam przewodnika, moglibyśmy błądzić przez rok w labiryncie mokradeł i rzek”.

 

Wysłannikiem Boga okazał się Indianin, który wyprowadził ich na suchą przestrzeń i zaprosił do wioski. Jej wódz miał na pieńku z Hiszpanami, więc gdy usłyszał, że Anglicy też z nimi wojują, stał się bardzo „przyjazny”. Nie tylko ich ugościł i zaopatrzył w żywność, ale wskazał także rzekę, nad którą leży wielkie i bogate miasto. Dziś wiadomo, że chciał jak najszybciej spławić uzbrojonych po zęby przybyszów, ale Raleigh dał się nabrać.

Po kilku dniach spokojna rzeka zmieniła się w rwący górski strumień pełen kamieni i progów skalnych. Z tym sobie jeszcze poradzili, ale kiedy pojawiły się wodospady i nadeszła pora deszczowa, musieli spasować. By nie wracać do Londynu z pustymi rękoma, zebrali próbki minerałów zawierających, w co mocno wierzyli, złotonośną rudę oraz trochę okazów flory i fauny, w tym liście i nasiona tytoniu.

Królowa i sponsorzy liczyli na znacznie więcej, zwłaszcza że londyńscy jubilerzy nie znaleźli w okruchach rudy nawet grama złota. Raleigha przyjęto nadzwyczaj chłodno. Jednak dzięki osobistemu urokowi i talentom literackim stopniowo odzyskiwał utraconą pozycję. Jego błyskawicznie napisana, doprawiona sporą dawką sensacji i wydana już w 1596 r. książka „The Discovery of Guiana” (Odkrycie Gujany) stała się bestsellerem. Zapewniał w niej, że gdyby miał możliwość kontynuowania poszukiwań, „przywiózłby wystarczającą ilość złota na pokrycie wszystkich wewnętrznych wydatków państwa i kosztów obrony przed wrogiem zewnętrznym”.

KAT WIEŃCZY DZIEŁO

Gdy wydawało się, że już bez problemów zorganizuje kolejną ekspedycję, królowa Elżbieta umarła. Wraz z jej następcą Jakubem I do władzy doszła nowa ekipa, w większości wroga Raleighowi. Ostry konflikt skończył się oskarżeniem o zdradę i wtrąceniem do Tower. Historia zaczęła się powtarzać, Raleigh znów słał listy z więzienia do króla, roztaczał wizje złotych gór i w końcu odzyskał wolność.

62-letni posiwiały, mocno utykający Raleigh w połowie 1616 r. ruszył do Ameryki. Hiszpańscy szpiedzy tym razem jednak nie próżnowali i zanim Anglicy dobili do brzegu, wieści o ich wyprawie już tam dotarły. Gdy wysłany przez Raleigha 250-osobowy zwiad pod dowództwem Lawrence’a Kemysa wpłynął w deltę Orinoko, został przywitany strzałami. Zmotywowani wizją bogactwa, liczniejsi i lepiej uzbrojeni Anglicy szli jednak jak po swoje. Wycięli w pień obrońców Santo Tomas, zabili gubernatora, spalili miasto, po czym popłynęli dalej.

Miesiąc później Kemys zdał sobie sprawę, że nawet gdyby odkrył złote miasto, jego ludzie byli już zbyt wycieńczeni, by je zdobyć. Zawrócił, dotarł na wyspę Trynidad, gdzie oczekiwał Raleigh. Przekazał mu dwie wiadomości, obie złe: Eldorado nie znalazł, a w bitwie o Santo Tomas zginął Walter Raleigh junior, jego najstarszy syn.

Przygnębiony ojciec zrezygnował z kontynuowania poszukiwań. Tymczasem Hiszpanie oskarżyli Raleigha o piractwo i zagrozili Anglii wojną. Król Jakub, aby uniknąć konfliktu, przyznał oskarżycielom rację i kiedy sir Walter powrócił, kazał go aresztować. 29 października 1618 r. kolejny poszukiwacz Eldorado zamiast złota znalazł śmierć.

Zanim de Berrio i Raleigh wzięli się za penetrowanie Gujany, gruntownie przeczesano teren dzisiejszej Kolumbii i Wenezueli. Wszystkie próby odnalezienia Eldorado kończyły się jednak identycznie – kompletnym fiaskiem. Na bardziej oryginalny pomysł wpadł Hernán Pérez de Quesada, młodszy brat Jiméneza. Uznał, że zamiast uganiać się za czymś, co być może w ogóle nie istnieje, lepiej zająć się konkretem. Czyli złotem wrzuconym do jeziora Guatavita.

