Pani Doktor, zacznijmy od najważniejszego. Co skłoniło Panią do zajęcia się tak mało znanym, by nie rzec „niszowym tematem”, jak losy około 2000 polskich obywateli, którzy w czasie II wojny światowej trafili do Japonii?
Od bardzo dawna, bo już od matury, interesowałam się dwoma państwami – Litwą i Japonią. Jeszcze będąc studentką japonistyki, bardzo chciałam napisać pracę dyplomową na temat, który łączyłby te dwa państwa, a jeszcze lepiej, gdyby dodatkowo połączył z nimi Polskę. Ku mojemu zaskoczeniu okazało się, że istnieje kompletnie nieznana u nas – przynajmniej ja sama wcześniej nigdy o niej nie słyszałam – uchodźcza historia polskich Żydów, którzy dzięki pomocy japońskiego konsula uciekli przed II wojną światową do Azji Wschodniej. Jak mówiłam, stanowiło to dla mnie całkowite novum i początkowo byłam przekonana, że te wydarzenia musiały już być opisane, a wszelkie dotyczące ich źródła przebadane. Dopiero później zorientowałem się, że światowa narracja na ten temat całkowicie pomija wątek polski, podczas gdy to właśnie polskie służby dyplomatyczne odegrały olbrzymią rolę w ocaleniu tych ludzi.
To nawet nie tyle opowieść z dziejów stosunków litewsko-japońskich, jak przyjęło się mówić w powszechnej narracji, a raczej, jak pokazują archiwalia i odnalezione artefakty, historia ogromnego wysiłku polskiego rządu, a przede wszystkim jego przedstawicieli, wkładanego w ratowanie osób, które legitymowały się polskim obywatelstwem. Warto pamiętać, że jeszcze przed wybuchem II wojny światowej naziści odbierali niemieckie, austriackie, a później czechosłowackie obywatelstwo mieszkańcom tych państw, którzy mieli żydowskie pochodzenie. Tymczasem niewielka grupa osób zbiegłych na Daleki Wschód dzięki posiadaniu dokumentów potwierdzających, że są obywatelami II RP, stała się beneficjentami pomocy udzielanej im przez rząd na uchodźctwie. Owszem, były o tym jakieś wzmianki w literaturze specjalistycznej, ale historia tzw. „wiz życia” całkowicie pomijała ten wątek.
O tym, jak ciepłe powitanie zgotowali Japończycy Polakom, będziemy jeszcze mówić, na razie chciałbym jednak zapytać o coś innego. Panuje tradycyjne przekonanie, że pomiędzy Polską a Japonią istnieją wieloletnie więzy przyjaźni. Kiedy jednak doszło do pierwszych kontaktów między naszymi narodami?
Między naszymi narodami dochodziło do kontaktów już wtedy, kiedy Polska była pod zaborami. Źródła watykańskie wskazują, że Japończycy mieli pewną wiedzę na temat naszego kraju, ale nie można powiedzieć, że był to normalny poziom stosunków bilateralnych. Dopiero podjęta pod koniec XIX wieku słynna podróż majora Fukushimy przyczyniła się do rozpowszechnienia się wśród jego rodaków informacji o naszym specyficznym „państwie bez ziemi” i Polakach. Możemy to uznać za początek wzajemnych relacji, zwłaszcza że chwilę później mamy do czynienia z wizytą ojców naszej niepodległości, tj. Józefa Piłsudskiego i Romana Dmowskiego w Japonii.
Właśnie. W czasie wojny japońsko-rosyjskiej Tokio odwiedzili Piłsudski i Dmowski. Co tam robili?
Obaj politycy zdawali sobie sprawę, że Japończycy i Polacy mają wspólnego wroga – Rosję. Pojawili się w Tokio w momencie, gdy Japonia była w stanie wojny z imperium carów i wkrótce miała je pokonać. Było to pierwsze zwycięstwo państwa azjatyckiego nad mocarstwem europejskim.
