I twoją matkę też… czyli historia rzucania mięsem

Najprostszy przepis na przekleństwo: znieważyć to, co święte. Obelgi zmieniają się, lecz polska kultura zadziwia stałością ich tematyki.

Nieostrożne bluzgi z 23 lipca roku pańskiego 1018 były przyczyną zwycięstwa Polaków nad Rusią Kijowską. Nad brzegiem Bugu stanęło kilka tysięcy brudnawych wojów. Ich bronią były drewniane tarcze powleczone skórą, łuki, oszczepy, topory i usta pełne wszeteczeństw. Rycerzom towarzyszyło mnóstwo ciurów i posługaczy. Tęgi wojownik i tęgi brzuchacz książę Bolesław kazał rżnąć bydło, żeby przed bitwą sobie pobiesiadować. Kiedy jego czeladź oprawiała mięso w rzece, stacjonujący na drugim brzegu Rusini drwili z nich, jak to było w dobrym tonie przed bitwą. Jak pisze Gall Anonim, nasze obozowe ciury w odpowiedzi obrzuciły ich mięsem, czyli „brudy z wnętrzności i odpadki rzucali im przed oczy ku ich zniewadze”.

Zniewaga była skuteczna, bo Rusini ostrzelali ich z łuków, na co krewkie ciury chwyciły za oręż, przeprawiły się przez rzekę i nie dość, że dały łupnia ruskim służebnym, to zdobyły przyczółek. Polscy woje na czczo ruszyli w ich ślad i rozbili wroga. Jak brzmiały ówczesne wyzwiska? Mamy relację drugiej strony. Według ruskiej „Powieści dorocznej”, książę Bolesław był tak wielki i ciężki, że na koniu ledwo mógł usiedzieć. Ruski wojewoda Budy zaczął więc lżyć Bolesława, mówiąc: „Oto ci przebodziem oszczepem brzuch twój tłusty”. Bolesław miał pewien kompleks tuszy, bo ponoć krzyknął swoim: „Jeśli was ta obelga nie obraża, to ja polegnę sam” – i ruszył do rzeki, a za nim całe wojsko. I zwyciężył Bolesław Jarosława, a następnie zelżył go, gwałcąc mu siostrę. Warto dodać, że wcześniej Jarosław odgrażał się Bolesławowi, że otoczy go jak wieprza w kałuży swymi psami i łowcami.

Wulgaryzmy, bluzgi i złorzeczenia były wstępną bronią bitewną i powinnością rycerza. Wyzwiskami tak samo zadaje się razy jak mieczem, stąd obraza, obrazić, obrażony – czyli taki, który odniósł obrażenia. W powyższej historii widzimy powracający od wieków motyw przewodni polskich bluzgów. Po pierwsze, rzucanie brudów z wnętrzności, czyli obrzucanie mięsem, błotem, odchodami. Stąd wiedzie ród współczesny gówniarz, wieprz, świnia. Po drugie kpienie sobie z czyjejś tuszy czy ułomności (współczesne: spaślak, kurdupel, ch… złamany). Po trzecie zaliczanie kogoś do kategorii nieczystej i zarazem zdominowanej seksualnie – tak jak Chrobry zgwałcił księżniczkę kijowską, żeby zelżyć ród Jarosława, tak współcześnie mamy wszelkie odmiany związane z jeb… czy pier…, np. „ty tchórzu pier…”. Zgodnie z tym samym schematem funkcjonuje słowo sk…syn (bo k..wa to kobieta nieczysta i zdominowana seksualnie). Ponieważ zwykle nie mamy takich możliwości jak książę Bolesław, chcąc wykorzystać ten rodzaj zniewagi, pokazujemy skrótowo tzw. fucka, czyli wyprostowany środkowy palec, gest znany już starożytnym Rzymianom.

 

SKĄD SIĘ WZIĘŁY WULGARYZMY?