W 1540 roku zagonił nad nie kilka tysięcy Indian i w porze suchej kazał pustymi tykwami wylewać wodę. W ciągu trzech miesięcy pracowici tubylcy obniżyli jej poziom o 3 m. To wystarczyło, by wynurzyło się około 4 tys. złotych przedmiotów, co z nawiązką pokryło koszty przedsięwzięcia.

W 1580 roku ze znacznie większym rozmachem zabrał się za osuszanie jeziora zamożny kupiec z Bogoty Antonio de Sepúlveda. Na jego rozkaz tysiące indiańskich robotników wycięło wielki wrąb w kształcie litery V, przez który spływała woda. Tafla jeziora opadła o 20 metrów. Sukces wydawał się bliski, wyłaniały się coraz większe ilości złota i kamieni szlachetnych, ale rozmywany uskok nagle się zawalił. Pod zwałami błota zginęły setki ludzi. Sepúlveda wracał jeszcze kilkakrotnie nad Guatavitę, lecz pierwszego wyczynu już nie powtórzył. Zmarł jako bankrut.

Przez następne stulecia w jeziorze kopano, ryto, nurkowano, ale znaleziska były coraz skromniejsze. Wreszcie do gry wkroczył wielki biznes. W 1898 r. powołano The Company for the Exploitation of the Lagoon of Guatavita. Zatrudnieni przez spółkę inżynierowie opracowali plan spuszczenia wody tunelem. Sądzili, że spływając w dół, wyniesie góry złota. Rozumowali poprawnie, woda faktycznie spłynęła, tyle że spod niej wynurzyła się kilkumetrowa warstwa mułu. Przedsiębiorcy zastanawiali się nad metodami przeszukiwania błota, ale trwała pora sucha i zanim skończyli narady, tropikalne słońce wysuszyło podłoże, zmieniając je w skałę o konsystencji cementu. Nie dało się w niej kopać, a gdy nadeszły deszcze, jezioro wróciło do stanu wyjściowego. W przedsięwzięcie zainwestowano kilkaset tysięcy dolarów, wydobyto złoto wartości niespełna tysiąca.

W 1912 r. ponownie osuszono jezioro, lecz i tym razem wartość znalezisk nie zrekompensowała poniesionych kosztów. Odtąd w mulistym dnie szperali już tylko amatorzy. W 1965 r. rząd Kolumbii zakończył ten proceder. Uznał jezioro Guatavita za część dziedzictwa kulturalnego kraju, objął je ochroną i zakazał poszukiwań. Kilka lat później archeolodzy odnaleźli na dnie fragmenty meteorytu i zasugerowali, że prawdopodobnie przodkowie Indian Muisca byli świadkami jego upadku. Tak mógł się narodzić kult boga, który zstąpił z nieba do jeziora.

MIASTO Z

Szczegółowe badania Alexandra von Humboldta i innych geografów wykluczyły istnienie w południowoamerykańskiej dżungli nieznanego, lecz potężnego i bogatego państwa. W XIX w. poszukiwania Eldorado straciły więc sens. Ale nie dla wszystkich.

 

„Amazonia i jej ludy nie są tym, za co się je powszechnie uważa, a obok Indian cechujących się łagodnością czy odrażającym kanibalizmem, żyją także ludzie o jasnej karnacji skóry, którzy muszą mieć cywilizowane pochodzenie” – pisał w 1911 r. w swoich dziennikach brytyjski podróżnik Percy Fawcett. Był przekonany, że owi „biali Indianie” to potomkowie ludu, który co prawda nie stworzył Eldorado, ale zbudował miasto równie wspaniałe jak odkryte wtedy peruwiańskie Machu Picchu.

Fawcett nazwał je „Miastem Z” i za cel życia uznał jego odnalezienie. W postanowieniu utwierdził go datowany na rok 1743 rękopis („Manoscritto dei Bandeiranets”), na który trafił szperając w zbiorach Muzeum Narodowego w Rio de Janeiro.

