Gwiazda telewizji w pozie nieco frywolnej

Komisarzowi Bernardowi, jak każdemu prowincjuszowi, Warszawa wydawała się skupiskiem gwiazd wszelakich, czyli osób występujących w telewizyjnych serialach, teleturniejach, czy jakiś innych talk-shows. Na początku lat 90. – gdy dzieje się niniejsza historia – nie znano pojęcia celebryta. Co nie zmienia faktu, że celebryci byli, jak najbardziej, tylko zwali się swojsko gwiazdami srebrnego ekranu.

Więcej artykułów o tematyce kryminalnej w nowym magazynie:

NR 1/2012 Już w sprzedaży

http://sledczy.focus.pl/aktualnosci/spis-tresci-sledczego-12012/

Bernard, przyjeżdżając do stolicy, miał nadzieję, że na każdym przejściu dla pieszych będzie spotykał bohaterów seriali, a w autobusie aktorów co najmniej z teatru telewizji. W rodzinnym Kunowie na Kielecczyźnie było pustkowie zupełne, no może raz do roku na dożynki gminne zjawiał się discopolowy zespół klasy trzeciej ligi. 

W Warszawie lata służby mijały, a Bernard ciągle spotykał, co najwyżej pierwszoligowych rozbójników, rasowych porywaczy, czy ohydnych morderców, często… o mentalności celebryty. No, ale nie o takie gwiazdy przecież chodziło. W rodzinnych stronach sąsiedzi wciąż wypytywali czy poznał gwiazdę, ale nie było się czym pochwalić, więc wrażenia Bernard nie robił.  

Dziś komisarz miał drugą zmianę. Rano wpatrywał się w ekran wysłużonego telewizora, odzyskując formę po trudach pracy dnia poprzedniego. Nadawano właśnie program typu „Kakao czy oranżada” albo „Dzień dobry Tivi”.  W nim zaś – ONA! Eteryczne blond cudo, słowiańska uroda i delikatne kształty, jak zawsze świetnie ubrana. Czasami widywał jej zdjęcia w kolorowych pismach, a trzeba obiektywnie przyznać z samczego punktu widzenia były diabelnie atrakcyjne. Gwiazda prowadziła porywające rozmowy, puszczając oko do widzów, a spojrzenie miała takie, że każdy chłop nabierał ochoty.  Na to i owo. Bernard rozmarzył się – może kiedyś wspólnie wypiją kakao i zostaną znajomymi, no i będzie mógł się pochwalić w Kunowie. 

W „fabryce” zapowiadało się wyjątkowo spokojne popołudnie. Do chwili, gdy nie wkroczyła ONA, tak ONA! Przyszła ze swoim narzeczonym, informując o szantażu. Jacyś osobnicy na plan jej programu telewizyjnego „Ojcowie i dzieci” przysyłali fax z propozycją wykupu znalezionych zdjęć. JEJ zdjęć. Za nie bagatelną kwotę, rzecz jasna. Zapytacie: jakich zdjęć? A co Was to obchodzi? A zresztą, dobrze, i tak nie ma w tym wielkiej sensacji, a jedynie odrobina pikanterii.

W kolejnych faxach – w wersji czarno białej – przesyłali zdjęcia przedstawiające gwiazdę na plaży w stroju niekompletnym, a właściwie kompletnie nie ubraną. Przyjmując zawiadomienie o przestępstwie, Bernard utyskiwał nad jakością materiału dowodowego, czytelność faxowych odbitek budziła poważne wątpliwości dowodowe,  nic nie było widać. Dlatego musiał – z powodów czysto służbowych – długo wpatrywać się w owe fotogramy.

Jakość obrazu powodować mogła poważne problemy procesowe, no bo szantaż to żądanie pieniędzy w zamian za nie ujawnianie czegoś kompromitującego. A tu brakuje strony materialnej przestępstwa, czyli zdjęć kompromitujących, no bo nic nie widać, a może nie ma nic kompromitującego – denerwował się komisarz i patrzył dalej. 

Na zdjęciach widać było niewątpliwie kobietę, ba nawet urody całkiem całkiem, podobnie jak jej sylwetka, ale trochę niepodobna do oryginału, no i spojrzenie całkiem inne. No cóż, światło i kamera w studiu czynią cuda. 

