Koniec związków i romantycznej miłości? Wszyscy chcą być “wolni”

Bądź lepszą wersją samego siebie – mówi współczesna cywilizacja. To dlatego wciąż się dokształcamy i rozwijamy. Im sprawniej jednak budujemy „projekt ja”, tym trudniej jest nam stworzyć „projekt my”.
Koniec związków i romantycznej miłości? Wszyscy chcą być “wolni”

Poniedziałek – Ja. Wtorek – Ja. Środa – Ja. Czwartek – Ja. Przez długi czas ten fragment „Dzienników” Gombrowicza z lat 50. brzmiał prowokacyjnie, choć pasował do egotycznego artysty, który siedząc w kawiarni, lubi stroić miny do lustra. Dziś „ja” spowszedniało, miny robimy do selfie, a blogosfera pęka w szwach od intymnych wynurzeń. Miliony artystów dnia powszedniego wysyłają do otoczenia sygnał: kocham siebie. Tymczasem pytanie, które każdy powinien sobie zadać, brzmi zgoła inaczej: „Czy kocham kogoś?”.

Tak przynajmniej uważa Michael Nast, autor wydanej właśnie w Polsce książki „Pokolenie ja. Niezdolni do relacji”, która wcześniej podbiła serca niemieckich (i nie tylko) czytelników. Nast, 42-letni berlińczyk, był i dyrektorem kreatywnym w agencji, i księgarzem, i właścicielem wytwórni muzycznej, a teraz – jak sam pisze – jest opowiadaczem i obserwatorem.

Na tyle wnikliwym, że opisując miotających się w poszukiwaniu miłości samotników z wielkiego miasta, dotknął czułych strun społeczeństwa. Jego bohaterowie nie wiedzą, czy są już dorośli, czy jeszcze młodzi, a na pewno nie czują się dojrzali. Przebierają w potencjalnych partnerach jakby znaleźli się w olbrzymim sklepie z zabawkami, ale każda z zabawek miała jakiś defekt. A może to z ich perspektywą jest coś nie tak?

Kiedy jeszcze przed ukazaniem się książki Nast opublikował na ten temat artykuł w internecie, po tygodniu miał milion odsłon. „Nie planowałem być głosem generacji, jak nazywają mnie media – podkreśla w rozmowie z „Focusem” pisarz.

– Myślałem, że piszę o swoim zdegenerowanym otoczeniu ze środka Berlina, a nagle ludzie z całego kraju w wieku od 15 do 54 lat opowiadają mi, że opisałem szczegółowo ich życie”. Pisze w niej: „Jak wszyscy dorastałem w przekonaniu, że jestem kimś wyjątkowym, kimś jedynym w swoim rodzaju, kimś odmiennym od innych. To właśnie to przekonanie utrudnia nam wczucie się w drugą osobę. Sądzę, że uporanie się z tym problemem jest zadaniem miłości”. I konkluduje: „Prawdziwa miłość umożliwia nam stanie się na nowo człowiekiem, a nie zdegenerowanym produktem tego społeczeństwa”.

 

SAMOTNOŚĆ PEŁNA ATRAKCJI

Wygląda to trochę tak, jakby seryjni single schodzili z taśmy fabrycznej. Kto i w jakich okolicznościach ich produkuje? Jakie zjawiska mają na to największy wpływ? Popkultura? Gospodarka rynkowa? A może nadopiekuńczy rodzice? I czy ustalenie przyczyny pozwoliłoby uleczyć ich chorobliwą samotność? W mieście o najwyższym wskaźniku niezależnych, stosunkowo zamożnych singli, czyli w Sztokholmie, już 58 proc. ludzi mieszka w pojedynkę. Pod tym względem kraje skandynawskie od lat prowadzą w statystykach. Ale styl życia, sprzedawany w mediach jako radosny i pełen atrakcji, jeśli przyjrzeć mu się bliżej, nie wydaje się już tak kolorowy Z raportu Marie Nordfeldt z Ersta Skondal University College o jedną czwartą wzrosła ilość przepisywanych antydepresantów, a 25 proc. osób umiera w samotności.

