Koniec telewizji, jaką znamy

Pozycja najpopularniejszego medium świata wydaje się niezagrożona. To jednak tylko pozory. Pogłoski o rychłej śmierci telewizji wcale nie są przesadzone.

Widziałeś ostatnio jakiś dobry film w telewizji? – pyta retorycznie Sean Carton, profesor na Uniwersytecie w Baltimore i pracownik IdFive – medialnego think tanku i firmy consultingowej w jednym. Po chwili odpowiada: – Nawet jeśli tak się stało, miałeś na to o 8,5 proc. mniejsze szanse niż przed rokiem. Należysz raczej do tych, którzy widzieli ciekawą produkcję za pośrednictwem internetu.

Pewność, z jaką prof. Carton wieści śmierć telewizji, może dziwić, bo dowodów na to, że jest dokładnie przeciwnie, nie brakuje. W drugiej dekadzie XXI wieku sprzedaje się najwięcej odbiorników tv w historii, a stacje w rodzaju HBO przyciągają wielomilionową widownię dzięki produkcjom seriali będących na ustach wszystkich. Wpływy z reklam rosną w takim samym tempie jak ilość dostępnych kanałów. Każdy Amerykanin powyżej 18. roku życia spędza średnio 5,2 godziny dziennie przed telewizorem. Polacy nie są gorsi: poświęcają na oglądanie telewizji średnio 4 godziny dziennie. Aż 12 mln z nas płaci za to, co ogląda, a ogląda obrazy coraz lepszej jakości.

Wygląda więc na to, że telewizja jako medium nigdy nie miała się lepiej. Nic bardziej mylnego. – Tradycyjnej telewizji nie będzie już za 10 lat – prorokuje Kim Moses, producentka z CBS, drugiego po BBC największego nadawcy na świecie. Kim przeniosła emisję swojego serialu „Zaklinacz dusz” z anteny do internetu. – Model nadawca–odbiorca zmienia się w takim tempie, że może się to stać nawet wcześniej – dodaje po chwili namysłu.

Co się tak naprawdę zmienia? Wszystko. To, co oglądamy. To, na czym oglądamy. Kiedy oglądamy. Z kim oglądamy. Kto jest autorem treści i którędy one do nas trafiają. Na naszych oczach wywraca się do góry nogami porządek telewizyjnego biznesu, który ukształtował się w latach 40. ubiegłego stulecia i w niemal niezmienionej formie dotrwał do XXI w.

Od prezydenta do piratów

7 kwietnia 1927 roku w siedzibie firmy telekomunikacyjnej AT&T w New Jersey panowało duże poruszenie. Od samego rana obsługa techniczna krzątała się, sprawdzała okablowanie, oświetlenie i bezpieczniki w maszynie wielkości ciężarówki, za pomocą której miała dokonać się pierwsza w świecie transmisja telewizyjna. Obiektywy urządzeń rejestrujących, technologicznie przypominających telefaks, skierowane były w stronę pulchnej twarzy. Jej obraz w rozdzielczości 50 linii i zeskanowany w częstotliwości 16 klatek na sekundę miał za chwilę powędrować kablem, a następnie drogą bezprzewodową w świat na ekrany o rozmiarach 5×6 centymetrów.

W świetle reflektorów siedział Herbert Hoover, przyszły 31. prezydent Stanów Zjednoczonych. Patrząc w obiektyw, przemawiał do narodu za pośrednictwem ebonitowej słuchawki telefonicznej.

„Telewizja. Największy sen nauki od czasów wynalezienia telefonu spełnił się właśnie na naszych oczach” – relacjonował następnego dnia to pamiętne wydarzenie podekscytowany dziennikarz „Indianapolis Star”.

Od tego dnia telewizja rozwijała się błyskawicznie. Dwa lata po Hooverze transmisja była już kolorowa, a licencje na nadawanie programu sprzedawały się jak ciepłe bułki – i to na długo przed tym, zanim w domach pojawiły się pierwsze odbiorniki. Choć w roku 1936 na świecie było jedynie około 200 telewizorów, BBC rozpoczęła nadawanie w „wysokiej rozdzielczości”, która wtedy oznaczała 200 linii. Dla porównania – dziś HD to rozdzielczość na poziomie 2 tysięcy linii.

W 1946 roku tylko w USA było ponad milion odbiorników. 20 lat później większość stacji na świecie nadawała w kolorze. 1984 rok rozpoczął erę nadawania w stereo. W 1996 roku liczbę odbiorników na całym świecie szacowano na miliard. Ale wydarzenie, które popchnęło rozwój telewizji na zupełnie nowe tory, przeszło niemal niezauważone.

