
To propozycja przede wszystkim dla osób, które dużo jeżdżą w mieście, do pracy albo rekreacyjnie po szutrach, i chcą mieć zawsze przy sobie „plan B” na flaka, bez bawienia się w CO₂ i bez machania tłokiem przy drodze. A przy okazji to ciekawy sygnał, że małe, elektroniczne akcesoria rowerowe wchodzą w segment, który jeszcze niedawno był zarezerwowany wyłącznie dla klasycznych narzędzi mechanicznych.
Co to za urządzenie i czym się wyróżnia?
Nowy Electric Bike Inflator od State Bicycle Co. to malutki kompresor o wymiarach ok. 83 × 58 × 38 mm i masie 151 g. Producent chwali się, że bez problemu mieści się w kieszeni koszulki kolarskiej czy małej torbie na ramie, a po wyjęciu z pudełka wygląda bardziej jak powerbank niż narzędzie do pompowania opon.
Sercem urządzenia jest bezszczotkowy silnik „dronowego” typu, który pozwala napompować opony zarówno w rowerze górskim, jak i w szosie z wysokim ciśnieniem roboczym. Maksymalne ciśnienie sięga 150 PSI, więc spokojnie ogarnia standardowe zakresy od miejskich balonów po wąskie szosowe slicki. Strumień powietrza to 10 litrów na minutę, nie jest to poziom warsztatowej stacji, ale do napompowania jednej opony w trasie w zupełności wystarczy.
Na froncie znajdziemy dwurzędowy, cyfrowy wyświetlacz z możliwością ustawienia docelowego ciśnienia. W praktyce oznacza to koniec zgadywania i ściskania opony w palcach, wpisujemy wartość, naciskamy przycisk, a kompresor sam wyłącza się po osiągnięciu zadanej wartości. To funkcja, której brakuje w większości najmniejszych „nano” inflatorów na rynku, a która realnie ułatwia życie mniej doświadczonym użytkownikom.

Ładowanie, bateria i realna wydajność
Zasilanie zapewnia wbudowany akumulator o pojemności 1100 mAh (de facto dwa ogniwa po 550 mAh), ładowany przez port USB-C z natężeniem 5 V/2 A. Według danych producenta pełne ładowanie trwa około godziny, więc można to ogarnąć podczas pracy przy biurku albo wieczorem przed kolejnym dniem jazdy.
Pod względem wydajności State Bicycle podaje konkretne liczby: napompowanie opony 26 × 1,75″ z 0 do 40 PSI ma zajmować około 1 minutę i 10 sekund. Na jednym ładowaniu da się w ten sposób ogarnąć 6–7 takich pełnych pompowań. W realnym życiu rzadko spuszczamy powietrze do zera, więc w praktyce ten zapas wystarczy na kilka napraw po drodze albo regularne dopompowywanie całego roweru i roweru partnera/przyjaciela przed weekendową jazdą.
Dodatkowym smaczkiem jest wbudowane światło awaryjne, drobiazg, ale w sytuacji, gdy łapiemy flaka po zmroku na kiepsko oświetlonej drodze, może zrobić dużą różnicę. W zestawie jest też igła do pompowania piłek, więc kompresor można wykorzystać nie tylko rowerowo, ale i na boisku czy w domu, gdy trzeba szybko tchnąć życie w piłkę, dmuchaną zabawkę albo sprzęt sportowy dzieci.

