Jak męczennicy stali się fundamentem Kościoła

Krew męczenników jest posiewem chrześcijan – pisał Tertulian, jeden z pierwszych teologów nowej religii. „Gdyby zabrakło tego zasiewu męczeństwa (…) być może Kościół nie doznałby takiego rozkwitu, jaki dokonał się później w historii” – powie w XX wieku Jan Paweł II.

Nie ma bardziej przekonującego dowodu wiary niż oddanie za nią życia. Dlatego już u zarania chrześcijaństwa męczenników spontanicznie obwoływano świętymi, a dziś do ich beatyfikacji, inaczej niż w przypadku pozostałych kandydatów do wyniesienia na ołtarze, nie jest wymagany cud. Współwyznawcy nazywali ich Christophroi, czyli „noszącymi Chrystusa”; z czasem upowszechniło się określenie mártys, które jednak też nie oznaczało męczennika, lecz „dającego świadectwo”. Tym świadectwem było życie skupione na jak najwierniejszym naśladowaniu Jezusa – od głoszenia Ewangelii po niesprawiedliwy proces, bezlitosny wyrok i śmierć. Jako pierwszy przeszedł tę drogę święty Szczepan. Kiedy wzorem mistrza głosił nową naukę, został oskarżony o bluźnierstwo i postawiony przed Sanhedrynem. Wiedział, co mu grozi, ale nie wyparł się wiary. Skazany na karę śmierci przez zatłuczenie kamieniami, w ostatnich słowach prosił Boga, by wybaczył katom.

Chrześcijanie dla lwów

Heroiczną postawę Szczepana opisano w Dziejach Apostolskich, które stały się integralną częścią Nowego Testamentu. Poznawał ją więc każdy chrześcijanin, a wynikało z niej, że poświęcenie życia za wiarę stanowi ostateczny dowód całkowitego oddania się Chrystusowi i w zasadzie równa się świętości. Pogląd ten zmienił się w pewność po męczeńskiej śmierci większości apostołów, w tym św. Piotra, który także zginął na krzyżu. Według tradycji ukrzyżowano go na Wzgórzu Watykańskim podczas pierwszej fali prześladowań chrześcijan za rządów cesarza Nerona. Represje trwały z różnym nasileniem przez trzy stulecia, a apogeum osiągnęły w okresie panowania Dioklecjana (284–305). U ich podłoża leżały przyczyny religijne i polityczne. Dla chrześcijan wyznających wiarę w jednego Boga oddanie czci rzymskim bóstwom, a zwłaszcza roszczącym sobie prawa do boskości cesarzom, byłoby bluźnierstwem, czyli najcięższym grzechem, zamykającym drogę do zbawienia. Święty Szczepan i apostołowie pokazali, jak się zachować, stając przed dramatycznym wyborem między uratowaniem życia doczesnego a życiem wiecznym. Dla Rzymian kult Jowisza i towarzyszącego mu panteonu nie był jednak mitologią, lecz żywą religią. Rozbudowane obrzędy, składanie ofiar i hołdów miały zapewnić przychylność bogów. Do wielu mieszkańców imperium trafiały więc argumenty, że postawa chrześcijan, którzy odmawiają udziału w tych ceremoniach, wywołuje gniew niebios i sprowadza nieszczęścia.