Rok wcześniej przeprowadzono pierwszą transmisję programu telewizyjnego przez internet, wyznaczając ostatni etap rozwoju telewizji, jaką znamy, a być może i zwiastując koniec telewizji w ogóle.

Dziś modem ADSL jest w większości mieszkań ważniejszym urządzeniem niż dekoder telewizji cyfrowej, która na zawsze utraciła monopol na nadawanie ruchomych obrazów. Owszem, wciąż nadaje, ale po wyemitowaniu programu traci kontrolę nad tym, co się z nim stanie.

Odetnij kabel!

Pierwszym serialem, który przyciągnął w internecie więcej widzów niż w telewizji, był znany i lubiany także w Polsce „Dexter”. Premierowy odcinek trzeciego sezonu innego serialu – „Gry o tron” – został pobrany w sieci ponad milion razy w ciągu 24 godzin od telewizyjnej premiery.


Tylko jeden odcinek przeboju stacji HBO „Gra o tron” obejrzało nielegalnie 4,4 mln widzów. Producenci nie mieli nic przeciwko piractwu. (Fot. Materiały prasowe)

Tym samym serial ustanowił nowy rekord „najbardziej piratowanego programu telewizyjnego na świecie”. Jednak „szara strefa” stron z dostępem do kradzionych sygnałów sieci kablowych lub oferujących pirackie torrenty to dziś w coraz większym stopniu przestępczy margines. Nowe trendy wyznaczają niezależni producenci, rozpychający się w internecie z produkcjami typu „Small TV”, Blip.tv, AskANinja.com albo Rocketboom. Na polskim gruncie działa m.in. Niekryty Krytyk. Także Szymon Majewski po rozstaniu z TVN przeniósł swój program do sieci.

Premierowy odcinek programu Szymona Majewskiego „SuperSam” obejrzało w serwisie YouTube 150 tys. widzów. (Fot. DR)

Wszystkie te inicjatywy powoli odciągają widzów od telewizji. Przychodzi to tym łatwiej, że telewizyjne ramówki pozostawiają wiele do życzenia. Pytanie o jakość oferty telewizyjnej, zadane na początku tekstu przez prof. Seana Cartona, powtarzają miliony telewidzów, rozglądających się za alternatywą dla kablowej sieczki.

 

Tylko między majem 2011 a majem 2012 roku liczba osób zadowolonych z telewizji płatnej spadła w Stanach Zjednoczonych aż o 12 proc. Nieusatysfakcjonowani widzowie pod hasłami „odetnij kabel” czy „stłucz talerz” zrywali umowy z dostawcami telewizyjnymi. W Polsce nie jest inaczej, co pokazuje masowy protest klientów telewizji NC+, krytykujących ofertę dostawcy. Nie jest to zresztą jednorazowa rewolta.

Jeszcze w 2008 roku z badań przeprowadzonych przez firmę Inotel wraz z TNS OBOP wynikało, że blisko 50 proc. widzów ma dosyć reklam, ok. 30 proc. chciałoby korzystać z internetu za pośrednictwem telewizora, a tyle samo marzy o internetowej wypożyczalni filmów. Niezadowolonych łatwo namierzyć w internecie. Wywołani do tablicy, chętnie komentują powody swojej niechęci. „Telewizja kablowa miała stanowić alternatywę dla klasycznej. Wprawdzie musiałeś sporo płacić za nową usługę, ale w zamian za to filmy nie były przerywane reklamami i miałeś dostęp do coraz szerszej oferty programowej. Jednak po latach przyszło otrzeźwienie. Zdajesz sobie sprawę, że za miesięczny abonament mógłbyś zjeść kilka dobrych obiadów w restauracji, że nie oglądasz 90 proc. programów i że najlepsze filmy lecą akurat wtedy, gdy nie ma ciebie w domu” – napisał mi Philip, 28-latek z New Jersey, który od listopada 2012 roku wiedzie „życie bez kabla”. Dzięki internetowi jest jednak na bieżąco z najnowszymi serialami.