Celem zarówno Dmowskiego jak i Piłsudskiego było przekonanie Japończyków do wsparcia idei niepodległościowej. Udało im się zdobyć listy rekomendacyjne do wpływowych osób związanych z japońskim rządem i armią, po czym ruszyli w drogę. Pierwszy do celu dotarł Roman Dmowski. Przygotował tu odezwę do Polaków służących w rosyjskiej armii. Piłsudski przyjechał trochę później i nie udało mu się osiągnąć zakładanych celów, bo dygnitarzy, do których miał listy polecające, akurat nie było w kraju, znajdowali się w Mandżurii. Niemniej obaj panowie spotkali się w Tokio, gdzie wedle niektórych przekazów przeprowadzili najdłuższą w swoim życiu rozmowę. Całe wydarzenie urosło do rangi sensacyjnej legendy, wedle której nie wiedzieli wzajemnie o swoim pobycie w Japonii i przypadkowo wpadli na siebie na ulicy.
A jak wyglądały stosunki polsko-japońskie w dwudziestoleciu międzywojennym, a zwłaszcza tuż przed wybuchem II wojny światowej?
Relacje polsko-japońskie na przestrzeni dwudziestolecia międzywojennego możemy uznać za niezwykle serdeczne. Począwszy od bitwy warszawskiej, gdzie jednym z jej obserwatorów był późniejszy generał Yamawaki, poprzez wręczenie decyzją Józefa Piłsudskiego odznaczeń virtuti militari japońskim oficerom – weteranom wojny z Rosją.
Polacy kształtowali te stosunki w bardzo sprawny i udany sposób. W dwa lata przed II wojną światową podniesiono rangę polskiego poselstwa w Tokio, awansując je na ambasadę. Warto podkreślić, że była to jedyna ambasada, jaką posiadało w Japonii państwo Europy Środkowej.
Bardzo przyjemnym, a kompletnie zapomnianym epizodem z dziejów relacji polsko-japońskich w tym okresie, było odbycie przez Orlińskiego lotu do Japonii, stanowiącego pierwsze połączenie lotnicze między Europą a wyspami japońskimi. Wcześniej próbowali dokonać tego samego Niemcy, ale ponieśli klęskę, gdyż warunki pogodowe zmusiły ich do lądowania w Korei. Polscy piloci: Orliński i Kubiak zostali bardzo gorąco powitani przez Japończyków. Niestety, choć było to wydarzenie zupełnie bez precedensu i jeden z największych wyczynów w dziejach polskiego lotnictwa, dziś właściwie nikt już o nim nie pamięta.
Jak zauważył pan redaktor, moment przed wybuchem II wojny światowej był dla naszych stosunków kluczowy, zaś ówczesna polska polityka w tym względzie wywodziła się z myśli Józefa Piłsudskiego, który przywiązywał ogromną wagę do Japonii. Posiadanie wspólnego wroga, jak i wielki szacunek, który marszałek miał do japońskiej myśli strategicznej, stały się fundamentem polskich relacji z tym krajem. Ponadto warto pamiętać, że już po I wojnie światowej Japończycy czynnie pomagali w akcji ewakuacji polskich dzieci z ogarniętej rewolucją bolszewicką Syberii. Ten epizod jest dziś jednym z głównych tematów poruszanych, gdy mówi się o kontaktach polsko-japońskich. Ta przyjaźń i wzajemne zaufanie między dwoma jakże odległymi narodami były czymś wyjątkowym.
Głównym bohaterem Pani książki Ocaleni w Azji Wschodniej jest pierwszy (i zarazem ostatni) ambasador II RP w Tokio – Tadeusz Romer. Czy może nam Pani opowiedzieć coś więcej o tej postaci?