Wulgaryzmy seksualne i dominacyjne cechuje męska perspektywa – księżniczka ruska raczej nie mogła się pochwalić, że w lipcu „wychędożyła” Bolesława. Dlatego bierna pozycja w seksie, utożsamiana niesłusznie z kobiecą, powoduje, że samo nazywanie kogoś niepełnym mężczyzną – a więc przez wieki np. „babą”, ma być odbierane jako obraźliwe. Wulgaryzmy są wbrew pozorom niezwykle istotnym elementem języka, obsługującym nasze negatywne stany emocjonalne. Nawet święty Paweł pisał w liście do Kolosan (Kol 3, 8): „A teraz i wy odrzućcie to wszystko: gniew, zapalczywość, złość, znieważanie, haniebną mowę od ust waszych!”. Haniebna mowa to wyrazy odnoszące się do nieczystości, określenia nieprzyzwoite, ordynarne. Czyli wulgaryzmy.

Można je podzielić na trzy kategorie: Pierwsza to przekleństwa, używane w celu rozładowania napięcia. Druga kategoria to wyzwiska, kiedy chcemy kogoś obrazić. Trzecia kategoria to wyrazy lekceważenia, czyli umieszczania czegoś poza zasięgiem wzroku, np. w dupie, czy np. wyraz braku strachu przed konsekwencjami, takie jak fraza: „pier… szefa, nie idę do pracy”. Najczęściej do stworzenia wulgaryzmu wykorzystuje się uważane za nieczyste części ciała, ich wydzieliny i związane z nimi czynności fizjologiczne (genitalia, odbyt) bądź części ciała objęte tabu (zasłaniane, jak piersi; np. ty chamski cycu). W cenie są także nieczyste zwierzęta i kontakty płciowe z nimi (pies cię jeb…).

Narząd męski w polskiej tradycji przekleństw jest niczym twarda pała groźny (jak ktoś nam zaszkodzi, to mówimy o nim „ch…”), a narząd żeński – jako ciosy przyjmujący – słaby („głupia cipa”). W sympatycznych czasach renesansu, nieskażonego romantyczną fałszywą wstydliwością, używano innych nazw genitaliów. Kutas, jako wulgaryzm, jeszcze nie przywędrował do nas z języka tureckiego. Aż do czasów Mickiewicza oznaczał on to, co ładne i zwisające – ozdobę. Natomiast nieznanym dziś określeniem na penisa było mądzie (jądra nazywano mądami), a także pyje. Daniel Naborowski w końcu XVI wieku pisał: „Brudne pyje przy gaciach koleńskich (z Kolonii) ujść może, ale kpu pleśniwemu i strój nie pomoże”. Cóż to jest ten kiep, niezwykle renesansowe i popularne określenie? Oznaczało ono kobiecy srom i funkcjonowało podobnie jak dzisiejsza cipa, na określenie mężczyzny zniewieściałego, a także pewnego stanu ogłupienia. Okpić kogoś to tak, jak byśmy dziś powiedzieli „wyruchać kogoś”, wystrychnąć na dudka.

Współczesne słowo „ocipienie” oddaje nieco stan umysłowy kpa. Od tego pochodzi też przymiotnik kiepski. Jan Andrzej Morsztyn w XVII wieku w genialnej fraszce „Nadgrobek kusiowi” pisał wprost: „Kuś umarł, kpy w sieroctwie (…) [na oznaczenie smutnych sromów – przyp. J.W.]: płacze jurna Hiszpanka, co sobie kiep goli (…) płacze Włoszka, u której miewał dwie piwnice (…) i jebliwa Litewka roztrachana bieży”. Ale już Jan Kochanowski wieloznacznie używał kpa (np. „gdzie kiep powozi, a w chomącie mądy” – czyli gdzie żona furmanem, a mąż koniem) oraz Wacław Potocki (np. „między kolany u niewiasty kiep” – o mężczyźnie zdominowanym przez kobietę, który jest jak koń prowadzony kolanami jeźdźca).

 

Za czasów panowania Jana III Sobieskiego część szlachty opozycyjna wobec tego monarchy mówiła o nim kiep. Przed oskarżeniami o nielojalność broniono się tłumacząc, że jest to skrót oznaczający „Król Ian Europy Pan”. W tym kontekście mówienie o współczesnej wulgaryzacji języka polityki jest przesadzone.