Demografia przeciw telewizorom

„Jeszcze całkiem niedawno rodzina siadała w piątkowy wieczór w salonie przed telewizorem. Mama robiła jakąś zapiekankę albo zamawiało się pizzę, ojciec dzierżył pilota. Dla dzisiejszych dwudziestokilkulatków ten model spędzania czasu jest zupełnie obcy. Gdy rozmawiam z nimi o tym, po prostu pukają się w głowę. Wyrasta wręcz pierwsze pokolenie, które wychowało się bez kablówki” – tłumaczy efekt zmiany pokoleniowej prof. Carton.

Nadawcy mogą pracować nad lepszą ofertą i tworzyć nowe kanały dystrybucji, ale nie wygrają z demografią i nawykami kulturowymi. Telewizja starzeje się razem ze swoimi widzami. W 1993 roku średnia wieku widzów amerykańskiej stacji ABC wynosiła 37 lat, dzisiaj – 57. W przypadku stacji Fox liczby te wynosiły kolejno 29 i 44 lata. Z badań przeprowadzonych przez Times/CBS News wynika, że ludzie poniżej 45. roku życia czterokrotnie chętniej przyznają, iż internetowe usługi wideo są w stanie w najbliższym czasie zastąpić im telewizję. Mając do wyboru: internet czy telewizja, wybierają szerokopasmowe łącze, które jest znacznie tańsze niż pakiety cyfrowej telewizji.

Telewizyjni nadawcy, których medioznawcy nazywają „najmniej podatnymi na ewolucję organizmami medialnego ekosystemu”, sięgają więc po różne sposoby na powstrzymanie odpływu widzów. Gdy nie skutkuje zatrudnianie celebrytów, prowadzących programy dla coraz mniej wymagającej publiczności, stawiają na nowinki techniczne, korzystając ze wsparcia producentów telewizorów. Taki jest rodowód „telewizji na życzenie” – TiVO, nagrywarek wideo czy usług w rodzaju iPlayer BBC lub Anytime (autorstwa brytyjskiej sieci Sky). Miały one uwolnić nas od uzależnienia od ramówki i sztywnych godzin nadawania. A nawet, co niektórym już się udało, od nielubianych reklam.

Szacuje się, że z usług „telewizji na życzenie” korzysta niewiele ponad 10 proc. gospodarstw domowych w Europie. W Polsce liczba użytkowników balansuje na granicy błędu statystycznego, co może oznaczać, że telewizja straciła zdolność wykorzystywania nowych technologii. Zwłaszcza że producenci telewizorów nie mogą się zdecydować, jaki kierunek rozwoju obrać. Wiele wskazuje na to, że telewizja 3D skończyła się, zanim na dobre się zaczęła. Nie tylko dlatego, że oferta programowa w tej technice jest mizerna. „Podczas targów technologicznych CES w 2012 roku trudno było przecisnąć się między odbiornikami do telewizji 3D i plakatami przedstawiającymi samochody wyjeżdżające z ekranów. Podczas edycji CES w 2013 roku wyraźnie było widać zmęczenie tą technologią. Zastąpiła ją telewizja ultrawysokiej rozdzielczości, czyli 4K i w przyszłości 8K. TV 3D najwyraźniej umarła” – relacjonował jeden z dziennikarzy branżowego pisma „Tech Radar”.

Równie niepewna jest przyszłość technologii „smart tv”. Pod tym terminem kryją się zarówno interaktywne systemy do wideokonferencji zintegrowane z Facebookiem i Tweeterem, jak i przystawki umożliwiające przechowywanie programów, komunikację z przyjaciółmi, dopasowywanie programu do naszych nawyków i korzystanie z szeroko pojętej multimedialnej sieciowej rozrywki. Nowy i dynamiczny interfejs użytkownika cieszy oko, a wbudowana przeglądarka internetowa stanowi krok milowy w stosunku do koszmaru telegazety. Takie rozwiązania proponuje dzisiaj kilku producentów, próbując najwyraźniej przyciągnąć przed telewizor wszystkich uzależnionych od nerwowego sprawdzania poczty i Facebooka. Internetowi gracze mają jednak własne pomysły na to, jak odkroić sobie kawałek telewizyjnego tortu.

Konkurencja nie śpi

Internet stał się dziś w naszych domach tak powszechny jak telewizja i to z nią walczy skutecznie o uwagę odbiorców. O nasz czas konkurują wszyscy, nie tylko sieciowi nadawcy i domorośli producenci, ale również usługodawcy w rodzaju YouTube, Vimeo, dostawcy treści tacy jak Hulu i Netflix, producenci urządzeń mobilnych, komórek i tabletów. W kolejce ustawiają się także internetowi giganci, których stać na to, by spróbować swoich sił we wszystkich wspominanych kategoriach. Microsoft zapowiada budowę biblioteki własnych treści już w roku 2014. Firma z Redmond gości w wielu domach nie tylko za sprawą popularnych systemów operacyjnych Windows, ale także dzięki podpiętemu do telewizora Xboxowi, z którego chce uczynić multimedialną platformę: przeglądarkę i dekoder w jednym, domowe centrum multimedialnej rozrywki.