Paradoks polega bowiem na tym, że ludzie „niezdolni do relacji” wcale nie marzą o samotności. Wręcz przeciwnie, chcieliby wejść w związek, ale boją się, i te obawy wynikają z ich podejścia. Dr Dorota Wiszejko-Wierzbicka, która przebadała ponad 3 tys. Polek i Polaków w wieku 18–29 lat, tłumaczy: „Młodzi nie chcą dzisiaj wchodzić w gotowe wzorce dorosłości, bycia małżonkiem i rodzicem, wolą sami kształtować te role ze świadomością konsekwencji. Kiedyś człowiek był wrzucany na głęboką wodę i albo się odnalazł w małżeństwie, w rodzinie, w pracy, albo nie. Dziś pragnie być przygotowany do podjęcia tak poważnych zadań” – wyjaśnia psycholog, seksuolog i terapeutka z Uniwersytetu SWPS. Dr Wiszejko-Wierzbicka była również kierowniczką zespołu badawczego, z którym opracowała raport pt. „Psychospołeczne uwarunkowania późnego wchodzenia w dorosłość”.

O jakie umiejętności chodzi? Ano o takie, które psycholog Daniel Goleman nazywa inteligencją społeczną czy też emocjonalną (zdolność rozumienia własnych i cudzych emocji, a także radzenia sobie z nimi). „I tu dotykamy kolejnej kwestii – dodaje dr Wiszejko-Wierzbicka – młodzi ludzie chcą budować relacje, ale czują, że nie są przygotowani do roli partnera życiowego. Uważają, że brakuje im umiejętności bycia w związku, rozwiązywania konfliktów, które się w nim pojawiają, i pokonywania trudności”.

 

ZWIĄZKI DO ODWOŁANIA

Potwierdzają to spostrzeżenia innego badacza, brytyjskiego socjologa Anthony’ego Giddensa, który mówi, że „współczesny człowiek jest dziś skupiony na budowie projektu samego siebie, projektu »ja«. O ile jednak każdy może na własną rękę wydobywać swój potencjał i kształtować siebie wedle własnego uznania, o tyle w relacji z kimś jest to dużo trudniejsze.

Dochodzi wtedy perspektywa drugiej osoby, konfrontacja z drugim ukształtowanym po swojemu »ja«”. Giddens nazywa te przepełnione indywidualizmem relacje „związkami do odwołania”, ponieważ istnieją do momentu, gdy pojawią się konflikty i coś zaburzy relację. Na dodatek, co potwierdza raport dr Wiszejko-Wierzbickiej, młodzi ludzie swoje wyobrażenia na temat związków czerpią z mediów. Rzeczywistość najczęściej bezlitośnie weryfikuje te wyobrażenia. To właśnie w wyniku tej weryfikacji i niezdolności do pokonania napotkanych przeszkód związek często zostaje „odwołany”. Tymczasem wycofywanie się za każdym razem, gdy pojawia się konflikt, jest błędną taktyką, ponieważ „człowiek rozwija się od kryzysu do kryzysu. Poprzez podejmowanie trudu zrozumienia drugiego człowieka nabywamy nowych umiejętności. W związku – jeśli pojawia się kryzys, trzeba przyjąć wobec niego jakąś postawę. Można ten związek zakończyć, ale wytrzymanie trudności, nawet z pomocą zewnętrzną, i próba rozwiązania pozwalają nam się rozwijać” – mówi dr Wiszejko-Wierzbicka.