Doświadczony policjant wyłapał szereg nieścisłości w chaotycznych wypowiedziach pokrzywdzonej. W trakcie przesłuchania (bez narzeczonego) przyznała, że to jej zdjęcia, które parę dni wcześniej wyrzuciła do kosza wyjeżdżając z myjni samochodowej. Że na tych zdjęciach jest w pełni swojej krasy – tak jak natura ją stworzyła. Dlaczego wyrzuciła? No bo zdjęcia robił zupełnie inny narzeczony, w zupełnie innym okresie życia. Dla pełni przestępstwa tak brakowało paru elementów. Sprawcy nie żądali pieniędzy z niskich pobudek przestępczych, a jedynie proponowali odkupienie znalezionych zdjęć. Należało „podprowadzić” więc sprawę we właściwym procesowo kierunku. Duch prawa jednoznacznie podpowiadał, że sprawcy chcą zarobić na kompromitacji gwiazdy, natomiast litera, że przypadkowi znalazcy błędnie oszacowali materialną wartość paru fotek. 

Zapada decyzja. Dziś, natychmiast, robimy zasadzkę, negocjator przeprowadzi rozmowę tak, by nie było żadnych wątpliwości co do  przestępczych pobudek znalazcy. Narzeczony umawia się ze sprawcą na odkupienie zdjęć w Banku Ochrony Przyrody na godzinę dziewiętnastą. Oni będą mieli zdjęcia, narzeczony zaś pieniądze. Benek poucza narzeczonego – jakby się pytali co ja za jeden (chodzi o Bernarda, biorącego udział w akcji) to powiesz, że kuzyn, były glina zdeprawowany, wyleciał za łapówkę. Wziąłeś go, bo dużą kasę masz przy sobie. Prosta logiczna legenda, pozwalająca na zabezpieczenie się, gdyby ktoś zaczął coś kojarzyć. Narzeczony sprawia wrażenie rezolutnego, działającego bez emocji. Rekin szołbiznesu, no może gruba ryba.

Benek z narzeczonym siedli na kanapach przy stoliku, po chwili podeszło do nich dwóch mężczyzn – starszy o sprężystych ruchach (okaże się, że to emerytowany wojskowy) i młodszy ubrany w drogi garnitur i jeszcze droższy płaszcz (aplikant notarialny). Wszyscy uścisnęli sobie dłonie, a obecność Benka nie budziła w nich żadnych obaw. Legendę kupili. Narzeczony powiedział, że nie ma tak dużych pieniędzy, ale zapłaci im mniej w zamian za zdjęcia, byle oddali wszystkie. Starszy zapewnił, że tak się stanie, młodszy sprecyzował ich oczekiwania: „Nie żądamy, a jedynie chcemy należnego nam znaleźnego w wysokości 10 proc. od wartości zdjęć. Oceniamy ich wartość na kwotę 100 tys.zł.” – oznajmił. Sytuacja powoli stawała się patowa: nie żądali i nie grozili. Do kacji wkroczył negocjator Bernard: „A propos zdjęć, to panowie je mają, czy tak na sucho będziemy ględzić?” – rzucił niby od niechcenia. 

 

Starszy wyjął fotki, podsunął pod nos negocjatorowi, a ten zbliżył je jak najbliżej do oczu. Zależało mu na materializacji czynu zabronionego, a nie na zobaczeniu ciała. „No panowie tu nic nie widać, siedzi w leżaku, i trzyma nogę na nodzę” – powiedział z pewnym rozczarowaniem. Kierunek rozmowy był właściwy, bo natychmiast pojawiło się kolejne zdjęcie, tym razem z nogami oddalonymi od siebie. Doświadczony funkcjonariusz prowokował  dalej: „A co tu ona ma, to niby mają być ekstra piersi?, I w tym momencie stało się coś nieoczekiwanego – na komisarza natarł narzeczony, wyrwał zazdrośnie zdjęcie i przytulił do piersi. Krzyczał coś o napalonych i prostych gliniarzach, a może użył nawet mocniejszych słów pod adresem realizującego zadania taktyczne Bernarda. Zaskoczeni obrotem sprawy znalazcy, znaleźli się na bankowej podłodze, obaleni przez zamaskowanych policjantów.  Profesjonalnie zachowała się ochrona banku, skutecznie chowając się w kanciapach, zaś klienci nieomal pchali się pod lufy policyjnych pistoletów targani ciekawością.

Sprawa nie była szczególnym sukcesem policji, a negocjator przez pół roku musiał wydeptywać korytarze instytucji wymiaru sprawiedliwości, zmagając się z zarzutem naruszenia nietyklaności cielesnej panów ze zdjęciami.

Prawo ma literę i ducha, ale zawsze decyduje litera, a duch objawia się w odczuciach dotkniętych przestępstwem. Bernard nabrał doświadczenia, że gwiazdy najmocniej błyszczą z oddali, a kawy z żadną z nich dotychczas się nie napił.

Więcej:cywilizacje