BĘKARTY Z ZAMTUZA

W dzisiejszych czasach Irlandczycy rozsmakowują się polską chropawą i dźwięczną k..wą, która ma długą, pięćsetletnią historię i zawsze oznaczała kobietę, która zeszła z cnotliwej drogi. Jedna z fraszek XVI wieku zaczyna się tak: „Sameś sk…syn, k..wa twoja żona, tak się ty diabłu godzisz jak i ona”. Mało kto zaś obrazi się dziś o małpę. Tymczasem właśnie małpa z rozwartym pyskiem („Maul Affe”) była synonimem k..wy i prowadziła usługi w zamtuzie, czyli niegdysiejszym burdelu (sama nazwa przyszła wraz z wracającymi z włoskich uczelni renesansowymi studentami). Wracając do małpy, wesoły pieniacz Rej pisał: „Dziewka prała u lodu (w przeręblu), więc czerwone nogi uźrzał jeden. Rzekł jej – ogień w rzyci srogi” (czyli: masz płomienną dupcię, czyli jesteś napalona). Powiedziała: „jest panie, małpa by się wściekła, on jej prosił, by mu kiełbaskę upiekła”.

O małpach pisał też wiele Kochanowski, np. „Z wieczora na cześć księdza zaproszono, ale mu na noc małpę przywiedziono, trwała tam chwilę ta miła biesiada, aż ksiądz zamieszkał i mszej i obiada”. W naszej patriarchalnej kulturze świętością był ród. Ponieważ jednak panowało prawo pierwszej nocy i podwójna moralność, nie oskarżano mężczyzn, że się zbytnio lamparcą (jak to mówiła Dulska o synu). Ostoją czci rodu było zachowanie matki, toteż obrażanie kogoś poprzez matkę jest naszym europejskim średniowiecznym dziedzictwem. Stąd pradawna k..wa mać (dziś matka, a pierwotnie maciora, potem macierz, następnie mać). Podobnie sk…syn jest naszym zabytkiem.

W 1627 roku kasztelan rawski Filip Wołucki pisał do króla Zygmunta III: „A tego Szwedzika tłuczcie, żeby wiedział, sk…syn, co jest z Królem Jegomością żartować”. Ciekawe, że kobietę można było k..wą nazywać bezpośrednio, a mężczyznę raczej przez matkę – kurwiarz to określenie narowu, ale rzadkie wyzwisko. Zresztą samo słowo kobieta nie ma chwalebnych początków. Od XVIII wieku poczęto rugować z polszczyzny „niewiastę”, ale znana jest literaturze od renesansu. Marcin Bielski pisząc w 1586 roku, wyraźnie zaznaczał, że „kobieta” to nazwa obelżywa. W jego „Sejmie niewieścim” skarżą się panie: „Męże nas zową białogłowy, prządki, ku większemu zelżeniu kobietami nas zową,/mogąć męże przezywać żony kobietami, ale też nie do końca mają rozum sami”.

MAGIA BLUZGA

Samo słowo „kobieta” pochodzi albo od „koby” – kobyły, albo od „kobu” – czyli chlewa. Chów świń należał do obowiązków gospodyni, więc byłaby to taka nieobyta świniareczka. Pamiętajmy, że kobiety nie chodziły wówczas do szkół i często pozostawały analfabetkami. Nieobycie mężczyzn, zwłaszcza nieszlachciców, oddaje przymiotnik „chamski” – czyli należący do innej rasy, pochodzący od Chama, syna Noego, wyklętego za sprośność (śmiał się z nagości ojca). Drugi syn to Sem, od którego wywodzą się Semici, czyli Żydzi. Ta narodowość bywa czasem używana jako wyzwisko, podobnie jak wiele innych (szkopy, pepiki, żabojady itd.), o czym pisał Bystroń w doskonałym szkicu „Megalomania narodowa”. Na grobie Titusa Flaviusa Aleksandrosa i jego żony Gaiane (243 rok n.e.) wyryto ostrzeżenie, że kto bezprawnie otworzyłby grób, „spadłyby na niego klątwy, które są zapisane, i na jego wzrok, i na całe ciało, i na jego dzieci, i na życie”.