Była to relacja grupy poszukiwaczy złota w brazylijskim stanie Mato Grosso. Z tekstu wynikało, że po 10 latach włóczęgi dotarli do łańcucha gór, za którym odnaleźli ruiny wielkiego miasta. Na centralnym placu miasta stał pomnik mężczyzny z ramieniem skierowanym na północ, ściany opustoszałego pałacu pokrywały tajemnicze znaki, w jego salach straszyły kamienne rzeźby węży. Pewnego dnia wśród ruin pojawiło się dwóch białych Indian…

Fawcett nie był amatorem, zamiłowanie do podróży odziedziczył po ojcu, szanowanym członku Królewskiego Towarzystwa Geograficznego. Za prace badawcze w Boliwii i Brazylii sam również został przyjęty w poczet członków tej prestiżowej instytucji.

W latach 1920 i 1921 wybrał się do Amazonii, by zebrać świadectwa potwierdzające jego teorię o „Mieście Z”. W dziennikach zanotował, że od Indian żyjących między rzekami Xingu i Araguaia (dopływy Amazonki, na południe od Gujany) dowiedział się „o mieście, w którym domy są oświetlane przez nigdy nie gasnące gwiazdy”. To była wiadomość, której szukał – dowód istnienia cywilizacji, która osiągnęła taki poziom rozwoju, że być może na długo przed Europejczykami wykorzystywała elektryczność.

OSTATNIA TAJEMNICA

Z natury nieufny, na wyprawę życia zabrał tylko tych, którym mógł całkowicie zawierzyć – swego najstarszego 21-letniego syna Jacka i jego kolegę Raleigha Rimella. W liście do żony donosił: „Spotkaliśmy brazylijskiego oficera, który prowadzi pomiary na jednej z rzek. Powiedział nam, że Indianie chcieli go zaprowadzić do miasta z dwupiętrowymi domami i wielką świątynią, w której znajduje się dysk z kryształu kwarcu, a wodospad spływa na posąg mężczyzny wyrzeźbiony z białego kamienia. Indianie ostrzegali go jednak, że droga do miasta prowadzi przez tereny zamieszkane przez dzikie plemiona, więc zrezygnował z wyprawy”.

Fawcett rezygnować oczywiście nie zamierzał. 15 maja 1925 r. przeprawił się z synem i jego towarzyszem przez Xingu. Po dwóch tygodniach dotarli do ostatniej hacjendy, za którą zaczynała się już całkowita dzicz. Tam napisał ostatni list do żony. 29 maja wyruszyli w dalszą drogę i już nikt ich nie zobaczył.

Wieść o zaginięciu podróżników dotarła do Anglii wraz z pogłoskami, że żyją, lecz zostali uwięzieni przez Indian. Natychmiast zorganizowano trzy wyprawy poszukiwacze, dwie brytyjskie, jedną amerykańską. Wróciły z niczym.

Podróżnicy zostali prawdopodobnie zabici przez Indian, ale jak każda tajemnicza historia, również ta zaczęła żyć własnym życiem. W gazetach pojawiły się sensacyjne artykuły o misjonarzach, którzy mieli usłyszeć od tubylców opowieści o dalszych losach Fawcetta. Jedna głosiła, że został zmuszony do poślubienia córki indiańskiego wodza, inna, że zginął, ale jego syn ożenił się i spłodził gromadkę Indianiątek o białej skórze. Oliwy do ognia dolewała wdowa Nina Fawcett, która twierdziła, że otrzymuje od męża przekazy telepatyczne. W 1955 r. dziennik „The New York Times” napisał ironicznie, że „więcej ludzi szukało już Fawcetta niż Eldorado. Z takim samym skutkiem”.

Dziś mit złotego miasta jest już martwy. A może jednak było w nim ziarno prawdy? Na wykonanych już w naszych czasach satelitarnych zdjęciach Amazonii dostrzeżono kilkadziesiąt wielkich geometrycznych kopców, które prawdopodobnie zostały usypane przez ludzi i pochłonięte przez dżunglę. Kwartalnik archeologiczny „Antiquity”, powołując się na naukowców pracujących w tym rejonie, zasugerował, że mogą to być pozostałości po cywilizacji, która istniała tam na długo przed Kolumbem. Dotarcie do tych obiektów i sprawdzenie, co kryje się pod porastającą je dżunglą, to wyzwanie dla współczesnych poszukiwaczy skarbów. Nawet jeśli nie będą to domy o złotych dachach, pomarzyć zawsze można…