I Rzeczpospolita powszechnie uchodzi za królestwo bez stosów. Rzeczywiście, gdy zachodnią Europą wstrząsały krwawe wojny religijne, w Polsce panował spokój, a najgorszymi aktami umotywowanej religijnie przemocy były co najwyżej toczone po karczmach przez przedstawicieli różnych wyznań indywidualne bijatyki, spowodowane raczej nadmiarem wypitej wspólnie wódki niż różnicami w poglądach teologicznych. Słynna na cały kontynent polska tolerancja nie obejmowała jednak osób podejrzanych o uprawianie czarów, oskarżonych o konszachty z mocami nieczystymi sędziowie bez mrugnięcia okiem skazywali na spalenie.
Rzeczpospolita nie była zatem królestwem bez stosów, jak od pokoleń wmawiają polskim uczniom nauczyciele historii. Żeby jednak oddać sprawiedliwość naszym przodkom, trzeba przyznać, że histeria polowania na wiedźmy nie osiągnęła u nas nigdy aż tak monstrualnych rozmiarów jak na Zachodzie. Wedle obliczeń historyków, w Niemczech, Francji, Hiszpanii i sąsiadujących w nich krajach śmierć w płomieniach znalazło w epoce nowożytnej prawie milion osób skazanych za rzekome praktykowanie czarnoksięstwa. Nad Wisłą osiągnięcia na tym polu były o wiele skromniejsze. Najwybitniejszy w XX wieku znawca tej tematyki – profesor Bohdan Baranowski – szacował, że w przeciągu dwóch stuleci spalono u nas na mocy prawomocnego wyroku sądowego dziesięć tysięcy nieszczęśników, a liczba zamordowanych z zimną krwią w trakcie samosądów była prawdopodobnie zbliżona. Poczynienie dokładnych ustaleń jest jednak niemożliwe – będące głównym źródłem do badań naukowych na tym polu źródła, tj. akta sądowe w dużej mierze przepadły wskutek kolejnych dziejowych zawieruch przetaczających się przez nasz kraj. Na szczęście dokumenty. które ocalały. dają obraz ówczesnej rzeczywistości. dzięki któremu możemy wyciągnąć pewne wnioski na jej temat. Nie są one, niestety, zbyt budujące, bo choć mordy sądowe na domniemanych służebnicach diabła zdarzały się w Polsce stosunkowo rzadko, to wiara w czarną magią i histeryczny lęk przed jej rzekomymi adeptami przetrwały nad Wisłą o wiele dłużej niż na Zachodzie. Karę śmierci za czarownictwo zniesiono co prawda w roku 1776, ale podejrzani o konszachty z diabłem padali ofiarą samosądów jeszcze w XIX wieku!
Czarownice i heretycy
Na samym początku naszej opowieści rozwiać należy pewien mit. W umyśle przeciętnego zjadacza chleba wizja stosów z płonącymi na nich czarownicami wiąże się ze średniowieczem. Obraz ten utrwalają liczne hollywoodzkie produkcje, komiksy i powieści, których akcje autorzy umiejscawiają w wiekach średnich. Niestety, odpowiedzialni za te dzieła filmowcy i pisarze bardzo często nie robią przed wzięciem się do pracy żadnej porządnej kwerendy źródłowej, w efekcie czego tworzone przez nich opowieści niewiele wspólnego mają z realiami. Dlatego wyjaśnijmy sobie kluczową dla tego artykułu kwestię, która zapewne wielu z Was, drodzy czytelnicy zaskoczy, w powszechnie uznawanym za czasy zabobonu i fanatyzmu religijnego średniowieczu polowania na czarownice… nie było. Owszem, inkwizytorzy od czasu do czasu rozpalali stosy, ale śmierć na nich znajdowali nie rzekomi adepci czarnej magii, ale odstający od religijnego mainstreamu epoki heretycy, tacy jak np. francuscy albigensi. Sprawy o czary trafiające przed wokandę kończyły się nie poprzedzoną torturami śmiercią, lecz… zadaniem pokuty w postaci postu i modlitwy, zajmowały się nimi bowiem sądy kościelne. Co więcej, oficjalne stanowisko Kościoła w sprawie czarnej magii głosiło, iż… w ogóle ona nie istnieje.
Trzeba przyznać, że było to bardzo postępowe w stosunku do wieków wcześniejszych podejście. Różnego rodzaju zapalczywi publicyści, ubierający się bezprawnie w szatki historyków, lubią dowodzić, iż przypadające na późny antyk przejęcie przez chrześcijaństwo władzy nad duszami Europejczyków zapoczątkowało okres ciemnoty umysłowej i upadku intelektualnego. Zapominają, że wszelkiej maści zabobon miał się w cesarstwie rzymskim bardzo dobrze na długo przed tym, nim Konstantyn Wielki przyjął chrzest. Po całym imperium wędrowali różnej maści czarodzieje – szarlatani, a po nocach zbierały się wywołujące duchy sabaty okultystów. Kto żyw wróżył, przywoływał demony i rzucał klątwy. Archeolodzy znaleźli tysiące tabliczek z wyrytymi magicznymi inwokacjami. Cesarstwo pierwszych wieków ery, gdzie w dawny panteon olimpijski mało kto już wierzył, za to wiernych adeptów znajdowały najbardziej dziwaczne praktyki, było miejscem, gdzie wypełniały się słowa Cycerona, który twierdził, iż gdy ludzie przestają wierzyć w bogów, nie ma wówczas takiej głupoty, w którą by nie uwierzyli. Sytuacja zrobiła się na tyle poważna, że cesarz Dioklecjan (znany z okrucieństwa prześladowca chrześcijan), panujący na przełomie III i IV wieku n.e., w końcu musiał wydać bezwzględną walkę entuzjastom nauk tajemnych – do szału doprowadzała go świadomość, iż rzymscy senatorowie w trakcie seansów spirytystycznych nieustannie dopytują się duchów o datę jego śmierci.