Jeden inflator do wszystkiego: Presta, Schrader i sprytny wąż
Projektanci wyraźnie postarali się o to, by urządzenie dało się wpiąć praktycznie do każdego roweru, bez dodatkowej kombinacji z przejściówkami. W komplecie znajduje się wąż 2-w-1, który obsługuje zarówno zawory Schrader (samochodowe), jak i Presta, a do tego bezpośrednie końcówki wpinane „na sztywno”, szara do Schradera, czerwona do Presty.
Sam kompresor wykonano z mieszanki ABS + PC o właściwościach trudnopalnych, z temperaturą pracy w zakresie 0–45°C. Jak na kieszonkowy sprzęt, to rozsądny kompromis: nie jest to urządzenie na zimową ekspedycję górską, ale do normalnego, całorocznego użytkowania w umiarkowanym klimacie w zupełności wystarczy. Całość ma komplet popularnych certyfikatów (CE, FCC, RoHS, UN38.3), więc nie powinno być problemu ani z bezpieczeństwem użytkowania, ani z przewozem w bagażu podręcznym.
W zestawie dostajemy poza samym inflatorem i wężem także woreczek do przechowywania, kabel USB-C oraz wspomnianą igłę do pompowania piłek. Całość jest więc gotowa do działania „prosto z pudełka”, bez konieczności dokupowania czegokolwiek poza ewentualnym uchwytem do ramy, jeśli ktoś woli wozić urządzenie na rowerze niż w kieszeni.

Dla kogo to ma sens?
W USA Electric Bike Inflator kosztuje 56 dolarów. W przeliczeniu na złotówki (w zależności od kursu) robi się z tego okolice 220–260 zł, czyli tyle, co dobra klasyczna mini pompka lub prosty zestaw z nabojami CO₂ plus „głowica”. Różnica polega na tym, że tutaj płacimy nie za jednorazowe naboje, ale za wygodę i powtarzalność działania.
Dla kogo to ma sens? Najbardziej dla miejskich i gravelowych „kilometrożerców”, którzy regularnie wyjeżdżają poza miasto, często jeżdżą sami i chcą mieć maksymalnie bezobsługowe rozwiązanie na awarię. To też ciekawa opcja dla osób, które nie przepadają za pompkami ręcznymi, mają problemy z nadgarstkami albo po prostu cenią sobie komfort „podłącz i zapomnij”. W przypadku szosowców, którzy liczą każdy gram, pojawia się już pytanie o priorytety: 151 g w kieszeni to więcej niż ultra-lekka pompka, ale wygoda i cyfrowe sterowanie ciśnieniem mogą być tu wystarczającą kartą przetargową.
Rynek najmniejszych, elektronicznych inflatorów jest coraz gęstszy, ale większość modeli jest droższa lub większa, często też mniej przyjazna w obsłudze. State Bicycle celuje w segment „zróbmy to prościej i taniej”, dorzucając do tego to, co lubią rowerzyści: kompaktowe wymiary, prostą obsługę, sensowne osiągi i brak konieczności kombinowania z przejściówkami. Jeśli urządzenie faktycznie wytrzyma kilka sezonów i będzie trzymać deklarowane parametry, może stać się jednym z tych gadżetów, które po prostu na stałe lądują w kieszeni koszulki albo w sakwie.
Podoba mi się to, że State Bicycle nie próbuje udawać tu przełomu na miarę wynalezienia koła. To jest po prostu sprytne usprawnienie rzeczy, która dotąd była trochę upierdliwa. Kto choć raz pompował twardą oponę na cienkiej mini pompce w deszczu, ten wie, jak szybko entuzjazm do „oldschoolowych rozwiązań” potrafi wyparować.
Z perspektywy użytkownika takie urządzenie robi różnicę na kilku poziomach. Po pierwsze: przewidywalność. Ustawiam ciśnienie, dociskam zawór, czekam chwilę i wiem, co dostaję, bez zgadywania, czy „już jest 4 bary, czy jeszcze nie”. Po drugie: powtarzalność. Nie martwię się, czy mam jeszcze nabój CO₂, czy nie, dopóki urządzenie jest naładowane, jestem zabezpieczona. Po trzecie wreszcie: psychologia. Świadomość, że w razie flaka mam przy sobie kompaktowe, „samopompujące się” wsparcie, zwyczajnie zachęca, by częściej wyjeżdżać dalej, zamiast kręcić się w promieniu kilku kilometrów od domu.