Tadeusz Romer był wybitnym polskim dyplomatą. Wywodził się z arystokratycznej rodziny i wraz z bratem podjął pracę w Ministerstwie Spraw Zagranicznych II RP. W trakcie swej kariery przebywał na różnych europejskich placówkach, zdobywając sobie ogromne uznanie w środowisku dyplomatycznym. Wysłanie właśnie jego do Tokio, gdzie lada chwila planowano otworzyć ambasadę, było bardzo przemyślanym ruchem ze strony polskiego MSZ.
Romer okazał się niezwykle zaradnym i patriotycznym ambasadorem, dbał o dobre imię Polski. Oprócz trzech córek w misji na Dalekim Wschodzie towarzyszyła mu żona – Zofia z Wańkowiczów Romerowa, postać równie niezwykła, odznaczona za swoją działalność na rzecz Polski jeszcze z czasów przedmałżeńskich. To była istna „power couple” i zachęcam czytelników naszego wywiadu, aby sięgnęli po opublikowane przez Beatę Szubtarską drukiem pamiętniki pani Zofii. Pokazują one wielką miłość Romerów do ojczyzny i ich oddanie idei niesienia pomocy współobywatelom. Równocześnie pani Romer opowiada w nich o codziennej działalności ambasady z wielkim dowcipem. Wiele miejsca zajmują opisy stosunków rodziny ambasadora z członkami rodu cesarskiego i tego, jak przyjaźń pomiędzy nimi zaważyła na historii relacji polsko-japońskich.
Wybucha II wojna światowa. Jak wyglądała reakcja społeczeństwa japońskiego na atak III Rzeszy i ZSRR na nasz kraj?
Jeśli chodzi o reakcję mediów, to nie była ona tak mocno zaznaczona, jak kroki podjęte przez Tadeusza Romera w odpowiedzi na podpisanie paktu Ribbentrop-Mołotow. Akcja ta wzbudziła o wiele większe zainteresowanie w prasie, w każdym razie tak to wygląda w źródłach, które przeglądałam. Romer, zawczasu informując o całym przedsięwzięciu media, udał się na tokijski cmentarz, gdzie pochowanych jest legendarnych czterdziestu siedmiu roninów i tam bardzo elegancko ubrany wygłosił mowę, w której podkreślił, jak łatwo kogoś zdradzić i wychwalał przyjaźń oraz lojalność łączące Polskę i Japonię. Mówił, że związki te muszą pozostać silne pomimo faktu, iż obydwa kraje opowiadały się już po zupełnie innych stronach na światowej szachownicy. Romer mówił, że zdrada, jakiej dopuścili się względem swoich aliantów Niemcy, wchodząc w sojusz z Rosjanami, wskazywała, którą stronę Japonia wybrać powinna – stronę polską.
W czasie trwania kampanii wrześniowej polska ambasada w Tokio była świadkiem różnych gości i działań mających na celu wspomożenie polskiego wojska. Pojawiali się w niej np. ochotnicy chcący zaciągnąć się do armii II Rzeczpospolitej, co oczywiście było niemożliwe. Doszło nawet do próby popełnienia na schodach placówki seppuku przez zdesperowanego młodego Japończyka, który koniecznie chciał jechać na front! Innym razem Romerowi złożono propozycję wykorzystania weksla in blanco w celu zdobycia dowolnej kwoty pieniędzy od wybranej przezeń japońskiej firmy. Weksel ten polski ambasador dostał od… przedstawicieli nielegalnej organizacji, znanej jako Czarny Smok. Różne dziwne rzeczy się tam wtedy działy, ale państwo Romerowie przykładali wielką wagę do tego, by pieniądze na rzecz Polski pozyskiwać w sposób legalny, więc owego czeku od Czarnego Smoka nie wykorzystali. Zamiast tego organizowali imprezy charytatywne i loterie, w które angażowali japońskie elity oraz tokijskie środowisko dyplomatyczne.
Ważną rolę w historii polskich uchodźców odegrał konsul Sugihara Chiune – kierownik konsulatu japońskiego w Kownie. Kim był ów człowiek, a czym słynne „wizy życia”, które wystawiał?