Po upadku cesarstwa rzymskiego i powstaniu królestw, założonych przez plemiona germańskie, przesądy panujące pośród zdobywców zaczęły mieszać się z rzymskimi, a do całej tej wybuchowej mieszanki doszły jeszcze elementy zaczerpnięte z chrześcijaństwa, które nowi władcy Zachodu często odbierali w sposób dość wypaczony (np. król Franków Chlodwig ochrzcił się, gdyż uznał Chrystusa za… potężnego demona, który pomoże mu zwyciężyć wrogów). W efekcie średniowieczna Europa pełna była wszelkiego rodzaju zabobonów, a praktyki, które dziś określa się mianem magii ludowej, napotykano na każdym kroku. Mało kto jednak myślał ciągać oddających się im ludzi po sądach, na tego typu działalność z reguły przymykano oko, a będący głównym autorytetem moralnym i intelektualnym owej epoki Kościół katolicki, jako się rzekło, przez większą część epoki traktował wiarę w czary tak, jak na to zasługiwała – czyli nieszkodliwy zabobon.
Sytuacja zaczęła zmieniać się w wieku XIII. Stulecie to otwierają krwawe wojny religijne w południowej Francji, gdzie namaszczeni przez Kościół krzyżowcy ogniem i mieczem tępili posiadających wielkie wpływy w tym rejonie gminy heretyckich albigensów, zwanych też katarami. Wtedy też powołana została do życia inkwizycja, która znalazła się w rękach zakonu dominikanów. Bracia zaciekle tropili zwolenników dualistycznej katarskiej doktryny, a jeśli już jakichś złapali, natychmiast wydawali ich katu, który mękami wymuszał na nich zeznania. Jako że człowiek, którego rozciągnięto na ławie tortur, wkrótce gotów był przyznać się do wszystkiego, w tym zgwałcenia Matki Boskiej, w efekcie powstały zapiski, wedle których albigensi praktykowali czarną magię i oddawali cześć szatanowi. Gdy raporty te zaczęły krążyć po Europie, atmosfera wobec praktyk magicznych zaczęła się zmieniać. Nie minęło dużo czasu, a czarownictwo utożsamiano już z herezją. I choć na stosach nadal płonęli tylko wyznawcy nieortodoksyjnych doktryn religijnych, to w przeciągu następnych dwóch wieków dołączyć do nich miały też rzekome czarownice.
Co Niemiec wymyśli, to Polak polubi
W XV wieku w umysłach Europejczyków zaczęła formować się koncepcja istnienia szeroko rozgałęzionej heretyckiej sekty, oddającej cześć diabłu czarownic. Jawiła się ona ludziom jako straszliwa satanistyczna międzynarodówka, której członkinie spotykają się ze swym piekielnym patronem na nocnych sabatach, gdzie spółkują z demonami i knują plany zniszczenia ludzkości. Wizja ta była tak plastyczna, że przeniknęła nawet do umysłów krytykującego do niedawna wiarę w czary kleru. I to nie tylko w przypadku ciemnych wiejskich proboszczów, ale nawet najwyższych rangą purpuratów! Dość rzec, że 5 grudnia 1484 roku papież Innocenty VIII wydał specjalną bullę wzywającą do wydania bezlitosnej walki czarownicom, nadając specjalne uprawnienia działającym na terenie Rzeszy niemieckim inkwizytorom – Heinrichowi Kramerowi i Jacobowi Sprengerowi. Obydwaj bracia natychmiast przystąpili do działania, tropiąc w całych Niemczech komórki rzekomego diabelskiego spisku. Swoje doświadczenia przelali wkrótce na papier, wydając słynny Młot na czarownice, w którym szczegółowo opisywali diabelskie sprawki wiedźm. Księga ta stała się de facto katechizmem europejskich łowców czarownic, choć czytając ją w XXI, wieku trudno uwierzyć, iż ktokolwiek mógłby wziąć zawarte w niej brednie na poważnie. Zapoczątkowała też prawdziwy wysyp literatury demonologicznej, która z czasem zepchnęła ją w cień. Pierwsze polskie wydanie ukazało się dość późno, bo dopiero w XVII wieku (i było ono niepełne, do dziś nie doczekaliśmy się przekładu całości), ale nawet bez dostępu do tej klasycznej pozycji nasi przodkowie grzali się już wtedy w ogniu płonących stosów.
Renesansowa Europa wkrótce pogrążyła się w histerii łowów na czarownice. Znajdująca się na uboczu Rzeczpospolita jeszcze przez kilkadziesiąt lat stanowiła najbezpieczniejsze na kontynencie miejsce do uprawiana praktyk magicznych, ale za czasów ostatnich Jagiellonów zaczęło się to zmieniać. W XVI wieku słyszymy już o pierwszych procesach o czary, zakończonych skazaniem oskarżonych na śmierć w płomieniach. Doniesienia na ten temat pochodzą z Prus Królewskich i Wielkopolski. Dlaczego tam rozpalone zostały pierwsze stosy? Powód był bardzo prosty, w miastach tych dwóch rejonów zamieszkiwały duże społeczności niemieckie, utrzymujące regularne kontakty z Rzeszą, gdzie szaleństwo polowań na czarownice osiągało swoje apogeum. To właśnie Niemcy przynieśli do Polski pierwsze wieści o walce toczonej na Zachodzie przeciwko straszliwej satanistycznej międzynarodówce. A że dla miast Pomorza i Wielkopolski metropolie Niemiec stanowiły kulturalny i intelektualny wzór do naśladowania, ich mieszkańcy wkrótce zapragnęli wynajdywać własne czarownice, by zgodnie z zachodnioeuropejskimi wzorcami poddawać je mękom i palić na stosach. Jak widać, z Zachodu do Polski przybywał w dawnych czasach nie tylko postęp cywilizacyjny, ale tak jak w tym przypadku, zdarzało się, że drogą tą wkraczał nad Wisłę również szkodliwy zabobon.