Polacy, którzy wzięli udział w jej badaniu, są tego świadomi, stąd bierze się u nich właśnie poczucie deficytu. Mówią: zanim wejdziemy w związek, potrzebujemy różnych, także trudnych, doświadczeń, ale żyjemy w czasach względnego dobrobytu i o te kryzysy jest trudno. „Przecież młody człowiek nie będzie ich sam wywoływał. Jeśli mieszka z rodzicami, a bliscy zaspokajają jego potrzeby, to nie ma się z czym mierzyć. Brakuje mu sytuacji, które stwarzałyby możliwość nabycia umiejętności emocjonalnych, polegających chociażby na radzeniu sobie z frustracją i brakiem” – zaznacza psycholog. W jakimś stopniu przestrzenią do nauki tych umiejętności jest przedszkole czy szkoła, ale – szczególnie w życiu dzieci wożonych z jednych zajęć na drugie – brakuje dzisiaj przestrzeni, w której mogłyby same, bez nadzoru dorosłych „szkolić się” w relacjach z rówieśnikami. Coraz częściej takim środowiskiem, wielkim podwórkiem, polem doświadczalnym i placem zabaw staje się po prostu internet, na którym cyfrowe dzieci bujają się na aplikacjach, a dorastając staczają „bitwy na hejty”.

 

NIESKUTECZNE CYBERSWATKI

Internet jest jak swatka, która pomaga przełamać kolejny lęk związany z wchodzeniem w relacje. Lęk, który wydaje się dzisiaj dużo silniejszy niż w czasach nieinternetowych – przed byciem zranionym, ryzykiem porażki i przed tym, że sobie nie poradzimy z odrzuceniem. Bo jak przetrawić poczucie, że nasz cyzelowany latami „projekt ja” nie zyskał uznania w czyichś oczach? Ba, wypadł blado w porównaniu z innymi? Internetowa swatka, niczym sanitariuszka, przychodzi z pierwszą pomocą.

Nawiązanie kontaktu jeszcze nigdy nie było tak łatwe – wystarczy się zalogować, np. na Tinderze, który reklamuje się hasłem „find love” i wraz z pierwszym „matchem”, kiedy oboje użytkowników serwisu odhaczyło siebie jako atrakcyjnych, odnieść sukces. Precyzując: mieć krótkotrwałe poczucie, że się go odniosło.
Dziennie dochodzi już do 26 milionów takich dopasowań. Bywa, że na tym szczęście się kończy, bo kiedy dobra swatka znika, a z poziomu Tindera użytkownik przechodzi na SMS-y, by wreszcie dotrzeć do realu, oryginalna wersja rzadko wytrzymuje porównanie z tą przepuszczoną przez filtry w telefonie. Teoretycznie wiemy, że istnieje rozdźwięk pomiędzy autopromocyjnym obrazem własnego „ja” z serwisów społecznościowych a rzeczywistością. Że nie czuć, jaki ten awatar ma zapach, nie słychać jakim mówi głosem, z jakim akcentem i gestykulacją, co w ciągu najdalej pół minuty wpływa na pierwsze wrażenie.

W praktyce internetowe swatki to prężnie rozwijający się biznes. W USA rynek stron randkowych, w tym aplikacji, wycenia się na 2,5 miliarda dolarów. Amerykanie dogłębnie zbadali ten biznes i ogłosili, że zaledwie 5 proc. par, zarówno małżeńskich, jak i pozostających w trwałej relacji, poznało się dzięki serwisom randkowym (Pew Research Center). To niezbyt wiele. Aż chce się zapytać: czy portale randkowe i media społecznościowe, zamiast „łączyć ludzi”, oddalają ich od siebie? Jakub Kuś, psycholog i badacz internetu z Wydziału Zamiejscowego Uniwersytetu SWPS we Wrocławiu, jest ostrożny w diagnozach: „To, co wiemy na pewno, to że nie tylko media społecznościowe, ale w ogóle internet jest środowiskiem, które sprzyja egoistycznemu myśleniu o sobie. To mnie ma być dobrze. Wszystkie interakcje mają na celu podniesienie poczucia mojej wartości, mojego samopoczucia. A jeśli myślę w sposób egoistyczny, to ma to spore konsekwencje w życiu codziennym. Fakt, że ponad 100 milionów ludzi uznało, że warto skorzystać z Tindera (w tym 3,6 proc. polskich internautów – przyp.
red.), świadczy o tym, że aplikacja wpasowała się w pewną lukę. 

