Broń jądrowa w Polsce: przez 20 lat mieliśmy atomowe bunkry. Co się z nimi stało?

Przez 20 lat w Polsce przechowywano broń jądrową o mocy wystarczającej do zniszczenia pięciuset Hiroszim. Miała posłużyć do ataku na Danię.

Koniec zimy 1968 roku, poligon w Nadarzycach na granicy Wielkopolski i Pomorza. Nadlatujący na niskiej wysokości myśliwiec bombardujący Su-7 nagle podrywa się do góry, rozpoczynając manewr zwany zawrotem Immelmanna. Z prędkością 1150 km na godzinę samolot wspina się pionowo na wysokość 3250 metrów i wtedy pilot zwalnia podwieszoną pod maszyną bombę.

Wyrzucony jak z katapulty półtonowy pocisk leci jeszcze dwa kilometry wyżej, po czym zaczyna spadać na cel. Tymczasem Su-7 wykonuje półobrót, wraca do lotu poziomego i na dopalaczach, z naddźwiękową prędkością, ucieka z miejsca zrzutu. Będzie 20 kilometrów dalej, gdy nad poligonem pojawi się najpierw oślepiający błysk, a następnie wysoki na kilkaset metrów grzyb.

Tak wyglądały pierwsze w Polsce ćwiczenia zrzutu bomby atomowej. Pilotem wyznaczonym do tej misji był major Kułach z 3. Pomorskiego Pułku Lotnictwa Myśliwsko-Bombowego z Bydgoszczy. Zrzucony przez niego ładunek nie był prawdziwą bombą jądrową, lecz imitującą jej wybuch pozoracyjną IAB-500, wypełnioną płynnym paliwem, fosforem i trotylem. Jednak polscy piloci już od co najmniej roku byli szkoleni do zrzucania prawdziwych „atomówek”. Gdy rozpoczynały się manewry w Nadarzycach, w oddalonej o zaledwie 15 km tajnej bazie wojskowej koło Sypniewa trwała budowa magazynów do przechowywania broni jądrowej, która w razie wybuchu trzeciej woj-ny światowej miała zostać użyta przez polskich żołnierzy w ataku na Zachód.

Zbudowano trzy takie bazy – każda mogła pomieścić po 60 głowic i bomb atomowych. Przez niemal 20 lat przechowywano w nich arsenał nuklearny o łącznej mocy niemal  9 megaton. Magazynów pilnowały jednostki radzieckiego specnazu, a w Polsce wiedziało o nich tylko 12 najwyższych rangą wojskowych. A nie była to cała broń nuklearna, jaka znalazła się na terytorium naszego kraju.

W 1962 roku radzieccy generałowie dostali do ręki nowe śmiercionośne narzędzie – była to lekka bomba atomowa o mocy 5 kiloton, oznaczona kryptonimem 8U49. Można ją było montować w głowicach odpalanych z ruchomych wyrzutni rakiet bliskiego zasięgu lub zrzucać z szybkich myśliwców bombardujących Su-7. Takie właśnie taktyczne bomby miały – zdaniem dowództwa ZSRR – odegrać ważną rolę w razie wybuchu wojny w Europie, pomagając w wyrąbywaniu „atomowych korytarzy” dla prących na Zachód czołgów Układu War-szawskiego. Co więcej, broń tę można było łatwo ukryć na terytorium Europy Środkowej: NRD, Polski czy Czechosłowacji. Z tych właś-nie krajów miało ruszyć komunistyczne natar-cie, poprzedzone zmasowanym uderzeniem atomowym.

Jak się zrzuca atomówkę

Z pułkownikiem Bogdanem Likusem,  byłym pilotem 3. Pomorskiego Pułku Lotnictwa  Myśliwsko-Bombowego z Bydgoszczy,  rozmawia Andrzej Fedorowicz

Focus: Czy zrzucenie bomby atomowej jest dla pilota trudnym zadaniem?

Bogdan Likus: Pierwszymi, którzy opanowali technikę zrzutu bomby atomowej  z Su-7, byli major Kułach i kpt. Dziedzic. Byli też inni, ale Kułach i Dziedzic najczęściej trafiali w cel z zakładaną dokładnością 100 metrów. Robili to z Immelmanna przy kącie  110 stopni i przeciążeniu sięgającym 5,5 G. Mieli zaledwie 3 sekundy nad celem, w czasie których należało zwolnić ładunek. Latali też jako piloci pokazowi – Zbyszek Dziedzic wykonał manewr do zrzutu bomby atomowej w czasie jednej z defilad lotniczych nad Warszawą.