W XVI wieku zaczynają płonąć u nas zatem pierwsze stosy, a moda na ich rozpalanie rozlewa się po kraju, łowy na czarownice wkrótce zainicjowano również na Mazowszu i w Małopolsce. O wiele oporniej nowy trend przyjmował się na Litwie i Ukrainie. Obszary te pozostawały poza wpływami niemieckimi i procesy czarownic w zachodnim stylu odbywały się tam zwykle z inicjatywy pochodzących z ziem etnicznie polskich właściciel ziemskich lub w pełni spolonizowanych miejscowych notabli. Nie oznacza to jednak, że Kresy wolne były od histerii, wręcz przeciwnie, na ziemiach ukraińskich wszelkiej maści czary i czartowskie sprawki stanowiły stały element codziennego życia. Procesy sądowe w tej dziedzinie zdarzały się rzadko, ale głównie dlatego, że miejscowi chłopi zamiast prowadzić domniemaną czarownicę przed sąd, nie bawiąc się w żadne subtelności, od razu tłukli ją na śmierć lub palili na stosie, co prawda usypanym po amatorsku, ale nie mniej śmiercionośnym niż ten wykonany przez profesjonalnego kata.
Litwa i Ukraina uchodziły w dawnej Rzeczpospolitej za matecznik wszelkiej maści czarów i strachów. To właśnie z litewskich puszcz i wiosek sprowadzał sobie Zygmunt August na swój dwór znachorki i guślarki, w których nadprzyrodzone moce ślepo wierzył. Z kolei, jeśli chodzi o Ukrainę, to w oczach naszych przodków jawiła się ona, jak nie przymierzając, Transylwania widzom starych horrorów wytwórni Hammer. Rejon ten miał być tak przesiąknięty wpływami czarnej magii, że aż strach brał. Symptomatyczny jest staropolski słownik, który łaciński wyraz, oznaczający wiedźmę, tłumaczył jako: czarownica albo Rusinka. Z kolei pewien ksiądz z czasów saskich, prowadząc walkę z przenikającymi do Polski z Zachodu bezbożnymi wpływami oświecenia, głosił, iż wszystkich ateistów należy wysyłać na Ukrainę, bo tam, napatrzywszy się na czarownice i upiory, natychmiast wyleczą się z niedowiarstwa. Warto pamiętać, że właśnie w ukraińskim Firlejowie proboszczem był Benedykt Chmielowski – autor wydawanych w latach 1745-1764 Nowych Aten, czyli pierwszej polskiej encyklopedii. W tym liczącym sobie cztery tomy dziele, które dziś pamiętamy głównie z racji poddanej w nim definicji konia (brzmiącej: Koń, jaki jest, każdy widzi), obszerny rozdział poświęcony był właśnie niegodziwościom czynionym przez czarownice i wstające za ich sprawą z grobów upiory. Nowe Ateny uznawane współcześnie za kwintesencję ciemnoty umysłowej czasów saskich, aż do końca Rzeczpospolitej cieszyły się, niestety, wielką poczytnością i dla wielu przedstawicieli prowincjonalnej szlachty stanowiły wiarygodne kompendium wiedzy o świecie. Ksiądz Chmielowski, jak mało kto, przyczynił się do szerzenia w naszym kraju zabobonu, choć z drugiej strony trudno wiele wymagać od wiejskiego proboszcza z Kresów, skoro w tym czasie jeden z katolickich biskupów ukraińskich pisał do Rzymu list skarżący się na obfitość straszących w jego diecezji upiorów. W odpowiedzi nadeszło pismo papieskie, w którym ówczesny ojciec święty, sam nie wierzący w żadne czary i widma, stwierdzał: Tam u Was, w Polsce, to naprawdę wielka wolność panuje, skoro nawet zmarli z grobów wychodzą.
Choć w XVI wieku stosy należały do rzadkości, w następnym stuleciu Rzeczpospolitą ogarnęła istna histeria, która trwać miała de facto aż do rozbiorów. W dostępnych nam źródłach zaczyna roić się od doniesień o czarownicach i ich kumotrach – diabłach. Przed sądami stawały kolejne obarczane absurdalnymi zarzutami kobiety, a wszelkie zjawiska, nawet te wydawałby się zupełnie prozaiczne, tłumaczono złowrogim działaniem czarnej magii. Natłok doniesień o czarach był taki, że niektórych ich mnogość przyprawiała wręcz o nudę. Krzysztof Opaliński – bawiący się poezją magnat, a przy tym człowiek niezbyt dający wiarę wszelkim fantastycznym opowieściom – dał wyraz swoim odczuciom, kreśląc słowa:
Kiedy wiosna nastąpi, a deszcz ustał w maju/ Czarownice przyczyną! Zdechł wół jeden, drugi/, Albo co tam z przychówków – czarownice winą!/ Każą tędy niewinną babę wziąć i męczyć/Aż ich piętnaście wyda! Ciągnie kat i pali/ Aż powie i powoła wszystkie co ich we wsi/ A baba dziw, że pana z panią nie powoła;/Którychby raczej spalić, za to, że niewinnie/ Męczyć i tracić każą swoich bez przyczyny.
Jakie były jednak przyczyny tej nagłej manii? Powody były złożone, oprócz przejętych z Niemiec w stuleciu poprzednim wyobrażeń na temat czarownic, w grę wchodziły tu też czynniki natury politycznej, gospodarczej a nawet klimatycznej.