„Jeśli Tybr zaleje miasto, jeśli Nil nie wyleje na pola, jeśli niebo nie daje deszczu, jeśli ziemia się trzęsie, jeśli głód, jeśli zaraza – zaraz słychać okrzyki »Chrześcijanie dla lwów!«” – opisywał te nastroje Tertulian. Kierowanie gniewu w stronę kozła ofiarnego to klasyczny sposób odwracania uwagi społeczeństwa od niewygodnych dla rządzących problemów. Stosowali go nie tylko cesarze, ale także lokalni władcy. Chrześcijan masakrowano w Lyonie, Smyrnie (dziś Izmir w Turcji), Aleksandrii i w wielu innych miejscach. Efekt prześladowań był jednak odmienny, niż oczekiwali ich organizatorzy. Zebrany w amfiteatrach motłoch napawał się okrucieństwem, ale przybywało też widzów, którzy współczuli ofiarom. Zdumienie wywoływał spokój, z jakim chrześcijanie szli na śmierć. Musiało to budzić zainteresowanie nową religią i nasuwać pytanie, czy skoro umiera dla niej tylu wyznawców, nie jest bardziej prawdziwa od innych. Zamiast więc niszczyć chrześcijaństwo – terror je wzmacniał. Chrześcijanie pielęgnowali pamięć o męczennikach, wspominali ich podczas uroczystych nabożeństw i spotkań. Nie zbierali się na nie w rocznice urodzin, lecz śmierci. Wierzyli bowiem głęboko, że w chwili gdy dobiega kresu ziemskie życie, rodzą się naprawdę, tym razem już do życia wiecznego. Zdarzało się, że wręcz czekali na śmierć.

Święty Ignacy, biskup Antiochii, przekonywał wpływowych przyjaciół, którzy zabiegali o jego ułaskawienie, by tego nie robili: „Pozwólcie mi stać się żerem dla dzikich zwierząt, bym mógł spotkać się z Bogiem”. Ale nie każdy był herosem, historyk Kościoła Euzebiusz z Cezarei pisał o „wielkim strachu, który wszystkich ogarnął”, i „tchórzach, którzy z wielką skwapliwością i z czołem podniesionym oświadczali, że nigdy nie byli chrześcijanami”. Na tle słabych i przerażonych jeszcze większym blaskiem jaśnieli męczennicy. W czasie najostrzejszych represji władze zakazywały pogrzebów skazanych na śmierć, więc świadkowie egzekucji zbierali z miejsc kaźni strzępy ich odzieży, czasem szczątki ciał. Tak rodził się kult relikwii. Jeśli zakazów nie było, współwyznawcy zbierali się na rocznicowe obrzędy przy grobach męczenników. Gdy prześladowania ustały, w pobliżu miejsc pochówku lub bezpośrednio nad nimi zaczęto budować kościoły. Najbardziej znany przykład to watykańska Bazylika św. Piotra wzniesiona nad grobem swego patrona. W roku 787 sobór nicejski usankcjonował ten spontanicznie zrodzony zwyczaj i orzekł, że główny ołtarz w każdym kościele powinien zawierać relikwie świętego. Przyjęty w 1983 r. kodeks prawa kanonicznego podtrzymał to stanowisko. Kanon 1237 głosi: „Starożytna tradycja umieszczania relikwii męczenników lub innych świętych pod ołtarzem stałym winna być zachowana”.
 

Radośni i piękni

 

Imiona bohaterów uwieczniano również w wykazach „dających świadectwo”, czyli martyrologiach. Te urzędowe dokumenty miały swoją wagę, jednak do wyobraźni wiernych bardziej przemawiały opowieści o życiu i cierpieniach męczenników. Przekazywane ustnie, z czasem zostały spisane i przybrały postać „Żywotów świętych”. Historie, w których fakty wymieszały się z legendami, odegrały ogromną rolę w chrystianizacji Europy. Dostarczały bowiem wzorców zachowań, niosły ważne przesłania moralne, stanowiły też jedyną dostępną wówczas formę literatury popularnej, z wszystkimi jej atrybutami: sensacyjną fabułą, wyraźnym podziałem na dobro i zło, poświęceniem w imię wyższych racji, śmiercią i ostatecznym triumfem sprawiedliwości. „Szli pełni radości, z twarzami jaśniejącymi chwałą i pięknem.(…) Roztaczali wokół siebie tak miłą woń Chrystusową, że wielu pytało, czy nie użyli pachnideł” – pisał anonimowy świadek egzekucji chrześcijan w Rzymie.

