Jak przetrwać na wysokości? Przytulić się do strażaka.

Mało brakowało, by zapowiadająca się na wielki sukces akcja negocjacyjna zakończyła się sromotną porażką. Tylko cudem, a raczej – dzięki sprytnemu fortelowi udało się zapobiec samobójstwu w chmurach.

Komisarz Bernard   w niedzielny poranek bawił się z dwuletnim synkiem Krzysiem. Poniekąd w chowanego, czyli w policjantów i złodziei. I oczywiście przestępcą był komisarz.

Bo po co wdrażać latorośl w bandycki fach? Gdy tak się w najlepsze ścigali, sygnał służbowej komórki uświadomił Bernardowi, że zawsze jest na służbie. I że skończyła się zabawa. Oficer dyżurny komendy stołecznej miękkim głosem, niczym automat na infolinii, poinformował go, że pod budynkiem czeka oznakowany radiowóz. Bo trzeba jechać na zdarzenie. Bernard, stosując ulubioną sztuczkę, wbił się w ostatnie słowa dyżurnego: – Ale o co chodzi? Ten sam miły głos poinformował: – Jest desperat na wieżowcu.

Następnie dodał: – Zapierniczaj migiem na Emilii Plater, bo kupa ludzi czeka i miasto jest blokowane.

Komisarz rzucił okiem na ścienny  zegar, a następnie na brzdąca mierzącego do niego z plastikowej spluwy.

Co z nim zrobić? Małżonka w kościele, a na dole radiowóz. Chwycił więc malca wpół i udał się na klatkę schodową, pielgrzymując po sąsiadach. Liczył bowiem, że któryś z nich ulituje się nad potomkiem negocjatora i przechowa go u siebie na czas policyjnej operacji. I rzeczywiście, pod jednym z adresów udało się wybłagać sąsiedzką przysługę. Bernard popędził co sił w nogach do radiowozu. I tak zaczęła się kolejna brawurowa akcja z negocjatorem w jednej z głównych ról.

W trakcie jazdy komisarz dowiedział się, że na budowanym właśnie hotelu InterContinental przy ulicy Emilii Plater znalazł się jakiś zdesperowany osobnik. I jeśli na czas nie przemówi mu się do rozumu, zacznie przemieszczać się swobodnym lotem w  dół. Wtedy Bernard zapytał, czy na miejscu będzie też drugi negocjator –Jacek. Na szczęście miał być. Po co? Otóż, używając dyplomatycznego języka, praca na wysokości nie była mocną stroną Bernarda. W tej robocie najwięcej czasu zajmowało mu zazwyczaj wejście na dach. Same rozmowy z desperatami prowadził, nie zbliżając się do skraju budynków. Nie ma co ukrywać – panicznie bał się wysokości.

Na miejscu tłum policjantów i strażaków czekał na komisarza niczym na wybawcę, na czarodzieja, co to w  mig rozwiąże zaistniały problem. Trochę udziału miał w tym wspomniany Jacek, który niespecjalnie palił się do tej nieco ryzykownej pracy, więc podziałał na wyobraźnię wszystkich, tłumacząc, że negocjacje przeprowadzi superspec, czyli Bernard. A on będzie mu tylko pomagał. Atmosfera wytworzyła się taka, że gdyby w tłumie znalazł się dramaturg Samuel Beckett, zmieniłby nazwę swej słynnej sztuki na „Czekając na Bernarda”. No, ale Becketta ani tam, ani nigdzie indziej już nie było…

Gdy negocjator wysiadł z radiowozu, osaczył go tłum rozżalonych ludzi w mundurach. – Dlaczego tak długo kazałeś na siebie czekać? – pytali.

Byli to policjanci i strażacy z tak zwanej wysokościówki, czyli specjaliści od poruszania się na wysokościach, zajmujący się ratowaniem ludzi z płonących mieszkań w wieżowcach. Supersprawni, szczupli i stosunkowo niscy faceci, obyci z pułapami, zarezerwowanymi zasadniczo dla ptaków, a nie ludzi.

Bernard dowiedział się, że desperat przemieszcza się po ramieniu dźwigu, kilka metrów nad stropem hotelu. Dla zachęty padła informacja, że w tej chwili nie ma w Polsce wyżej umiejscowionego ramienia. Oj, nie zwiększyło to negocjacyjnej motywacji Bernarda, a wręcz przeciwnie – wcale nie uśmiechał mu się spacer po najwyższym ramieniu. Chętnie oddałby ten przywilej komuś innemu. Z tłumu dobiegły go słowa Jacka: – Dziś twoja kolej.

To był jasny komunikat, że drugi negocjator także nie pragnie oglądać miasta z dźwigowego ramienia.