 

Pan też wykonywał takie manewry?

Ja szkoliłem się już na Su-20 i Su-22. To była inna technika. W 1978 roku razem z trzema kolegami wezwano nas na szkolenia do radzieckiej bazy w Lidzie na Białorusi. Celem ćwiczeń było zrzucanie „specjalnej awiabomby”, jak Rosjanie nazywali ładunki nuklearne. W Lidzie były szkolenia teoretyczne, a nad Morzem Azowskim ćwiczyliśmy kilka technik: z lotu poziomego, nurkowego i tzw. podrzutu pod kątem 10–15 stopni. Zrzucaliśmy makiety wielokrotnego użytku, wyglądające jak prawdziwe bomby. Opadały nad cel na spadochronie.

Widział pan prawdziwą bombę atomową?

– Jedną widziałem w ZSRR. To była mała bomba, chyba RN-45. Zapakowana we flanelę, miała przód wypolerowany jak lustro i siedem zapalników. Można ją było uruchamiać na wiele sposobów. Kiedy uruchomiło się ostatni zapalnik, nie można już było z taką bombą lądować. Trzeba ją było zrzucić.

Jaka była moc tych bomb?

O tym nas nie informowano, nawet na szkoleniach. Mówiono tylko ogólnie, że RN45 ma moc większą niż ta zrzucona na Hiroszimę. Ale konstrukcje wszystkich bomb były podobne: składały się z ostrego dziobu z radiowysokościomierzem i zapalnikami, kadłuba z ładunkiem i stateczników. Te elementy można było dowolnie łączyć, jak klocki Lego.

Czy samoloty, na których pan ćwiczył zrzucanie bomb atomowych, miały jakieś specjalne wyposażenie?

– Nie, wszystkie Su, jakimi dysponowaliśmy w Bydgoszczy, były dostosowane to takich zadań. Specjalne kapsuły montowane były tylko do lotów szpiegowskich, które wykonywaliśmy na wysokości 10 tysięcy metrów nad Bornholmem i wzdłuż wybrzeża Danii.

A czy psychologicznie zrzucenie bomby atomowej to trudne zadanie?

Do takich zadań mieliśmy latać we trzech. Jeden miał zrzucać bombę atomową, pozostali atrapy. Nie poinformowano by nas, kto ma prawdziwy ładunek. To zbyt duże psychiczne obciążenie. Pilot, który zrzucił bombę na Hiroszimę, zwariował.

Musicie zbudować składy

Oficerowie, którzy pod koniec lutego 1965 roku wracali z poligonu w Drawsku, miny mieli nietęgie. Ćwiczeniom przyglądał się sam szef sztabu generalnego Armii Czerwonej gen. Paweł Batow, tymczasem zawiodło praktycznie wszystko. Oficjalnie na poligonie miał odbyć się pokaz odpalania rakiet balistycznych R-11M, ale był to tylko pretekst do o wiele większej operacji. Na początku 1965 roku radzieccy generałowie postanowili bowiem przećwiczyć przerzut do Polski ładunków atomowych, w które w razie wybuchu wojny miały zostać uzbrojone ruchome zestawy rakietowe typu Łuna, znajdujące się w wyposażeniu zarówno Ludowego Wojska Polskiego, jak i stacjonujących w PRL jednostek radzieckich.

 

Atrapy głowic i całe rakiety miały dotrzeć czterema drogami: koleją z Brześcia do Bornego-Sulinowa, statkiem do bazy marynarki wojennej w Ustce, samochodami z obwodu kaliningradzkiego w okolice Orzysza na Mazurach i samolotami na lotnisko w Debrznie na południowym Pomorzu. Stamtąd miały być rozwiezione dalej.