W opowieści o życiu i śmierci św. Perpetuy z Kartaginy podkreślano, że gdy rozjuszony byk ranił ją i rozerwał tunikę, odsłaniając nagie ciało, „bacząc bardziej na skromność niż na ból” – natychmiast ją obciągnęła. Usiadła potem spokojnie i upięła potarganą fryzurę, gdyż „nie wypadało, aby męczennica cierpiała z rozpuszczonymi włosami i wyglądała, jakby rozpaczała w chwili triumfu”. Współczesny psycholog powie, że takie reakcje są nieprawdopodobne – dla chrześcijan były jednak niekwestionowanymi dowodami świętości. A święci – w co również nikt nie wątpił – przebywają w niebie i, obcując z Bogiem, mogą go prosić o łaski dla żyjących na ziemi. W wyniku prostej dedukcji uznano, że wstawią się u Niego przede wszystkim w sytuacjach kojarzących się z cierpieniami, których zaznali. To nie papież ani żadne instytucje Kościoła, lecz niepiśmienny lud ustanowił pierwszych patronów i nadprzyrodzonych opiekunów. Święta Agata, której miano obciąć piersi, została więc patronką karmiących matek; Apolonia, której przed spaleniem na stosie wybito zęby – patronką dentystów i wspomożycielką ich pacjentów. Oślepiona Łucja pomagała w chorobach oczu. Ukamienowany Szczepan wspierał murarzy i kamieniarzy, przywiązany do słupa i przeszyty strzałami Sebastian – łuczników, usmażony żywcem na ruszcie Wawrzyniec – piekarzy i kucharzy. Wyobraźnia ludu nie znała granic i Kościół niemal natychmiast po wyjściu z katakumb starał się ją okiełznać. Już w IV w. św. Augustyn przekonywał, że uznanie męczennika za świętego wymaga spełnienia dwóch warunków: miłości wiary u niego i nienawiści wiary (odium fidei) u prześladowcy. Wykluczało to więc ofiary przypadkowe, szukające śmierci lub prowokujące do jej zadania.
 

Święci, chociaż nieznani

Urzeczywistnienie tych teologicznych zaleceń okazało się trudne. Zwłaszcza gdy chrześcijaństwo z religii prześladowanej stało się religią panującą i rozpoczęła się epoka misjonarzy. Wielu krzewicieli nowej wiary ginęło z rąk nawracanych pogan, ale o okolicznościach ich śmierci wiedziano niewiele lub nic. Pierwszy warunek św. Augustyna można było nawet zaocznie uznać za spełniony, gdyż bez wątpienia oddawali życie z „miłości wiary”, ale czy ich zabójcy kierowali się nienawiścią do niej? Może przyczyną było niezrozumienie intencji, strach przed obcymi, obrona własnych przekonań. Często brakowało choćby podstawowej informacji o tym, kto i gdzie pozbawił ich życia. Apostoł Germanii św. Bonifacy padł prawdopodobnie ofiarą napadu jakiejś bandy rabusiów, święty Wojciech zginął z rąk Prusów, mimo że w pierwszych chwilach został przyjęty przyjaźnie. Co spowodowało tak gwałtowną zmianę nastawienia? Mimo tych pytań i wątpliwości obydwóch kanonizowano jako męczenników. Byli jednak postaciami tak znanymi i wybitnymi, że decyzję o ich wyniesieniu na ołtarze podejmowali po głębokim namyśle papieże. Ale przez całe średniowiecze na listy męczenników i świętych trafiały osoby, o których w Rzymie nawet nie słyszano.