Drugim, dość niespodziewanym graczem jest producent mikroprocesorów Intel, który w 2012 roku założył firmę-córkę Intel Media. Powołano ją do stworzenia „najnowocześniejszej telewizji na świecie”. I choć z tak buńczucznych komunikatów prasowych można wróżyć równie trafnie jak z fusów, to beta-testerzy nowej usługi są zachwyceni zarówno ofertą (wszystkie programy są dostępne w chmurze, nie ma potrzeby stosowania zewnętrznej nagrywarki), jak i designem (przy projekcie pilota pracowali inżynierowie odpowiedzialni za iPoda i iPhone’a). Z założenia skierowana do młodych i aktywnych ludzi, wspomnianego pokolenia 25-latków, którzy bez trudu rozstaną się z obecnym dostawcą telewizji satelitarnej lub kablowej, platforma Intel Media ma korzystać z własnych treści, podobnie jak serwis Netflix. Premiera jest zapowiadana na ten rok.

 

Trzecim graczem, który z własnymi treściami chce walczyć o widzów, jest Amazon. Właściciel największej internetowej księgarni inwestuje właśnie w 6 pilotów seriali w udziałem hollywoodzkiej śmietanki (wśród nich znajduje się na przykład John Goodman). Głosowanie widzów rozstrzygnie, który z nich trafi do produkcji. To rewolucja, której nadawcy i producenci, sterujący masową wyobraźnią, będą musieli się poddać – jeśli chcą przetrwać. Bo tak naprawdę nie ma znaczenia, czy za kilka lat zasiądziemy do oglądania naszych ulubionych programów w okularach 3D, z pilotem, tabletem, kontrolerem do gry albo smartfonem w ręce. Ważne jest, że to, co dziś nazywamy telewizją, będzie bardzo odległe od wynalazku, do którego przyzwyczailiśmy się przez ponad 80 lat.

Kalendarium:

1936 – Na świecie jest ok. 200 telewizorów.  BBC zaczyna nadawanie w wysokiej rozdzielczości, czyli 200 linii. Dziś HD to ok. 2 tys. linii.

1946 – W samych tylko Stanach Zjednoczonych działa już milion odbiorników telewizyjnych.

1966 – Większość stacji telewizyjnych na świecie nadaje obraz w kolorze.

1984 – Rozpoczyna się era telewizji z dźwiękiem stereo.

1995 – Pierwsza transmisja telewizyjna przez internet.

2011 – Serwis Netflix zaczyna wysokobudżetową produkcję telewizyjną: serial „House of Cards”.

2012 – „Dexter” ma w sieci większą widownię niż w telewizji. W USA ściągnięto go 3,8 mln razy. Legalna widownia to tylko 2,7 mln.

Przyszłość jak domek z kart

Premiera pierwszego sezonu serialu „House of Cards” z Kevinem Spacey w roli głównej otwiera nowy rozdział w historii telewizji. To pierwsza wysokobudżetowa produkcja, która doczekała się dystrybucji z pominięciem całej sieci pośredników. Serwis internetowy Netflix, producent i nadawca serialu, wyemitował jednocześ- nie wszystkie 13 odcinków po drobiazgowym przeanalizowaniu nawyków telewizyjnych 33 milionów widzów – powstał swego rodzaju „serial na życzenie”, stworzony w oparciu o autentyczne potrzeby widza. „Wiemy, co nasi subskrybenci oglądają, dlaczego to robią, kiedy wchodzą na naszą stronę, kiedy ją opuszczają i co sobie wzajemnie polecają. Nowy serial po prostu musiał być przebojem” – tłumaczył pewny siebie David Carr na łamach „New York Timesa”. Takich informacji o swoich widzach nie posiada żaden tradycyjny nadawca. Dlatego są one najpilniej strzeżoną tajemnicą popularnego internetowego serwisu TV.

Kevin Spacey gra główną rolę w serialu „House of Cards”, na którego dwa sezony Netflix wydał ponad 100 mln dolarów. (Fot. Materiały prasowe)