Bernard znalazł się przed budynkiem. I zamarł: na górę można było dostać się jedynie windą budowlaną, zamontowaną na zewnątrz. Trzeba było przejechać nią około trzydziestu pięter. Pięknie!

Mundurowi wepchnęli negocjatora do windy, która ruszyła, odbijając się od ściany.

Bernard z  przerażenia nie był w stanie wydobyć słowa. Uświadomił sobie, że jeśli będzie nieustannie patrzył na ścianę, da to efekt kręcenia w żołądku. Czyli, mówiąc wprost, zaraz puści pawia, ozdabiając budowlę specyficzną wiechą. Popatrzył więc w dół, poczuł zawroty głowy, i zaraz zrozumiał, że nie tędy droga, bo to również groziło uwolnieniem treści żołądkowej.

Przez chwilę przed oczami stanęła mu wizja kompromitacji – omdlały potężny policjant, niesiony na rękach przez chuderlawych mundurowych, odprowadzany pogardliwymi spojrzeniami cywilnej tłuszczy.

Jednak doświadczenie i profesjonalizm zwyciężyły. Komisarz siłą woli zbliżył się do najroślejszego strażaka i… otoczył go swoim ramieniem, niewątpliwie męskim i silnym. Liczył przy tym, że przedstawiciel straży ogniowej nie odbierze tego gestu opacznie.

Zszokowany strażak bezskutecznie

usiłował się wyrwać, co przypominało

zachowanie ofiary wchłanianej przez węża.

Natychmiast pojawiły się liczne głosy, z których najsympatyczniejsze brzmiały: – Nie wiedziałem, że się tak dobrze znacie. Albo: – Nigdy się nie chwaliłeś swoim chłopakiem. Nie wiadomo, kto je wypowiadał: czy liczniejsi strażacy, czy nieliczni policjanci, zresztą na przebieg zdarzenia nie miało to wpływu.

W tej wyjątkowo napiętej atmosferze stukająca o ścianę winda dotarła do celu.

Wszyscy, niczym oparzeni, wyskoczyli z niej jak z katapulty. Na nic się zdały tłumaczenia i przeprosiny Bernarda kierowane do strażaka, który błyskawicznie zniknął.

Należało się brać do roboty – desperat czekał. Komisarz darował więc sobie przekonywanie obecnych, że sercem i ciałem należy do zwykłej większości.

Finał historii był taki, że desperat nie skoczył i został siłą, za chabety, ściągnięty między żywych. A trochę już od nich odstawał…

Komisarz Bernard   w niedzielny poranek bawił się z dwuletnim synkiem Krzysiem. Poniekąd w chowanego, czyli w policjantów i złodziei. I oczywiście przestępcą był komisarz.

Bo po co wdrażać latorośl w bandycki fach? Gdy tak się w najlepsze ścigali, sygnał służbowej komórki uświadomił Bernardowi, że zawsze jest na służbie. I że skończyła się zabawa. Oficer dyżurny komendy stołecznej miękkim głosem, niczym automat na infolinii, poinformował go, że pod budynkiem czeka oznakowany radiowóz. Bo trzeba jechać na zdarzenie. Bernard, stosując ulubioną sztuczkę, wbił się w ostatnie słowa dyżurnego: – Ale o co chodzi? Ten sam miły głos poinformował: – Jest desperat na wieżowcu.

Następnie dodał: – Zapierniczaj migiem na Emilii Plater, bo kupa ludzi czeka i miasto jest blokowane.

Komisarz rzucił okiem na ścienny  zegar, a następnie na brzdąca mierzącego do niego z plastikowej spluwy.

Co z nim zrobić? Małżonka w kościele, a na dole radiowóz. Chwycił więc malca wpół i udał się na klatkę schodową, pielgrzymując po sąsiadach. Liczył bowiem, że któryś z nich ulituje się nad potomkiem negocjatora i przechowa go u siebie na czas policyjnej operacji. I rzeczywiście, pod jednym z adresów udało się wybłagać sąsiedzką przysługę. Bernard popędził co sił w nogach do radiowozu. I tak zaczęła się kolejna brawurowa akcja z negocjatorem w jednej z głównych ról.

W trakcie jazdy komisarz dowiedział się, że na budowanym właśnie hotelu InterContinental przy ulicy Emilii Plater znalazł się jakiś zdesperowany osobnik. I jeśli na czas nie przemówi mu się do rozumu, zacznie przemieszczać się swobodnym lotem w  dół. Wtedy Bernard zapytał, czy na miejscu będzie też drugi negocjator –Jacek. Na szczęście miał być. Po co? Otóż, używając dyplomatycznego języka, praca na wysokości nie była mocną stroną Bernarda. W tej robocie najwięcej czasu zajmowało mu zazwyczaj wejście na dach. Same rozmowy z desperatami prowadził, nie zbliżając się do skraju budynków. Nie ma co ukrywać – panicznie bał się wysokości.