 

W XX wieku dużo słabiej wierzymy w magię. Jedyne miejsce, gdzie magia słowa naprawdę działa, to więzienie i właśnie z gwary więziennej pochodzi słowo „bluzg”. Jest rodzajem klątwy, która może wyrządzać poważne szkody w realnym życiu więziennym, np. degradować kogoś, o ile nie umie skiciorować bluzgu. W dawnej Polsce, aż do czasów Oświecenia, klątwy były dużo lepsze niż zwykłe wyklinanie, czyli stek przekleństw. W Polsce do 1773 roku palono czarownice, a diabeł był realną postacią. Klątwa miała swoją siłę, więc używano jej często, zamiast zwykłych wulgaryzmów. Brak wiary w klątwy jest przyczyną wulgaryzacji współczesnego języka.

Rozwój nauki w XIX wieku zachwiał wiarą w klątwę i dziś 900 lat czarciej tradycji wydaje nam się literackim łagodnym bajdurzeniem. A w ilu opowieściach przy klęciu zjawiał się czart? Ilu ludzi spalono za sprowadzanie uroków! Z pewnością profesjonalne złorzeczenie wcale nie było bezpieczną sprawą. W naszym przeklinaniu osłabła wiara w nieczyste moce, ale nie osłabła wiara w Boga. Toteż bluźnierstwo jest wciąż silnie stabuizowaną sferą, której się w naszych przekleństwach nie wykorzystuje tak, jak np. robią to Hiszpanie, łącząc pierwiastki święte i nieczyste. My, oprócz k..wy maci, wolimy nie mieszać sacrum z brudem. Wystarcza nam sam brud, np. menda albo parszywiec (od parchów, czyli wszy), czy coś większego, ale też nędznego: pies (psubraty, sukinsyny), koza (Kmicic do tatarskiego posła, tarmosząc go za brodę mówi: „Ty kozi synu”).

ŚMIERDZĄCE WIĄZANKI

Istotne dla skuteczności były tzw. wiązanki, które się puszczało, łącząc obrzucanie błotem, dewiacyjną seksualność, złe pochodzenie i garstkę złorzeczeń. Przed wojną dobra wiązanka mogła trwać kilka minut, a sztuką było się nie powtarzać, jak twierdził we wspomnieniach Słonimski. Dziś przeklinanie przez 3 minuty bez powtarzania byłoby umiejętnością nie lada, bo mocne słowa tracą swoją siłę i trzeba powiedzieć ich wiele, by wyglądać na groźnego.

Niedługo, być może, k..wa stanie się równie niewinna jak kiep. To „uniewinnianie” możemy zauważyć na przykładzie przymiotnika „zajebisty”. Dwudziestolatkowie nie postrzegają go jako wulgaryzmu, a kiep jest dla nich jedynie niedopałkiem papierosa. Kląć jak szewc również niewiele znaczy – dziś szewcy nie dostają ataków szału spowodowanych szkodliwymi substancjami do butów (czyli szewskiej pasji). W czasach pierwszej Rzeczypospolitej zniewagę majestatu (np. wyciągnięcie broni przy królu) karano więzieniem. Mimo że dziś nie pojedynkujemy się za nazwanie kogoś tchórzem, wciąż można trafić do sądu za zniewagę czy za przeklinanie w miejscu publicznym. Kilka lat temu w Elblągu policjanci karali obywateli mandatami za przeklinanie w miejscach publicznych, według przepisu art. 141 kodeksu wykroczeń. Stanowi on, że sprawca podlega karze ograniczenia wolności, grzywny do 1500 zł lub nagany.

 

Brak jest jednak w kwestii bluzgów i edukacji, i fantazji. Wsparcie można znaleźć w Internecie: np. na generatorze bluzgów (www.bluzgator.pl), który losowo łączy wyrazy z różnych kategorii (zwierzęta, seks, ułomność fizyczna i umysłowa, brud), tworząc wcale ładne wiązanki: „np. jesteś jeb… przez stado goryli kocim landrynem kundlu, jesteś zarośnięty od pasa w dół jak tatrzański niedźwiedź i masz fiuta jak kanarek, masz ch… na czole mutancie, jesteś ciulatym gazulcem, życzę ci, żeby ci karp ch… ujebał”. Ciekawe, że choć technika idzie z pomocą, a słowa zmieniają znaczenie, to schematy tworzenia wyzwisk pozostają od wieków te same. Pytanie: czy dobrze to świadczy o pomysłowości naszego narodu?