Jej specyfika polega na tym, że związki kształtują się w oparciu o zasadę tymczasowości. To, że zdjęcie każdego użytkownika mogę przesunąć w prawo (jestem na tak) lub lewo (jestem na nie), powoduje olbrzymią zmianę w percepcji innych osób. Wybitny hiszpański socjolog Manuel Castells stwierdził, że rewolucja cyfrowa, której jesteśmy świadkami i uczestnikami jednocześnie, będzie w swoich konsekwencjach bardziej doniosła niż rewolucja przemysłowa, tylko nie zdajemy sobie jeszcze sprawy z jej konsekwencji, bo wychodzą one poza naszą wyobraźnię. Tinder jest bardzo dobrym przykładem na to, że weszliśmy na ścieżkę, która nam się bardzo podoba, ale nie wiemy, co czeka nas na jej końcu” – mówi Kuś.

Wśród krytycznych głosów słychać psychiatrę i naukowca Manfreda Spitzera, który uważa, że internet otępia nas nawałem bodźców. W publikacji o znaczącym tytule „Cyberchoroby. Jak cyfrowe życie rujnuje nasze zdrowie” stawia tezę, że grozi nam „cyfrowa demencja”, tzn. utrata zdolności refleksyjnego myślenia, a w konsekwencji doznawania głębokich emocji.

Co to oznacza w wymiarze stosunków międzyludzkich? „Może się zdarzyć, że przebijając się przez szum informacyjny, bombardowani przez newsy, niekiedy nieprawdziwe, będziemy już tak zmęczeni, że uwierzymy we wszystko, co zobaczymy w sieci i nawiążemy relacje, których nie chcielibyśmy nawiązać. Nawet jeśli w tym stanie odczujemy jakąś emocję, to ją niepoprawnie zinterpretujemy – twierdzi Kuś. I dodaje: – Pytanie, na które ludzie muszą sobie dziś odpowiedzieć, brzmi: Po co im Tinder, Snapchat itp. narzędzia – ponieważ wydaje się, że używamy ich, nie zdając sobie niekiedy sprawy, po co i dlaczego”.

 

PARTNER JEDNORAZOWEGO UŻYTKU

Wybór partnera na Tinderze jest prosty. Ma wpaść w oko. Ale na bardziej wyspecjalizowanych portalach przebrnięcie przez ankietę, dzięki której algorytm podsunie najlepszą kandydat kę lub kandydata, zajmuje dobrą godzinę. Stosunek do dzieci, zwierząt, diet, religii, itd. – w popularnym serwisie eHarmony
(z opłatą 60 dolarów miesięcznie) to aż 400 pytań. Strategie randkowania (kto wiedział, że częściej klikalne są osoby z imieniem na literę z początku alfabetu?) to już cała gałąź nauki. Gdy dodamy do tego poradniki, love-coachów, artykuły w czasopismach – stanie się oczywiste, że wybór partnera życiowego to proces bardziej żmudny i długotrwały niż zakup mieszkania czy samochodu.

To, co łączy te decyzje, to kilometrowa lista wymagań i oczekiwanie, by finalnie wybór pasował do naszego stylu życia. By weganin i właściciel kuchni w stylu prowansalskim nie pogryzł się z mięsożerną fanką wnętrz minimalistycznych. Na stronach jednego z polskich portali randkowych buziak.pl, zanim internauta przejdzie do logowania, może zapoznać się z fragmentami raportu „Wielkomiejski singiel” (MB SMG/KRC), żeby nie miał wątpliwości, w jakiej warstwie społecznej się lokuje. Przeczyta tam, że samotny, nastawiony na rozwój własnych zainteresowań człowiek dzieli swój czas na pracę i czas po pracy. Rozwija hobby, podejmuje wyzwania, jest gotowy na zmiany, kupuje dużo kosmetyków, podróżuje, chodzi na fitness, dba o siebie, lubi się wyróżniać i nade wszystko uważa się za osobę twórczą.