Operacja skończyła się spektakularną klapą – większość atrap nie dotarła na miejsce w wyznaczonym czasie, a transporty były łat-we do wykrycia i zniszczenia. Co gorsza, duże opóźnienia w warunkach zimowych oznaczały ryzyko poważnego uszkodzenia prawdziwych głowic, ponieważ do utrzymania ich sprawności niezbędna jest temperatura w granicach 5–30 st. C. Wystarczyłaby niewielka awaria zasilania kontenerów, by warta prawie 8 milionów rubli (równowartość kilku czołgów typu T-55) głowica jądrowa o mocy 20 kiloton stała się radioaktywnym złomem. Wkrótce po ćwiczeniach zapadła decyzja: w Polsce muszą powstać atomowe magazyny.

Co prawda władze PRL już od 1957 roku zgłaszały na forum międzynarodowym projekty utworzenia strefy bezatomowej w Europie Środkowej (tzw. plan Rapackiego i plan Gomułki), ale nikt ich o zdanie nie pytał. Zdecydowali wojskowi. 25 lutego 1967 roku zostało podpisane w Moskwie tajne porozumienie między ministrami obrony PRL i ZSRR, generałem Marianem Spychalskim i marszałkiem Andriejem Greczką, w sprawie budowy trzech składów amunicji jądrowej. Miały zostać wykonane na koszt strony polskiej, a następnie przekazane „pod opiekę” ZSRR.

Jeszcze w tym samym roku starannie sprawdzonych przez kontrwywiad pracowników państwowych firm budowlanych skierowano do Podborska na Pomorzu, Sypniewa na granicy Wielkopolski oraz Trzemeszna na ziemi lubuskiej. Otoczone ścisłą tajemnicą prace trwały ponad dwa lata. W styczniu roku 1970 trzy obiekty oznaczone kryptonimami od 3001 do 3003 zostały przekazane stacjonującym w Polsce specjalnym jednostkom Armii Radzieckiej. Poza kilkunastoma wtajemniczonymi osobami z kierownictwa LWP nikt w Polsce nie znał ich przeznaczenia.

Za plecami Polaków

Nie były to jedyne takie miejsca. Prawdopodobnie już w 1968 roku w Szprotawie na Dolnym Śląsku został zbudowany pierwszy bunkier typu Monolit, służący do przechowywania broni atomowej. Ponieważ obiekt znajdował się na terenie prawie 700-hektarowej bazy, należącej do pobliskiej radzieckiej jednostki lotniczej, nikt z Polaków nie miał pojęcia o jego istnieniu. Odkryto go dopiero po 23 latach – po wycofaniu się z Polski wojsk radzieckich. Ponieważ jest takiego samego typu jak te zbudowane w Podborsku, Sypniewie i Trzemesznie, szybko udało się rozszyfrować jego przeznaczenie.

 

Nie wiadomo jednak dotąd, w ilu innych miejscach w Polsce Rosjanie przechowywali broń jądrową. Eksperci wymieniają m.in. Borne-Sulinowo, Bagicz, Chojnę, Pstrąże i Kluczewo. Wszystkie te miejsca do 1991 roku były w posiadaniu Armii Radzieckiej: w sumie zajmowała ona tereny o powierzchni 700 kilometrów kwadratowych, w tym 13 lotnisk, 6 poligonów, bazy morskie i 8 tysięcy nieruchomości o bardzo różnych charakterze.

Broń atomowa mogła być więc ukrywana w budynkach udających zwykłe magazyny, elektrownie czy warsztaty. Z raportów CIA wynika, że na terenie Polski mogło być przechowywanych nawet 300 bomb i głowic nuklearnych.

Polskie wojsko już od początku lat 60. XX wieku dysponowało zestawami rakietowymi typu Łuna, zdolnymi do przenoszenia ładunków jądrowych na odległość 70 km. O istnieniu tej broni Polacy dowiedzieli się w 1963 roku w dość nietypowy sposób, bo ze… znaczka pocztowego, wydanego na XX-lecie LWP. Wynoszący aż 3 kilometry „rozrzut”, z jakim pierwsze wersje rakiet taktycznych trafiały w cel, powodował, że nadawały się wyłącznie do przenoszenia głowic jądrowych. Później celność poprawiono do 250 metrów, ale to wciąż było za mało, by myśleć o precyzyjnych uderzeniach ładunkami konwencjonalnymi. Łuny oraz ich następczynie – Toczki o zasięgu 300 km – były więc pierwszą polską bronią do wykonania atomowego uderzenia.