XVII wiek to dla Rzeczpospolitej okres niszczących wojen. Walczono nieustannie, a naszym przodkom pisane było mierzyć się ze zbuntowanymi Kozakami, napadami Tatarów, wojnami z Turcją i Moskwą, zaś całe to pasmo nieszczęść znalazło kulminację w katastrofalnym szwedzkim potopie. W ciągu kilku dekad państwo jeszcze niedawno kwitnące gospodarczo, ludne, bogate i silne, przemieniło się we własny cień. Olbrzymie terytoria leżały w ruinie, wsie i miasta poszły z dymem, a ich ludność została wyrżnięta przez najeźdźców lub uciekła. Tam, gdzie dawniej rozciągały się urodzajne, dobrze zagospodarowane folwarki, teraz straszyły porastające chwastami porzucone pola.
Podniesienie się z wojennych zniszczeń utrudniał klimat. Na XVII wiek przypada apogeum tzw. małej epoki lodowcowej, która rozpoczęła się pod koniec średniowiecza. Temperatury roczne były wówczas niskie, a pogoda raz za razem obdarowywała ludzi anomaliami. By w pełni zrozumieć, jakie niesprzyjające warunki panowały w naszej części kontynentu, warto uświadomić sobie, że na początku panowania dynastii Jagiellonów w Polsce uprawiano winorośl, tymczasem za rządów Zygmunta Augusta zmiany klimatyczne nie pozwalały już na produkcję rodzimego wina – najlepiej świadczy o tym fakt, iż zimą z wybrzeża gdańskiego do Szwecji najłatwiej dostać się można było nie statkiem, lecz… saniami. Bałtyk zamarzał w stopniu, jakiego nie doświadczały poprzednie pokolenia. Gospodarka nie nadążała za tymi zjawiskami, w Rzeczpospolitej dominowały uprawy monokulturowe, koncentrowano się na hodowli określonych gatunków zbóż, co sprawiało, że dłuży okres niesprzyjającej pogody mógł poczynić na polach nieprawdopodobne spustoszenia i zaowocować klęską głodu. Sytuację pogarszał fakt, że właściciele folwarków koncentrowali się nie na wyżywieniu pracujących w nich chłopów, lecz eksporcie uzyskanych płodów rolnych. Z racji, że pola przynosiły teraz mniejsze plony, a co gorsza, na zachodnich rynkach cena zboża zaczęła spadać, szlachta wzmagała ucisk kmieci, starając się wycisnąć z ich pracy maksymalny zysk. W połączeniu z ciągłymi przemarszami żołnierzy, którzy (nawet jeśli powiewał nad nimi sztandar Rzeczpospolitej) rabowali wieśniaków z zapasów, palili ich domy oraz gwałcili im żony i córki, sprawiało to, że życie nad Wisłą stało się ciężkie jak nigdy. Prosty chłop nie ogarniał swym horyzontem wszystkich czynników wpływających na jego niedolę (nie był w tym zresztą odosobniony, bo i jego dziedzicowi się one wymykały), a nasłuchawszy się krążących po kraju bajań o czarach, skłonny był wszelkie dotykające go nieszczęścia tłumaczyć sobie złowrogim ich działaniem. Wkrótce działalność czarownic uznawano za przyczynę wszelkich niepomyślnych wydarzeń, tak jak opisywał to Opaliński. Jeśli wieś dotknęła susza lub gwałtowne ulewy, powodując nieurodzaj, któremuś z gospodarzy krowa przestała dawać mleko albo kury nieść jaja – i w dziesiątkach innych przypadków, wieśniacy natychmiast zaczynali poszukiwanie zakonspirowanej w ich szeregach wiedźmy.
By zrozumieć atmosferę, jaka zapanowała w połowie XVII, wieku warto też pamiętać, że wszyscy najeźdźcy, nękający atakami coraz bardziej osłabioną Rzeczpospolitą, byli wyznawcami obcych religii. Kozacy i Moskale to prawosławni, Szwedzi – luteranie, a Tatarzy i Turcy – muzułmanie. Dla umysłowości ówczesnego polskiego katolika, niezależnie od klasy społecznej, z której pochodził, wszelcy innowiercy, nawet jeśli należeli do innych odłamów chrześcijaństwa, byli wyznawcami diabła i sojusznikami mocy piekielnych. Autorzy ówczesnych relacji dotyczących walk ze zbuntowanymi Kozakami potrafili w swoich zapiskach dużo miejsca poświęcać kwestii wiedźm, rzekomo służących w wojsku Chmielnickiego. Ślady tego, z naszego punktu widzenia, dość egzotycznego podejścia do innych religii, znaleźć możemy nawet w Trylogii Henryka Sienkiewicza, która co prawda powstała w wieku XIX, ale jej autor, tworząc swoich bohaterów i reprezentowany przez nich światopogląd, opierał się na źródłach z epoki. Można zatem uznać, że przez usta pana Zagłoby przemawiają de facto duchy autentycznych siedemnastowiecznych szlachciców, a imć Onufry wyraża tylko powszechną w owych czasach opinię, gdy mówi, że Turcy w meczetach wyją jak psy do księżyca, kalwini na czele z Januszem Radziwiłłem modlą się do diabła, a Bogu miłe jest, gdy służący przy ołtarzu polowym ministrant ma ręce upaprane krwią luterańskich Szwedów. Zresztą poglądy takie nie należą bynajmniej tylko do zamierzchłych czasów, spotkać się z nimi można było jeszcze całkiem niedawno. Sam, piszący te słowa, doskonale pamięta, jak w jednej z pierwszych klas umiejscowionej w podkrakowskiej wsi szkoły podstawowej, do której uczęszczał, zapytawszy miejscowego proboszcza, kim są protestanci, usłyszał w odpowiedzi, że wyznawcami szatana. Dziś to kuriozum, w XVII stuleciu – norma. Tak więc, przeciętny mieszkaniec ówczesnej Rzeczpospolitej, mając w pamięci ogrom cierpienia zadanego jego krajowi przez najeźdźców – innowierców, uważanych przezeń za sługusów piekielnych, tym chętniej dawał posług opowieściom o satanistycznej konspiracji wiedźm dążących do zniszczenia chrześcijaństwa.