Chociaż już 1215 r. sobór laterański przyznał wyłączne prawo ogłaszania kanonizacji papieżowi, chaos utrzymywał się do czasów reformacji, która zakwestionowała kult świętych. Luter zrobił to jeszcze w łagodny sposób, uznając, że wybitne postacie z historii chrześcijaństwa zasługują na szacunek i wspominanie podczas nabożeństw, natomiast Kalwin uznał modlenie się do nich o wstawiennictwo za bałwochwalstwo i jednoznacznie tę czynność potępił. Broniąc się przed atakami, Kościół katolicki na soborze trydenckim (1545–1563) uporządkował wiele kwestii doktrynalnych i organizacyjnych, w tym procedurę kanonizacyjną. W trakcie późniejszych prac okazało się, że „Bibliotheca Sanctorum”, czyli wykaz wszystkich męczenników i świętych, o których lokalni biskupi poinformowali Rzym, obejmuje ponad 10 tysięcy osób. Zaledwie kilkaset z nich zostało kanonizowanych przez papieży. Bardzo rygorystyczne i obowiązujące z niewielkimi zmianami aż do pontyfikatu Jana Pawła II zasady wynoszenia na ołtarze ustalił w pierwszej połowie osiemnastego wieku Benedykt XIV.

Męczennice czystości

Zmiany polegały przede wszystkim na ujęciu w ramy prawne postulatów św. Augustyna. Odtąd o świętości męczennika nie decydował już głos ludu, lecz wynik dociekań obrońcy i promotora wiary, nazywanego potocznie adwokatem diabła. Celem procesu przypominającego rozprawę przed sądem było udowodnienie, że męczennik poniósł śmierć za wiarę, wytrwał w niej do ostatnich chwil życia i nie sprowokował swego prześladowcy niczym poza nią. Dodatkowym warunkiem było potwierdzenie przez niezależnych ekspertów co najmniej dwóch cudów dokonanych za wstawiennictwem kandydata do beatyfikacji i kolejnych dwóch poprzedzających kanonizację. Męczennicy utrzymali wyjątkowy status, gdyż do ich beatyfikacji nie były wymagane cuda. Po wprowadzeniu tak rygorystycznych reguł panteon świętych powiększał się już bardzo wolno. W ciągu niemal 400 lat, od Klemensa VIII (1592–1605) do Pawła VI (1963–1978) kanonizowano zaledwie 302 osoby, mniej niż jedną na rok. Pierwszy wyłom w sztywnym prawie uczynił Pius XII, dokonując w 1947 r. beatyfikacji Marii Goretti i trzy lata później ogłaszając ją świętą. 12-letnia dziewczynka wkrótce po przystąpieniu do Pierwszej Komunii została napadnięta i zadźgana nożem przez sąsiada. Do końca broniła się przed gwałtem i jak wykazała sekcja zwłok – zachowała dziewictwo. Papież wyniósł ją na ołtarze jako męczennicę, chociaż trudno było udowodnić, że zginęła za wiarę, a mordercą kierowała nienawiść do chrześcijaństwa. Można jednak było Marię – tak jak kiedyś niewinne ofiary, rozszarpywane na arenie przez lwy i byki – stawiać jako wzór do naśladowania. Znaczenie, jakie Kościół przypisywał dziewictwu, pozwalało też na utożsamienie śmierci w jego obronie z oddaniem życia za wytrwanie w wierze. Pius XII nazywał Marię Goretti „męczennicą na ziemi i aniołem w niebie”, w dociekaniach teologów pojawiło się zaś nowe określenie – „męczennica czystości”.
 

Za pokój, krzyż i Żydów

 