Na miejscu tłum policjantów i strażaków czekał na komisarza niczym na wybawcę, na czarodzieja, co to w  mig rozwiąże zaistniały problem. Trochę udziału miał w tym wspomniany Jacek, który niespecjalnie palił się do tej nieco ryzykownej pracy, więc podziałał na wyobraźnię wszystkich, tłumacząc, że negocjacje przeprowadzi superspec, czyli Bernard. A on będzie mu tylko pomagał. Atmosfera wytworzyła się taka, że gdyby w tłumie znalazł się dramaturg Samuel Beckett, zmieniłby nazwę swej słynnej sztuki na „Czekając na Bernarda”. No, ale Becketta ani tam, ani nigdzie indziej już nie było…

Gdy negocjator wysiadł z radiowozu, osaczył go tłum rozżalonych ludzi w mundurach. – Dlaczego tak długo kazałeś na siebie czekać? – pytali.

Byli to policjanci i strażacy z tak zwanej wysokościówki, czyli specjaliści od poruszania się na wysokościach, zajmujący się ratowaniem ludzi z płonących mieszkań w wieżowcach. Supersprawni, szczupli i stosunkowo niscy faceci, obyci z pułapami, zarezerwowanymi zasadniczo dla ptaków, a nie ludzi.

Bernard dowiedział się, że desperat przemieszcza się po ramieniu dźwigu, kilka metrów nad stropem hotelu. Dla zachęty padła informacja, że w tej chwili nie ma w Polsce wyżej umiejscowionego ramienia. Oj, nie zwiększyło to negocjacyjnej motywacji Bernarda, a wręcz przeciwnie – wcale nie uśmiechał mu się spacer po najwyższym ramieniu. Chętnie oddałby ten przywilej komuś innemu. Z tłumu dobiegły go słowa Jacka: – Dziś twoja kolej.

To był jasny komunikat, że drugi negocjator także nie pragnie oglądać miasta z dźwigowego ramienia.

Bernard znalazł się przed budynkiem. I zamarł: na górę można było dostać się jedynie windą budowlaną, zamontowaną na zewnątrz. Trzeba było przejechać nią około trzydziestu pięter. Pięknie!

Mundurowi wepchnęli negocjatora do windy, która ruszyła, odbijając się od ściany.

Bernard z  przerażenia nie był w stanie wydobyć słowa. Uświadomił sobie, że jeśli będzie nieustannie patrzył na ścianę, da to efekt kręcenia w żołądku. Czyli, mówiąc wprost, zaraz puści pawia, ozdabiając budowlę specyficzną wiechą. Popatrzył więc w dół, poczuł zawroty głowy, i zaraz zrozumiał, że nie tędy droga, bo to również groziło uwolnieniem treści żołądkowej.

Przez chwilę przed oczami stanęła mu wizja kompromitacji – omdlały potężny policjant, niesiony na rękach przez chuderlawych mundurowych, odprowadzany pogardliwymi spojrzeniami cywilnej tłuszczy.

Jednak doświadczenie i profesjonalizm zwyciężyły. Komisarz siłą woli zbliżył się do najroślejszego strażaka i… otoczył go swoim ramieniem, niewątpliwie męskim i silnym. Liczył przy tym, że przedstawiciel straży ogniowej nie odbierze tego gestu opacznie.

Zszokowany strażak bezskutecznie usiłował się wyrwać, co przypominało zachowanie ofiary wchłanianej przez węża.

Natychmiast pojawiły się liczne głosy, z których najsympatyczniejsze brzmiały: – Nie wiedziałem, że się tak dobrze znacie. Albo: – Nigdy się nie chwaliłeś swoim chłopakiem. Nie wiadomo, kto je wypowiadał: czy liczniejsi strażacy, czy nieliczni policjanci, zresztą na przebieg zdarzenia nie miało to wpływu.

W tej wyjątkowo napiętej atmosferze stukająca o ścianę winda dotarła do celu.

Wszyscy, niczym oparzeni, wyskoczyli z niej jak z katapulty. Na nic się zdały tłumaczenia i przeprosiny Bernarda kierowane do strażaka, który błyskawicznie zniknął.

Należało się brać do roboty – desperat czekał. Komisarz darował więc sobie przekonywanie obecnych, że sercem i ciałem należy do zwykłej większości.

Finał historii był taki, że desperat nie skoczył i został siłą, za chabety, ściągnięty między żywych. A trochę już od nich odstawał…