Nieszczęścia, które spadły na nasz kraj w XVII wieku, pozostawiły po sobie spustoszenia nie tylko w sferze materialnej, ale również umysłowej. Aż do połowy XVIII stulecia trwać nad Wisłą trwać miała zapaść intelektualna i panować podsycany przez umysłową ciemnotę lęk przed czyhającymi ze wszystkich stron siłami nadprzyrodzonymi.
Warto podkreślić jeszcze jedną sprawę. Bohdan Baranowski swego czasu winą za rozpowszechnienie się wśród chłopstwa szkodliwej wiary w czary obarczał szlachtę i Kościół, twierdząc, że elity celowo podsycały zabobon, by trzymać ludność wiejską w strachu i odciągać jej myśli od potencjalnego buntu przeciw właścicielom ziemskim. Teza ta brzmi atrakcyjnie, warto jednak pamiętać, że sformułowana została w roku 1949, kiedy w polskiej historiografii obowiązywał narzucony sowieckimi bagnetami paradygmat marksistowski. Zresztą, gdy czyta się napisaną wówczas znakomitą skądinąd książkę profesora Baranowskiego Procesy czarownic w Polsce w XVII i XVIII wieku, odnieść można wrażenie, że wstawki dotyczące walki klas, autor wcisnął do tekstu na siłę po to, by komunistyczna władza nie mogła mu zarzucić nieprawomyślności. Teza o świadomej polityce szerzenia przez elity Rzeczpospolitej zabobonu wśród poddanej ich władzy ludności nie wytrzymuje konfrontacji z faktami. Z zachowanych źródeł jasno bowiem wynika, że przeciętny szlachcic święcie wierzył w czarownice i lękał się ich na równi z pracującym w jego majątku chłopem pańszczyźnianym. Gdy, np. w Łagiewnikach epidemia zaczęła dziesiątkować stada bydła miejscowego dziedzica, ten natychmiast przystąpił do tzw. pławienia kobiet z okolicznych wsi, chcąc wykryć wśród nich odpowiedzialną za pomór wiedźmę. Kandydatek uzbierała się cała gromadka, a jaśnie pan już kazał sypać dla nich stosy, lecz nieszczęsne ocaliła interwencja żony szlachcica. Z kolei z roku z początku XVIII wieku pochodzi historia pewnego młodzieńca szlacheckiego stanu, który próbował sprzedać duszę diabłu – z mizernym skutkiem, ale całą sprawę opiszemy później. Spisujący zaś swoje Nowe Ateny ksiądz Chmielowski, przelewając na papier opowieści dziwnej treści o czartowskich służkach, również był głęboko przekonany, że opisuje rzeczywiste zjawiska. Wizja satanistycznej konspiracji czarownic straszyła zatem mieszkańców dawnej Rzeczpospolitej niezależnie od miejsca zajmowanego przez nich na drabinie społecznej.
Czarownica przed sądem
O tym, czy jakaś kobieta rzeczywiście jest służącą szatanowi wiedźmą, decydował (poza przypadkami spontanicznych linczów) sąd. W średniowieczu, kiedy w nielicznych przypadkach oskarżenia o czary trafiały przed wokandę, sprawami takimi zajmowały się sądy kościelne. Jako się rzekło, w tamtym czasie Kościół nie wierzył w realność magii i karał nie tyle nawet jej uprawianie, co samą wiarę w nią. Konsekwencje takiej przewiny nie były zresztą zbyt groźne, kończyło się na zadaniu pokuty w formie modlitw i postu.
W renesansie sytuacja całkowicie się zmieniła. Jurysdykcja w procesach o czary przeszła na sądy świeckie, od tej pory oskarżeni trafiali przed trybunał sądu miejskiego, urzędującego w najbliższym większym ośrodku lub, jeśli społeczność wiejska, z której wywodziła się rzekoma czarownica, nie posiadała wystarczających środków, aby sfinansować przyjazd w jej okolice sędziów i mającego wykonać ich wyrok kata, zajmował się nią sąd wiejski. Ten ostatni nie miał jednak prawa karania śmiercią, dlatego ci, których osądzał, z reguły skazywani byli na chłostę i wygnanie ze wsi. Jeśli jednak podejrzana o konszachty z diabłem stawała ostatecznie przed sądem miejskim, to jej szanse na ujście z życiem gwałtownie malały.