Od czasu wyniesienia przez Jana Pawła II na ołtarze Maksymiliana Kolbego, które było procesem wyjątkowo długotrwałym i skomplikowanym prawnie, wiele się w tym względzie zmieniło. Procesy poprzedzające beatyfikację i kanonizację przestały przypominać ciągnące się latami przewody sądowe i upodobniły się raczej do obrony pracy doktorskiej. Postulator przedstawia efekt swych badań, które najpierw ocenia komisja kościelnych ekspertów, a następnie papież. Takie odbiurokratyzowanie procedur otworzyło szeroko „bramy nieba”. Papież Polak kanonizował 482 osoby i 1341 beatyfikował. Znalazła się między nimi liczna grupa męczenników, a wśród nich zamordowani przez nazistów holenderski ksiądz Titus Brandsma i nawrócona Żydówka, karmelitanka, wybitna filozofka Edyta Stein. Oboje nie mieścili się w klasycznej definicji męczeństwa. Brandsmę wywieziono do obozu w Dachau za protest przeciwko rozkazowi usunięcia ze szkół uczniów pochodzenia żydowskiego i odmowę wydrukowania w katolickich gazetach obwieszczeń reklamujących NSDAP. Rzecznicy jego beatyfikacji stosowali rozmaite kruczki prawne, dowodząc na przykład, że zgoda na represjonowanie dzieci i publikowanie nawołujących do nienawiści nazistowskich agitek byłyby sprzeczne z zasadami chrześcijaństwa. Ich zdaniem stanowiło to dowód, że Brandsma bronił wiary i za nią zginął. Argumenty te miały także przeciwników. W 1985 r. Jan Paweł II zakończył polemiki i beatyfikował niezłomnego Holendra.

Edyta Stein, która jako karmelitanka przybrała imię Teresa Benedykta od Krzyża, po przejęciu władzy przez nazistów opuściła Niemcy i schroniła się w klasztorze w Echt w Holandii. Mogła się tam czuć w miarę bezpiecznie do roku 1942, gdy holenderski episkopat ogłosił list pasterski potępiający plan wywózki Żydów. Naziści zemścili się, wydając rozkaz uwięzienia wszystkich katolików pochodzenia żydowskiego. Nie oszczędzili nawet zakonnic. Edyta Stein została wywieziona do obozu zagłady, prawdopodobnie do Auschwitz, i tam zamordowana. O jej beatyfikację przez ponad 20 lat zabiegały karmelitanki. Ponieważ była jedyną tej klasy XX-wieczną intelektualistką, która wybrała życie zakonne, podobne starania podejmowali naukowcy. Wszystkie petycje odbijały się od muru paragrafów. Gdy brakowało innych argumentów, odpowiadano, że nie stwierdzono dokonanego za jej pośrednictwem cudu. Po decyzji Jana Pawła II w sprawie Maksymiliana Kolbego, dostrzeżono jednak inną możliwość: wystąpiono o uznanie Teresy Benedykty od Krzyża za męczennicę. Formalnie zrobił to episkopat Niemiec, wsparty przez biskupów polskich (E. Stein urodziła się we Wrocławiu).

Oczywiście, prawni dogmatycy wysunęli mnóstwo wątpliwości. Czy zginęła za wiarę, czy ze względu na żydowskie pochodzenie? Czy nie straciła wiary, idąc do komory gazowej, i wybaczyła oprawcom? Czy zabił ją konkretny człowiek z nienawiści do chrześcijaństwa, czy bezduszna machina nazistowskiego państwa? Jak ją czcić, jeśli nie wiadomo nawet dokładnie, gdzie i kiedy zginęła? Sprawę dodatkowo komplikowały protesty części środowisk żydowskich przeciwko wyróżnianiu przez Kościół spośród milionów ofiar chrześcijańskiej konwertytki. W efekcie komisja, w której dominowali Włosi, zaproponowała odsunięcie decyzji. Jan Paweł II był innego zdania i w 1987 r. beatyfikował Edytę Stein jednocześnie jako wyznawczynię i męczennicę, a 11 lat później dokonał jej kanonizacji. W homilii wyjaśnił, że „ofiarowała życie za pokój, krzyż i naród żydowski”.

Dzięki zmianom wprowadzonym przez polskiego papieża możliwa stała się też beatyfikacja księdza Jerzego Popiełuszki, zamordowanego przez funkcjonariuszy komunistycznej Służby Bezpieczeństwa. Wierni od lat oddają mu cześć i modlą się przy jego grobie. Niewiele się więc zmieniło od czasów pierwszych chrześcijan, gdy osąd wydawał lud, a hierarchowie jedynie go zatwierdzali. Liberalizując prawo, Jan Paweł II przywrócił dawną siłę tej starożytnej tradycji.