Sugihara Chiune był japońskim ekspertem od spraw rosyjskich. Studiował język rosyjski, jego pierwszą żoną była Rosjanka Klaudia Apołonow. Miał wielką wiedzę o tym, czym Rosja właściwie jest i jakie zagrożenie dla Japonii stanowi.
Placówka w Kownie powstała w momencie, gdy na Litwie… nie było żadnego Japończyka. Tak naprawdę służyła do obserwacji posunięć zarówno III Rzeszy, jak i Związku Radzieckiego. Częstymi gośćmi konsulatu byli oficerowie polskiego wywiadu, którzy blisko współpracowali z Sugiharą. Ta placówka stanowiła punkt, w którym interesy Polski i Japonii się spotykały, czego efektem było współdziałanie. Jednym z jego przejawów były właśnie „wizy życia”. Pozwolę sobie powołać się na moją książkę i dokumenty, które zgłębiałam przy jej pisaniu. Wedle wspomnień działających w Kownie przedstawicieli wywiadu II RP wizy te początkowo były przygotowywane dla oficerów polskiej armii walczących na wschodnich kresach. Z pomocą Japończyków miano ich przerzucać za granicę do krajów, gdzie znaleźliby się poza zasięgiem Niemców i Sowietów. Ostatecznie, wizy były wydawane polskim Żydom uciekających przed niemieckim antysemityzmem i radzieckim totalitaryzmem. Dzięki temu, że ludzi Ci posiadali polskie obywatelstwo, mogli te wizy otrzymać i udać się w podróż do Japonii, pomimo iż dokumenty uzyskiwane od Sugihary miały charaktery wyłącznie tranzytowy, a do deklarowanego ostatecznego celu wyjazdu, tj. holenderskich posiadłości u wybrzeży Ameryki Południowej, nikt tak naprawdę nie miał zamiaru jechać!
Hasło ,,wizy życia” zostało stworzone przez drugą żonę Sugihary – Yukiko, ukuła to określenie w swoich wspomnieniach, stąd ta popularna w świecie zachodnim nazwa. Polscy obywatele wyposażeni w nie udawali się w drogę do wybrzeży Japonii, a stamtąd kolejnych miejsc. Miejsce, gdzie znajdował się ówczesny konsulat Japonii, mieści obecnie Muzeum- Dom Sugihary i posiada również liczne polskie akcenty, dlatego zwiedzając Litwę, zachęcam wszystkich, aby udali się Kowna i zobaczyli ten zachowany w celu upamiętnienia dom i muzeum, które się w nim mieści.
Polacy, którzy uzyskali wizy tranzytowe przez Japonię, musieli jeszcze jakoś się do niej dostać. Jak wyglądała podróż do Kraju Wschodzącego Słońca z ogarniętej wojną Europy?
Po pierwsze, tak jak wcześniej wspomniałam, ludzie ci posiadali polskie obywatelstwo. Pamiętajmy, że Związek Radziecki zajął część II RP i zmusił jej mieszkańców do przyjęcia radzieckiego obywatelstwa. Zaraz potem, jeszcze w czasie gdy Sugihara wydawał swoje wizy, ZSRR zajął Litwę. Zmieniło to diametralnie sytuację uchodźców – teraz polscy obywatele znajdujący się na terenach pod władzą Stalina byli zmuszani do przyjęcia sowieckich paszportów. Osoby, które otrzymały wizy tranzytowe, definitywnie nie chciały zmieniać swojego obywatelstwa, bo nie dość, że nie było im to do niczego potrzebne, to jeszcze uniemożliwiłoby ucieczkę z okupowanych przez Sowietów ziem. Wszystkie wizy i dokumenty, które uzyskali, okazałaby się nic nie warte bez polskiego paszportu lub choćby zaświadczenia o polskim obywatelstwie.