Samotny Homo internetus wysoko zawiesza poprzeczkę oczekiwań wobec siebie i innych. Zupełnie tak, jakby upodabniał się do aplikacji, które co jakiś czas wysyłają sygnał, żeby je zaktualizować, ponieważ „nieustannie starają się zwiększyć swoją atrakcyjność”. Z jednej strony chce być artystą, który z fantazją kształtuje własne ja, z drugiej jest samokrytyczny wobec siebie i pełen lęków. Jeśli ten węzeł gordyjski nie jest główną przeszkodą na drodze do zawiązania relacji, to co jeszcze? „Myślę, że trzeba spojrzeć na to w szerszym kontekście” – uważa autor „Pokolenia ja”, zastrzegając, że w jego książce nie chodzi tylko o miłosne relacje, ale w ogóle o interakcje międzyludzkie, o to, jak technologia je zmienia, i jak zepsuci przez to się staliśmy.

Zdaniem Nasta poczucie, że jest się niezdolnym do bycia w relacji, jest na samym końcu procesu. „To nic więcej jak objaw, ponieważ prawdziwa choroba i przyczyna całego zła musi być znaleziona gdzie indziej: w społeczeństwie, w którym urodziliśmy się i dorastaliśmy. Te same mechanizmy, które obowiązują w ekonomii, stosujemy w codziennym życiu. Na przykład, cały nasz system jest nastawiony na ciągły wzrost. Potrzebuje więc ludzi dążących do perfekcji i zmierzających do czegoś, czego nigdy nie osiągną, co z kolei prowadzi do ciągłego braku satysfakcji, ponieważ zawsze będzie coś, czego nam brakuje – twierdzi Nast. Używając aplikacji randkowych, po prostu konsumujemy innych ludzi – tłumaczy – bo do momentu, kiedy nie przesuniesz kogoś palcem na bok, jest tak, jakby ten człowiek był dostępny. To czyni z nas osoby jednorazowego użytku. Poza tym ludzie są coraz mniej skłonni do tego, by być zranieni. Już wiesz, że to cena, którą płacisz za namiętność. Ponieważ bycie zdolnym do relacji oznacza, że jest się istotą czującą”.

 

MAM JESZCZE CZAS

Nasilenie się tendencji konsumpcyjnych i indywidualistycznych wśród młodych Polaków potwierdza badanie CBOS z marca 2013 r. zatytułowane „Społeczne oceny alternatyw życia małżeńskiego”. Autorzy tak podsumowują je we wnioskach: „Zmianie priorytetów towarzyszy rozluźnianie więzi psychospołecznych – narastanie problemów z budowaniem stałych relacji”. I popierają to liczbami – 63 proc. Polaków akceptuje fakt, że młodzi ludzie odkładają decyzję o małżeństwie lub w ogóle z niego rezygnują. Na pytanie, dlaczego tak robią, 41 proc. Polek odpowiada: Bo obawiają się, że małżeństwo będzie nieudane, a 45 proc. mężczyzn twierdzi: bo wybierają tzw. wolność, a więc życie bez zobowiązań. „Mamy zanikającą zdolność wytrzymywania w trudnym, wymagającym położeniu. (…) Łatwiej nam o zmianę niż trwałość. Umiemy się odłączać, rozstawać, trzymać z daleka i zaczynać od nowa. Gubi nas, że naprawdę potrafimy żyć sami: przyswoiliśmy technologię samotności” – to fragment artykułu Pauliny Wilk z „Tygodnika Powszechnego” przytoczonego we wnioskach.