Sądy miejskie swoje funkcjonowanie opierały na tradycji Rzeszy Niemieckiej. W okresie łowów na czarownice podstawową kodyfikacją prawa niemieckiego, z której korzystali sędziowie, była tzw. Karolina, czyli pierwszy nowożytny kodeks prawny, wydany w roku 1532 z inicjatywy cesarza Karola V. Karolinę cechowała wielka surowość, zaś uprawianie czarnej magii uznawała ona za przestępstwo publiczne, podległe jurysdykcji sądów miejskich, nakazując karać winnych śmiercią. Osoba oskarżona o tę konkretną zbrodnię, stojąc przed trybunałem, dla którego cesarski kodeks stanowił główne źródło wiedzy prawniczej, znajdowała się w sytuacji niegodnej pozazdroszczenia. Dobrze zdawała sobie z tego sprawę polska szlachta, która w roku 1543 doprowadziła do uchwalenia przez sejm konstytucji, na mocy której przedstawiciele szlacheckiego stanu obciążeni zarzutami konszachtów z diabłem, sądzeni mieli być wyłącznie przed sądy kościelne. Skierowanie sprawy do tego ciała gwarantowało ratunek przed torturami i stosem. Przekonał się o tym choćby osiemnastoletni zubożały szlachcic z Podola – Kazimierz Kamiński, który w roku 1728 stanął przed krakowskim sądem biskupim jako winny sporządzenia cyrografu. Młodzieniec przyznał się do winy, zresztą nie miał wyboru, bo rzeczony dokument znaleziono przy nim i przyniesiono do sali rozpraw. Chłopak wyznał, że przyciśnięty biedą zapragnął sprzedać duszę diabłu w zamian za bogactwo. Spisał zatem na karcie pergaminu swoją ofertę i rozmaite wierszowane zaklęcia, po czym całość podpisał własną krwią i udał na rozstajne drogi, by tam wywoływać władcę piekieł celem przekazania mu umowy. Niedoszły naśladowca pana Twardowskiego nic jednak nie wskórał, szatan mu się nie objawił, a co gorsza, ktoś doniósł o ekscesach młodziana władzom i tak imć Kamiński trafił przed sąd biskupi, który zasądził mu odbycie siedmiu karnych pielgrzymek, post i modlitwę. Chłopaka ocaliło szlacheckie pochodzenie, które oszczędziło mu procesu w sądzie miejskim, ten bowiem bez mrugnięcia okiem skazałby go na śmierć w płomieniach, poprzedzoną torturami. W podobny sposób, prawie ćwierć wieku później, konstytucja sejmowa z roku 1543 pozwoliła ujść z życiem ubogiej szlachciance – Magdalenie Dobielskiej, którą Franciszek Łodziński – podczaszy księstwa zatorskiego – oskarżył o rzucenie czarów miłosnych na jego syna. I znów sprawa stanęła na wokandzie sądu biskupiego w Krakowie, który wydał wyrok uniewinniający. Takiego szczęścia jak opisana powyżej dwójka nie miały jednak ofiary polowania na czarownice wywodzące się z niższych stanów, tych zaś była przytłaczająca większość.
Jak właściwie jednak można było trafić przed oblicze nieubłaganych egzekutorów praw spisanych w Karolinie? Powody aresztowania pod zrzutem uprawiania czarów mogły być różnorakie. W większości wsi żyły znachorki i guślarki, które trudniły się leczeniem chorób. Co prawda, ich kuracje ograniczały się głównie do wykrzykiwania nad pacjentem różnego rodzaju zaklęć, w których babiny te odwoływały się bynajmniej nie do władcy piekieł, lecz Matki Boskiej i świętych, ale w obliczu braku jakiegokolwiek dostępu do prawdziwej opieki medycznej chorzy chłopi garnęli się do tych niewiast. Problem zaczynał się wtedy, gdy któryś z nich umierał, wówczas znachorka z cenionej członkini społeczności natychmiast stawała się groźną czarownicą i lądowała przed sądem. Oskarżeniem o konszachty z diabłem ryzykowali też wszyscy parający się różnego rodzaju magią ludową, a warto pamiętać, że tego typu wywodzące się z ludowego folkloru praktyki były w dawnej Rzeczpospolitej bardzo rozpowszechnione. Przed sąd i na stos trafiali też ludzie luźni, tj. np. wędrowni żebracy, jeśli ich przybycie w danej okolicy zbiegło się z wystąpieniem jakiejś klęski. Dowodem na praktykowanie czarnej magii mogło być też zbytnie wzbogacenie się (tak jak dziś wielu wierzy, że pierwszy milion trzeba ukraść, przeciętny polski chłop w dawnych czasach był przekonany, że można go otrzymać wyłącznie od diabła), a nawet wyróżniający się wygląd! I nie mowa tu jakichś szpecących deformacjach znanym nam przedstawień bajkowych czarownic, żona pewnego szewca zginęła w płomieniach, bo okoliczne kobiety były zazdrosne o jej urodę. Jeśli chodzi o zarzuty o czary, to nikt nie znał dnia ani godziny, w których mogą mu być one postawione. Przekonał się o tym mieszkaniec małopolski, który przyjmując komunię, zakrztusił się hostią. Natychmiast uznano go za czarnoksiężnika chcącego wykraść ciało Chrystusa, by zbezcześcić je wraz ze swym panem – diabłem.
Za najpewniejszy sposób na zdemaskowanie kryjących się w społeczności czarownic uznawano tzw. pławienie. Był to zwyczaj wywodzący się ze średniowiecznych ordaliów, tj. sądów bożych. I choć Kościół potępił ich stosowanie już w XIII wieku, to w okresie łowów na wiedźmy ordalia przeżywały drugą młodość, chętnie wykorzystywane przez samozwańczych pogromców mocy nieczystych. Istniał cały szereg ich rodzajów: próba ognia, próba łez czy próba wagi, a także wspomniane już pławienie, które najbardziej rozpowszechniło się na ziemiach polskich.
Na czym polegał ów proceder? Podejrzaną o konszachty z czartem pętano, wiążąc jej lewą rękę z prawą nogą i na odwrót, po czym na linie spuszczano do najbliższej rzeki lub jeziora. Jeśli niewiasta szła na dno jak kamień, uznawano, że jest niewinna i wyciągano ją na brzeg (czasem już utopioną), jeśli jednak unosiła się na wodzie, stanowiło to dla ówczesnych koronny dowód, że za sprawą stosunków z diabłem jej ciało charakteryzuje się nienaturalnie małym ciężarem. Oczywiście logika taka brzmi dla współczesnego człowieka całkowicie absurdalnie, ale ludzie okresu nowożytnego brali ją z całkowitą powagą i to nie tylko prostaczkowie ze wsi, ale również panujący nad nimi dziedzice, a nawet autorytety prawnicze! Pechowo dla pławionych kobiet ich związane na krzyż kończyny nadawały im kształt zbliżony do łódki, a co gorsze, noszone wówczas suknie w trakcie takiej próby często nabierały powietrza, w efekcie czego rzekoma czarownica rzeczywiście unosiła się przez jakiś czas na wodzie, czym wydawała na siebie wyrok śmierci. Wyciągano ją z wody i wtrącano do lochu, by tam oczekiwała na swój proces.