Uciekinierzy udawali się do wileńskiej siedziby NKWD, by tam starać się o pozwolenie na podróż. Musieli kupować bilety kolejowe do Moskwy, a następnie na pociąg do Władywostoku. Wyprawa była niezwykle kosztowna, gdyż Rosjanie stosowali bardzo niekorzystny przelicznik dla osób, które pochodziły zza granicy i podróżowały po ZSRR. To była pełna strachu ucieczka, ci ludzie nie uciekali tylko przed nazistowskimi Niemcami, ale także przed Związkiem Radzieckim, chcieli jak najszybciej opuścić jego terytorium. Punktem, gdzie byli sprawdzani, czemu towarzyszył ogromny niepokój, czy aby uda się wydostać za sowiecką granicę, był Władywostok. Tam przechodzili ostatnią kontrolę, a następnie na pokładach japońskich promów przeprawiali się do Japonii – zazwyczaj portu w Tsurudze, który jest miastem pełniącym niezwykłą rolę w całej tej historii. Po dziś dzień Tsuruga jest bardzo ważnym miejscem pamięci, gdzie istnieje muzeum Portu Humanitarności, gdzie kultywowana jest pamięć zarówno o żydowskich uchodźcach z Polski, jak i Tadeuszu Romerze oraz dzieciach syberyjskich. Fakt, że jest to bardzo ważna miejscowość na mapie Japonii, potwierdza to, że Japończycy w tym roku zdecydowali się doprowadzić do niej szybki pociąg, by turyści mogli tam łatwo dotrzeć i poznać całą tę niezwykłą historię. Dlatego zachęcam naszych czytelników, by jeśli będą kiedyś w Japonii, zaplanowali również podróż do Tsurugi.
Gdy uchodźcy dotarli już na wyspy, ambasada polska otoczyła ich opieką. Proszę powiedzieć, jakie działania przedsięwziął Tadeusz Romer, by pomóc swoim rodakom?
Tadeusz Romer odegrał niezwykle istotną rolę. Po pierwsze dlatego, że wziął na siebie odpowiedzialność nie tylko za zapewnienie opieki uchodźcom ale także dopilnowanie, by wśród nich na teren Japonii nie dostali się sowieccy szpiedzy. Pamiętajmy, że ci przybysze prezentowali różne typy społeczne, byli wśród nich ludzie całkowicie zasymilowani, ale także uczniowie jesziw, tj. szkół rabinicznych. Ta różnorodność budziła lęk rządu polskiego w Londynie, że w tak barwnym tłumie ukryją się po drodze rosyjscy agenci. Na barkach ambasadora znalazło się zadanie zweryfikowania tożsamości przybyszów, bo gdyby wśród uchodźców rzeczywiście granicę cesarstwa przekroczyli szpiedzy, bardzo źle odbiłoby się to na stosunkach polsko-japońskich i najpewniej doprowadziło do ich zerwania. Tymczasem placówka w Tokio miała dla Londynu kluczowe znaczenie, bo była jedynym punktem umożliwiającym kontakt z Polakami wywiezionymi na Syberię. To właśnie do Romera przychodziły listy od Sybiraków i dzięki temu można było śledzić losy polskich obywateli. Gdyby ambasador popełnił błąd przy weryfikacji uchodźców, skutki byłyby katastrofalne. Utracono by ostatni bastion państwa polskiego w Azji Wschodniej i Sybiracy zostaliby pozostawieni samym sobie.
Z tego powodu, kiedy uciekinierzy z Europy zaczęli napływać do Japonii, nie tylko powołany został Polski Komitet Pomocy Ofiarom Wojny pod przewodnictwem Zofii Romer, ale także pracownicy ambasady zostali oddelegowani do sprawdzania autentyczności dokumentów, jakimi legitymowali się przybysze. Urzędnicy polskiej placówki pojechali więc do Kobe i Tsurugi, by tam zająć się weryfikowaniem tożsamości uchodźców i niesieniu im pomocy konsularnej.