Władze PRL zakupiły 48 takich zestawów. W trzech atomowych bunkrach na terenie Polski przechowywano dla nich w sumie około 100 głowic jądrowych o mocy od 10 do 200 kiloton.

Drugą bronią były samoloty Su, mogące atakować cele odległe o 700–800 km. W latach 1964–1987 Polska zakupiła ok. 150 takich samolotów, jednak do wykonywania uderzeń nuklearnych przeznaczonych było 36 maszyn pułku lotniczego z Bydgoszczy. Zmagazynowano dla nich ponad 30 bomb lotniczych o mocy od 15 do nawet 500 kiloton. LWP posiadało też radzieckie 203-milimetrowe armaty samo-bieżne typu 2S7 Pion, mogące strzelać małymi ładunkami jądrowymi na odległość ok. 40 km.

W siedem dni do Renu

Cały ten arsenał o mocy wystarczającej do zniszczenia 530 Hiroszim miał zostać użyty przez polskie wojsko w ataku na Zachód. Natarcie miało ruszyć z okolic Szczecina przez tereny NRD w stronę Półwyspu Jutlandzkiego. W czasie przemieszczania się wzdłuż pasa nadmorskiego Polacy mieli wystrzeliwać rakiety z głowicami atomowymi na oddalone o 100–300 km cele w Szlezwiku-Holsztynie i Danii. Dalej położone obiekty miały atakować samoloty Su – cel atomowych bombardowań stanowiły m.in. Kopenhaga, Roskilde i Brema. Była to jednak tylko niewielka część ataków jądrowych, przewidzianych w pierwszych dniach trzeciej wojny światowej. Amerykański wywiad szacował, że oprócz zgromadzonych w Polsce ładunków wojska Układu Warszawskiego użyją jeszcze około 500 bomb i głowic nuklearnych przechowywanych w NRD oraz 100 zgromadzonych w Czechosłowacji, nie licząc tych, które miały być dostarczone z ZSRR.

Celem zmasowanego atomowego ataku miało być zarówno zastraszenie przeciwnika, jak i utworzenie „atomowych korytarzy” dla nacierających wojsk pancernych. Przyjęta pod koniec lat 70. strategia zakładała, że radzieckie, polskie, czeskie, węgierskie i wschodnioniemieckie czołgi powinny osiągnąć Ren w ciągu tygodnia. Wojna atomowa w Europie miała być blitzkriegiem dlatego, by zająć jak największe tereny przeciwnika, zanim żołnierze z pierwszego rzutu zaczną umierać na chorobę popromienną. Straty w tej fazie operacji szacowano na 48–53 proc. stanu jednostek. Oczywiście liczono się ze zdecydowaną nuklearną odpowiedzią NATO. Z jawnych już dziś dokumentów wynika, że atomowe ładunki o mocy 16 kiloton (odpowiedniki bomb zrzuconych na Hiroszimę) miały spaść m.in. na Gubin, Olsztyn i Mińsk Mazowiecki. O wiele silniejsze, 300-kilotonowe głowice miały zostać wystrzelone m.in. na Warszawę, Wrocław, Nową Hutę i Medykę. W sumie w pierwszych dniach konfliktu tylko na terenie Polski miało zginąć 2–3 miliony ludzi.

Ostatnia tajemnica

Kiedy i w jaki sposób broń atomowa została wycofana z Polski? Tego wciąż nie wiadomo. Janusz Onyszkiewicz, pierwszy cywilny wiceminister obrony narodowej po upadku komunizmu, powiedział „Focusowi”, że informacji tych Rosjanie nie ujawnili nikomu z polskich władz. Jego zdaniem do zabrania ładunków mogło dojść już w czasie obrad Okrągłego Stołu w 1989 roku, a być może wcześniej. Z kolei generał Zdzisław Ostrowski, były pełnomocnik rządu RP ds. pobytu i wycofania wojsk radzieckich z Polski, nie wyklucza, że mogło stać się to nawet w pierwszej połowie 1991 roku. Wszystko jednak – w największej tajemnicy. Trwający dwie dekady atomowy polski epizod zakończył się tak samo po cichu, jak zaczął.

 


DLA GŁODNYCH WIEDZY:

» Wirtualny spacer po obiekcie 3001 http://grelus.org/fotografie/20100806_podborsko/01_wejscie_out.swf