Potwierdza to wspomniany już raport dr Wiszejko-Wierzbickiej: 43 proc. ankietowanych przez nią osób uważa, że miarą dorosłości jest zaplanowanie kariery zawodowej, a dopiero w drugiej kolejności stworzenie bliskiej relacji (35 proc.). Doskonaląc się w pracy i mając świadomość własnych niedostatków na płaszczyźnie emocjonalnej, młodzi profesjonaliści wpadają w pułapkę, którą sami na siebie zastawili. Nie ma przecież żadnej instytucji, która mogłaby wydać certyfikat: gotowa(y) na zawarcie związku. Ostateczną instancją odwoławczą jesteśmy my sami. Pręgierz presji rodzinnej dawno rozpadł się w pył. W takich okolicznościach granica wiekowa podjęcia decyzji „czy i kiedy chcę z kimś być” nie tylko przesuwa się, ale wręcz nie istnieje. Wiara w to, że czterdziestka to nowa trzydziestka, wydaje się powszechna w kulturze, w której młode aktorki reklamują kremy 50+, a Mick Jagger obwieszcza ojcostwo w wieku 73 lat.

 

NIE WSZYSTKO STRACONE

Dr Wiszejko-Wierzbicka podkreśla, że chociaż kompetencje interpersonalne kształtujemy przez całe życie, to nie jest tak, że „klamka zapadła”, jeśli z jakichś powodów czujemy się zubożeni, nieprzygotowani czy okaleczeni na tym polu. „Możemy te braki nadrobić na dalszych etapach życia. Temu mogą służyć np. grupy znajomych czy grupy terapeutyczne, ważną rolę spełnia także obracanie się w różnych środowiskach. Przejrzenie się w innych ludziach jak w lustrze sprawia, że lepiej siebie rozumiemy”.

Z kolei Michael Nast, przemyślawszy na łamach książki przyczyny niepowodzeń miłosnych swojego środowiska, dochodzi do wniosku, że każdy człowiek, który wzrastał w realiach gospodarki wolnorynkowej, powinien około trzydziestki przejść terapię. „Jesteśmy uwięzieni w swoich rolach jako konsumenci i przenosimy te zachowania na poziom interpersonalny. Potrzebujemy znaleźć swoją drogę do samorefleksji, przestrzeń, dzięki której zmienimy perspektywę. Niewielu ludzi jest w stanie zrobić to samodzielnie” – uważa pisarz. Czy to pomogłoby znaleźć wzór na równanie z niewiadomą, w którym „ja” plus „ja” równałoby się „my”? A może współczesny człowiek coraz mniej potrzebuje różnych relacji w swoim życiu, więc ten trud jest zbędny?

Dr Wiszejko-Wierzbicka przekonuje, że tak nie jest: „Rodzimy się w relacji i potrzebujemy jej wręcz organicznie, bo jako ssaki zostaliśmy stworzeni, żeby czerpać pokarm od matki. Jesteśmy wyposażeni w różne narzędzia do tego, aby budować więzi, kształtować je, tylko że nasze środowisko może to zaburzać, poczynając od najmłodszych lat” – mówi. Przywołuje koncepcję autodeterminacji Richarda Ryana i Edwarda Deciego. Twierdzą oni, że człowiek jest w stanie osiągnąć pewną harmonię w życiu wówczas, gdy znajdzie równowagę w zaspokojeniu trzech potrzeb: relacji, autonomii i kompetencji. „W życiu dorosłym to się składa na bycie w związku, posiadanie pracy i umiejętność samostanowienia, czyli pewną niezależność. Zaspokojenie tych trzech potrzeb naraz w takim samym stopniu jest jednak bardzo trudne, wręcz niemożliwe” – zauważa dr Wiszejko-Wierzbicka. Cała sztuka polega więc na zbalansowaniu ich, umiejętności znoszenia niedostatków wywołujących frustrację i uwzględnianiu perspektywy obu stron związku.