W Tsurudze pracował bardzo ciekawy człowiek, o którym niewiele wiadomo i dopiero niedawno udało się dotrzeć do dodatkowych informacji na jego temat dzięki odnalezieniu nowych dokumentów – Stefan Romanek. Był pierwszym polskim stypendystą studiującym w Japonii. Rozpisywała się na ten temat japońska prasa. Specjalizował się w zakresie religii, które zgłębiał na uniwersytecie w Tokio, a przy okazji pracował na rzecz ambasady. Ze względu na wybuch wojny nie zdążył zdać wszystkich egzaminów dyplomatycznych, dlatego w hierarchii MSZ zajmował bardzo niski stopień. Z tego właśnie powodu, gdy przeglądamy dokumenty, to w większości z nich ta postać się nie pojawia. Dotarłam jednak do dokumentacji, wedle której Stefan Romanek został oddelegowany do Tsurugi zarówno decyzją Tadeusza Romera, jak i jako przedstawiciel Polskiego Komitetu Pomocy Ofiarom Wojny. W porcie zajmował się kontrolą napływu uchodźców na terytorium Japonii.
Pamiętajmy, że przybywający z Europy obywatele polscy mieli tylko wizy tranzytowe. Ambasador Romer osobiście interweniował u japońskiego rządu, gwarantując, że osoby te nie pozostaną na zawsze na terytorium Wysp Japońskich, tylko pojadą dalej, a on zapewni im możliwość wyjazdu do państw docelowych, bo holenderskie posiadłości w Ameryce Południowej, które były (nieprawdziwym) ostatecznym celem podróży wskazanym w dokumentach, absolutnie nie mogły przyjąć takiej liczby Polaków. Bo i po co? To, że znalazły się w dokumentacji, było wyłącznie inicjatywą honorowego konsula Holandii w Kownie Jana Zwartendijka, który we współpracy z Chiune Sugiharą chciał pomóc przerażonym polskim obywatelom wydostać się z wojennego piekła. Romer negocjował zatem z przedstawicielami państw trzecich, by uzyskać od nich kwoty wizowe dla uciekinierów, które umożliwiłyby im znalezienie bezpiecznego azylu choćby w Kanadzie, USA, Australii czy Nowej Zelandii. To było niezwykle trudne zadanie. Szczęśliwie dobre stosunki między Polską a Japonią sprawiły, że osoby, które miały kilkunastodniowe wizy tranzytowe, po upłynięciu terminu ich ważności, nie zostały deportowane i niektóre z nich przez nikogo nie niepokojone spędziły na wyspach nawet rok.
A jak na przybycie 2000 Polaków zareagowali sami Japończycy?
Japończycy, którzy spotykali się z polskimi obywatelami np. w Tsurudze, odnosili się do nich bardzo przyjaźnie. Służyli Polakom pomocą, chociaż „polskość” uchodźców zaginęła gdzieś po drodze już w trakcie podróży do Japonii i po dziś dzień wszędzie są oni przedstawiani jako Żydzi. Zapomina się, że przybyli wcześniej w sporej liczbie na Daleki Wschód, choćby do Szanghaju, Żydzi z Niemiec, Austrii czy Czechosłowacji, byli bezpaństwowcami, podczas gdy ludzie, o których losach rozmawiamy, mieli polskie obywatelstwo.
Wielu uchodźców pojechało do Kobe, gdzie znajdowała się duża społeczność żydowska, więc szok kulturowy nie był tak wielki. We wspomnieniach zarówno przybyszów, jak i tubylców odnotowano, że Japończycy byli przyjaźnie nastawieni do polskich Żydów – co w swoich publikacjach potwierdza choćby japoński dziennikarz – Akira Kitade.
Bardzo ciekawym wątkiem jest fakt, że mimo iż Japonia była sojusznikiem III Rzeszy, polska ambasada działała w Tokio aż do jesieni 1941 roku. Z czego to wynikało?
Przede wszystkim z przedstawionych przeze mnie wcześniej bardzo dobrych relacji polsko-japońskich. Japończycy sami niechętnie odnosili się do pomysłu usunięcia polskich dyplomatów z Tokio, czego żądali przedstawiciele Niemiec.