Jako że powszechnie wierzono, iż wiedźmy mogą czerpać demoniczne moce z ziemi, po której chodzą, oskarżone zamykano w beczkach, w których ściśnięte czekały na swój los. W takiej to właśnie beczce lub na specjalnej ławie, niepozwalającej dotknąć stopami gruntu, oskarżoną wnoszono na salę sądową, gdzie czekał już na nią trybunał. Niejednokrotnie wstawiony, bo normą było, że panowie sędziowie przed przystąpieniem do konfrontacji ze złymi mocami dodawali sobie animuszu wódką lub miodem. Przez cały proces podsądna siedziała plecami do swych oprawców, obawiano się bowiem, że mogłaby samym spojrzeniem rzucić na nich zaklęcie. Ponadto, w związku z powszechną opinią głoszącą, iż diabeł może pośpieszyć swojej służebnicy na pomoc, kryjąc się w jej włosach, na samym początku procesu kat golił nieszczęsnej głowę i resztę ciała suchą brzytwą bez wykorzystania wody i mydła. Proces ten był bardzo bolesny, a równocześnie obnażona kobieta cierpiała dodatkowo wstyd. W przeciwieństwie do widzów, którzy głośno dopingowali mistrza małodobrego, przeklinali jego ofiarę i wykrzykiwali niewybredne żarty.
Rozpoczynało się przesłuchanie. Kobietę zazwyczaj pytano, kto ją na uczył czarować, jakimi klątwami szkodziła ludziom, czy latała na sabaty na Łysą Górę i co tam robiła. Oczywiście, większość oskarżonych zgodnie z prawdą twierdziła, że jest niewinna. W takim przypadku sędziowie wprost informowali swoją ofiarę, że niezależnie od swoich zeznań i tak zginie na stosie, a wyznając swe przewiny po dobroci, uniknie przynajmniej tortur. Jeśli kobieta nadal trzymała się wątłej nadziei na przeżycie i wciąż zaprzeczała oskarżeniom, do akcji przystępował kat.
Polscy oprawcy, biorący udział w procesach czarownic ,wykazywali się o wiele mniejszą inwencją niż ich koledzy po fachu z zachodniej Europy. Tamci mieli żelazne dziewice i inne służące zadawaniu bólu cuda techniki, kaci z Rzeczpospolitej byli bardziej konserwatywni i nie bawili się w żadne cudowanie. Ich podstawową techniką było podwieszanie oskarżonego pod sufitem i jego rozciąganie, przypalanie go ogniem lub rozgrzanym żelazem i miażdżenie stóp w hiszpańskim bucie. Ówczesne prawo uznawało wiążąca moc zeznań wydobytych na mękach, więc jeśli torturowana przez mistrza małodobrego kobieta zaczynała wołać, że się do wszystkiego przyzna i mówić dokładnie to, co, jak myślała, chcieli usłyszeć jej oprawcy, natychmiast uznawano ją za winną i skazywano na stos. Co interesujące, z zachowanych akt sądowych wynika, że torturowane podsądne, wrzeszcząc z bólu i błagając o litość, wzywały bynajmniej nie diabła, lecz Matkę Boską, świętych pańskich i samego Chrystusa. Na sędziach nie robiło to żadnego wrażenia, doskonale znali perfidię czarownic i wiedzieli, że czegokolwiek oddana w ich władzę niewiasta nie zrobi lub nie powie, będzie to stanowiło wyłącznie potwierdzenie jej winy.
Ostatnim elementem procesu było tzw. powołanie. Od rzekomej wiedźmy żądano podania personaliów jej wspólniczek. Jako że, chcąc je zdobyć, kontynuowano męki, kobiety wypluwały z siebie całe listy przypadkowych nazwisk. O tym, jak straszliwe cierpiały katusze z rąk oprawców, najlepiej świadczy fakt, że pewna dziewczyna powołała nawet własną matkę! Inne oskarżały o czary nielubiane sąsiadki, choć zdarzało się, że torturowana szła w zaparte, mówiąc, że nie zna tożsamości pozostałych uczestniczek sabatów, na których bywała, bo bawiące się z czartami wiedźmy nosiły maski.
Gdy sędziowie zdobyli już przyznanie się oskarżonej do winy, a także długą listę innych członkiń satanistycznej konspiracji, umęczoną kobietę odsyłano do lochu, po czym sypano dla niej stos, na którym rychło ją palono. Następnie rozpoczynano aresztowania okolicznych niewiast, których personalia padły w trakcie procedury powoływania. Je również brano na męki i wymuszano z nich zeznania, które posyłały kolejnych ludzi na stosy.
Ludzie, opamiętajcie się!
Choć histeria łowów na czarownice szalała nad Wisłą w o wiele mniejszej skali niż w Niemczech czy Francji, to i tak zjawisko to było zauważalne i powodowało liczne kontrowersje. Już w roku 1639 ukazał się anonimowy traktat Czarownica powołana, którego autor co prawda przyznawał, że sam podziela wiarę w czarnoksięstwo, ale krytykował liczne nadużycia popełniane w imię walki z nim. Przede wszystkim poddawał w wątpliwość samą procedurę powoływania, uznając, że człowiek wzięty na męki jest w stanie przyznać się do wszystkiego, byleby tylko przerwać zadawany mu ból. Tym samym tropem szło kilka kolejnych pism, które ukazały się w następnych dekadach – walczono nie tyle z samymi łowami na czarownice, co z towarzyszącymi im błędami i wypaczeniami.
Tymczasem poglądy elit na kwestię wiedźm, upiorów i czartów ewoluowały. W połowie XVIII wieku wielu lepiej wykształconych magnatów, średnich szlachciców i duchownych słuchało relacji o sabatach na Łysej Górze, gdzie diabły w kontuszach tańcowały z wiedźmami przy dźwiękach przygrywającej im na radłach orkiestry, niczym bajek o żelaznym wilku. Swoją kampanię przeciwko ciemnocie i zabobonowi prowadził wychodzący w Warszawie w czasach Stanisława Augusta magazyn Monitor. Ciężkie działa przeciw zabobonom wytoczył proboszcz praski – Jan Bohomolec. W zaledwie osiem lat po wyjściu ostatniego tomu Nowy Aten opublikował on książkę Diabeł w swojej postaci ukazany, w której bezlitośnie atakował rozpowszechnione w kraju zabobony. Traktat ten zdobył wielki rozgłos, a także wzbudził sprzeciw części duchownych, którym pod względem umysłowym bliżej było do Chmielowskiego, ci oskarżali autora Diabła o bezbożność. W samych superlatywach wyrażał się o nim za to biskup Ignacy Krasicki, który pisał:
Nim diabła Bohomolec dał w swojej postaci/ Wieleż książek, powieści o strasznych poczwarach/O wróżkach, zabobonach, upierach i czarach/Trwożyły nasze ojce. Ująwszy gromnice/ Palił ławnik z burmistrzem w rynku czarownice/Chcą jednak pierwiej dociec zupełnej pewności/Pławił ją na powrozie w stawie podstarości/Zdejmowały uroki stare baby dziecku/Skakał na pustej baszcie diaboł po wenecku/Krzewiły się kołtuny czarami nadane/ Gadały po francusku baby opętane.
Walka polskich elit intelektualnych z ciemnotą i przesądem toczyła się, niestety, głównie w miastach i to tych większych, na prowincji nadal z radością pławiono i palono na stosach domniemane służki szatana. Kiedy jednak w roku 1775 doszło w wieluńskiej wsi Doruchów do krwawych łowów na czarownice, które kosztowały życie czternaście kobiet, a swoim rozmachem niewiele ustępowały słynnym procesom z Salem (gdzie było zaledwie pięć ofiar więcej), Warszawa w końcu powiedziała dość i rząd Stanisława Augusta zdecydował się na interwencję. W roku 1776 sejm odpowiednią uchwałą znosił prawo karzące czarnoksięstwo śmiercią. Był to wielki sukces obozu oświeceniowego, a monarcha uczcił go wybiciem specjalnego medalu.
Jednak teoria prawnicza, a rzeczywistość, szły swoją drogą. Wielu sędziów urzędujących w mniejszych ośrodkach w ogóle nie zdawało sobie sprawy ze zmian w prawie i dalej ferowało wyrok spalenia na stosie. Gdy w roku 1793 administracja pruska wkroczyła na polskie tereny zagarnięte przez Prusy w efekcie drugiego rozbioru, w jednym z miasteczek (którego dokładna lokalizacja się nie zachowała) urzędnicy znaleźli resztki dwóch stosów z wciąż przywiązanymi do słupów zwęglonymi szczątkami ofiar.
W XIX wieku w obliczu przemian społecznych i technologicznych oraz rozpowszechnienia się edukacji wiara w czary znalazła się w odwrocie, co nie znaczy, że całkiem zanikła. W roku 1836 mieszkańcy kaszubskich Chałup poddali pławieniu kobietę oskarżoną o konszachty z diabłem, a zobaczywszy, że niewiasta unosi się na wodzie, natychmiast utopili ją w morzu. W połowie stulecia w Galicji w obliczu suszy chłopi w jednej z tutejszych wsi czym prędzej usypali stos i spróbowali spalić na nim konkubinę proboszcza i jego dzieci, uznając, że kobieta, która uwiodła kapłana (bo oczywiście jak zwykle bywa, to kobieta była winna), bez wątpienia musi być czarownicą. Z kolei w roku 1879 do sądu w Krakowie trafiła sprawa okrutnych tortur, jakim poddali niejakiego Antoniego Kipkę bracia Dziatkowie z Bysiny pod Myślenicami. Oskarżeni, uznawszy starego i kalekiego sąsiada za czarownika, przywiązali go łańcuchem do drzewa i pastwili się nad nim, żądając zdjęcia klątwy, jaką rzekomo miał on rzucić na ich gospodarstwo. Obu domorosłych pogromców ciemnych mocy skazano na więzienie.
I choć zdawać by się mogło, że w XXI wieku wiara w czarownice zanikła nawet na najgłębszej prowincji, to wątpić każą w to wydarzenia z roku 2003, gdy przed krakowskim sądem toczył się ostatni odnotowany w historii polskiego sądownictwa proces o czary. Mieszkanka jednej z podkrakowskich wsi – Anna B. – publicznie oskarżyła przed kościołem parafialnym rolnika – Jerzego M. o to, że zaczarował jej krowy, przez co przestały one dawać mleko. Na nieszczęście dla mężczyzny wieść o rzekomym czarnoksiężniku szybko obiegła okolice, do jego gospodarstwa zaczęli ciągnąć żadni sensacji gapie, a on sam stał się obiektem kpin, gdy jechał przez wieś na traktorze, ludzie wołali za nim, że to czarownik leci na miotle, W końcu pan Jerzy nie wytrzymał i pozwał sąsiadkę do sądu, oskarżając ją o zniesławienie. Sędzia, który w trakcie procesu prawdopodobnie nie mógł uwierzyć własnym uszom, ostatecznie nakazał obydwu stronom się pogodzić, dając im na to trzy miesiące.
Całą naszą opowieść zamkniemy zaś przypadkiem całkiem już świeżej proweniencji. W marcu roku 2019 w Koszalinie po raz pierwszy od wieków ponownie zapłonął stos. Szczęśliwie miejscowy ksiądz, odpowiedzialny za jego rozpalenie, palił na nim nie rzekome czarownice, lecz księgi czarnej magii, wśród których znalazły się książki o Harrym Potterze, saga Zmierzch i inne pozycje literatury fantastycznej. Jak widać, duchowi spadkobiercy Kramera, Sprengera i Chmielowskiego wciąż są wśród nas.