Ambasada została zlikwidowana 31 października 1941 roku. Tadeusz Romer pisał w swoich wspomnieniach, że dostał nieformalną propozycję pozostania w Japonii, oczywiście już nie w charakterze ambasadora, ponieważ gospodarze bardzo pozytywnie odnosili się do niego i jego rodziny. Natomiast jeśli prześledzimy dokumenty dyplomatyczne z lata 1941 roku, to zauważymy, że Polacy obawiali się, iż naciski III Rzeszy będą bardzo silne i Niemcy zmuszą Japończyków do likwidacji polskiej placówki. Dzisiaj już wiemy, że chwilę po zamknięciu ambasady wybuchła wojna na Pacyfiku.
Tak naprawdę ta likwidacja nie była absolutna, bo mimo iż Polska w grudniu wypowiedziała wojnę Japonii, to nasza placówka od listopada 1941 roku została przeniesiona z Tokio do Szanghaju, gdzie działała dalej z Tadeuszem Romerem jako ambasadorem w misji specjalnej na czele. Japończycy cały czas wspierali działalność polskiego przedstawicielstwa dyplomatycznego, tyle tylko, że istniejącego pod inną nazwą w okupowanym przez Japonię Szanghaju. Na japońskich wyspach pozostał jeden dyplomata – na wszelki wypadek, gdyby na wyspach pojawił się jakiś obywatel naszego kraju potrzebujący pomocy konsularnej. . Dopiero po wybuchu wojny na Pacyfikutrona polska zadecydowała o zamknięciu placówki w Szanghaju i wycofaniu dyplomatów z Japonii. Jak zanotował Romer, Polska nie mogła mieć przedstawicielstwa w kraju pozostającym w stanie wojny z jej sojusznikami. Zapadła zatem decyzja o ewakuacji, ale przygotowania do niej trwały bardzo długo i dopiero w sierpniu 1942 roku polscy dyplomaci wraz z częścią uchodźców wypłynęli z Szanghaju do Afryki w ramach wymiany jeńców między aliantami a Japonią.
Wyjeżdżając, Tadeusz Romer pozostawił za sobą bardzo dobrze zorganizowaną społeczność uchodźczą, bo nie każdego udało się ewakuować. W swojej książce opisuję zresztą, jak sami obywatele polscy robili problemy, w efekcie czego niektóre miejsca na statku ewakuacyjnym poprzez wewnętrzne kłótnie Polaków zostały puste. Natomiast ambasador poinformował japońskie władze, że zostawia organizacje polskie, dzięki czemu społeczność polskich obywateli w Szanghaju funkcjonowała bardzo sprawnie, mimo iż w roku 1943 i następnym sytuacja w mieście była już tragiczna. Szczęśliwie jeszcze przed zakończeniem II wojny światowej dużej części uchodźców udało się stamtąd wydostać. Romer nie zapomniał o swoich podopiecznych i tak, jak mógł, działał na rzecz ich ewakuacji z tego odciętego od świata miasta, jakim był Szanghaj.
Proszę opowiedzieć coś niecoś o polskim życiu społecznym i kulturalnym w Szanghaju. Polacy wydawali tam przecież aż dwa czasopisma…
Tak naprawdę wydawali w języku polskim dwa tylko na samym początku swojego pobytu w mieście, ponieważ „Echo Szanghajskie”, wydawane przez tutejszą Polonię jeszcze przed wybuchem II wojny światowej, połączyło się z „Wiadomościami”, których jedynym osobnym wydaniem był tylko pierwszy numer opublikowany po polsku i w jidysz, potem przemieniły się w polskojęzyczny dodatek do „Echa”.
W Szanghaju uchodźcy organizowali przedstawienia teatralne. Musimy pamiętać, że ta samoorganizacja polskiego życia społecznego, dbania o edukację dzieci, nauczanie języka polskiego, w które przed ewakuacją do Afryki angażowała się córka ambasadora Teresa Romer, wynikała z tego, że polscy obywatele wierzyli, iż po wojnie wrócą do ojczyzny i nie chcieli, aby ich dzieci zapomniały języka polskiego. Była też grupa dziennikarzy oraz pisarzy tworzących wiersze publikowane później w gazetach, które po dziś dzień się zachowały. Badaniem ich zajmuje się Barbara Abraham. Co do spektakli teatralnych, to tworzono do nich afisze, które można oglądać w Kanadzie, gdzie przywiózł je sam Tadeusz Romer. Życie kulturalne i społeczne w Szanghaju było zatem bardzo bogate, ale nie chciałabym, żeby się wydawało, iż bezproblemowe. Ono funkcjonowało w bardzo trudnych czasach, w codzienności pełnej głodu, chorób, niepewności jutra i zagrożenia życia.
Tadeusz Romer opuścił Chin w 1942 roku. Jak wyglądały jego dalsze losy?
Tadeusz Romer omal nie stracił życia w katastrofie gibraltarskiej, bo miał lecieć tym samym samolotem, co generał Sikorski. Na szczęście nie wsiadł na pokład. Jeśli chodzi o jego dalszą karierę, to został ambasadorem polskim w Związku Radzieckim. Warto tu dodać, że był bardzo szanowany przez samego Stalina. Potem udał się do Anglii, gdzie w rządzie Mikołajczyka objął stanowisko ministra spraw zagranicznych, a po ustąpieniu tego gabinetu zrezygnował z teki ministerialnej. Kiedy zaś skończyła się II wojna światowa, paradoksalnie wśród wszystkich Polaków, jacy za jego kadencji przebywali w Japonii i którym wydawał odpowiednie dokumenty, został… jedynym bezpaństwowcem. Dość smutna historia. Potem wyciągnęli do niego rękę przyjaciele z alianckiej dyplomacji i umożliwili mu wyjazd do Kanady, gdzie stał się bardzo aktywny w świecie Polonii, będąc jednocześnie profesorem na Uniwersytecie McGill.
W 2023 roku ukazała się Pani książka Ocaleni w Azji Wschodniej, która była nominowana do nagrody Książki Historycznej Roku. Opisuje w niej Pani Doktor dokładnie całą tę historię. Chciałbym zapytać, jak wyglądały badania poprzedzające stworzenie tej pracy. Opierała się Pani wszak na unikatowych materiałach, których wcześniej nie widział żaden historyk. Jak Pani do nich dotarła?
Książka pomimo pięknego zaszczytu nominacji jest pozycją nie do końca historyczną, bo ja jestem politologiem i Ocaleni mają wydźwięk politologiczny, skupiając się na polskiej polityce okresu II wojny światowej.
Na samym początku przeczesywałam archiwa, które były archiwami polskich instytucji np. MSZ, jak również pozostawione w Kanadzie dokumenty Romera. Natomiast w trakcie badań na mojej drodze zaczęły pojawiać się różne osoby, które dysponowały unikatowymi materiałami. Ta książka nie powstałaby bez Barbary Abraham, której ją dedykuję. Kolekcjonowała ona gazety uznane przez innych badaczy za zniszczone i już nieistniejące. Bardzo dużo osób, które coś wiedziały lub posiadały osobiste pamiątki, dzieliło się ze mną swoimi informacjami. Dzięki temu, jak mam nadzieję, książka jest bardzo ciekawa, bo pokazuje nie tylko to, co działo się w polskiej polityce, ale eksploruje również bardzo ważny wątek społeczny. Udało mi się zaprezentować, jak polscy obywatele postrzegali posunięcia dyplomacji i jak egzystowała ich uchodźcza społeczność.
Dziękuję za rozmowę. A naszych czytelników zachęcam do lektury Ocalonych Azji Wschodniej – autorstwa dr Olgi Barbasiewcz oraz odwiedzenia strony internetowej Muzeum Domu Sugihary, do której link zamieszczamy poniżej