Dwie odmienne wizje przyszłości Śląska sprzed stu lat. Wojciech Korfanty kontra Carl Ulitzka

Rzadko zdarza się, żeby Opatrzność splotła losy rywali w tak podobny sposób. Obaj pochodzili z Górnego Śląska: tyle że jeden widział go w granicach Polski, a drugi – w Niemczech. Każdego z osobna, w Berlinie i w Warszawie, okrzyknięto zdrajcą

Urodzili się w tym samym 1873 roku: Wojciech Korfanty 20 kwietnia, Carl Ulitzka pięć miesięcy później. Obaj mieli korzenie słowiańskie: nazwisko Ulitzka prawdopodobnie pochodziło od słowa „uliczka”, ale rodzice Carla byli wyłącznie niemieckojęzyczni, jak zresztą większość ludzi w okolicach Głubczyc, gdzie się urodził. W domu Wojciecha Korfantego, pierworodnego syna górnika, mówiło się po polsku i czytało wydawanego przez Karola Miarkę „Katolika”. To wcale nie znaczy, że Korfantowie czuli się Polakami. Ojciec Wojciecha chodził do szkoły pruskiej w latach 50., kiedy nauczano jeszcze po polsku, ale o Polsce wiele nie mówił. Stryj Wojciecha, brat ojca, z dumą obnosił się z medalami, które zdobył w pruskiej armii – należy więc sądzić, że rodzina raczej utożsamiała się z państwem, w którym żyła.

Dla Ślązaków jasne było, że polski to język ludu i trzeba się zamienić w Niemca, żeby zostać kimś ważnym. Prof. Lucjan Malinowski, pierwszy polski badacz dialektów śląskich, kiedy objeżdżał Górny Śląsk w latach 70. XIX w., zapisał, że uważa się tu prostych ludzi za „Poloków”, a wykształconych, choć z tego samego rodu – za „Prusoków”. Przypadek może zmienić bieg czyjegoś życia – tak właśnie było tego letniego dnia, gdzieś na początku lat 80., gdy Korfanty zobaczył przed domem w Sadzawce pod Siemianowicami dwóch dobrze ubranych mężczyzn, którzy rozmawiali po polsku. „Mówili po polsku – wspominał potem Korfanty – a wyszli na panów. Nie wiedzieliśmy, że coś takiego jest możliwe”.

BO NABLUZGAŁ BISMARCKOWI

Wojciech Korfanty miał pecha: dwa lata przed jego urodzeniem kanclerz Bismarck rozpoczął walkę z Kościołem katolickim (Kulturkampf) i germanizację. Szkoły wyjęto spod zarządu kościelnego i wprowadzono obowiązkowo niemiecki. Kiedy Korfanty ukończył szkołę ludową z wyróżnieniem, posłano go do gimnazjum w Katowicach. Roczne czesne wynosiło 100 marek, sumę wówczas niebagatelną. Najprawdopodobniej naukę Wojciecha zasponsorowali księża, którzy widzieli w nim dobrego kandydata na studia teologiczne. Bardzo się zawiedli, gdy młodzieniec oświadczył, że do posługi kapłańskiej się nie nadaje.

W gimnazjum miał się zderzyć z Bismarckowskim nacjonalizmem. Po latach wspominał, że im bardziej hakatowscy nauczyciele lżyli polskość, tym bardziej rosła w nim ciekawość Polski. Razem z kolegami jeździli do Krakowa i Lwowa, by poznawać polską historię i zabytki. Założyli tajne polskie kółko samokształceniowe: Korfanty wspominał, że aby czytać polskie książki, potrzebował słownika polsko-niemieckiego. Policja miała wtykę w polskiej grupce gimnazjalistów i zaczęły się kłopoty. Młody Korfanty był już w klasie maturalnej, kiedy pewnego dnia w szkole pojawiła się policja. Oskarżono go, że „nabluzgał” w prywatnej rozmowie na Bismarcka, co zresztą odpowiadało prawdzie. Mógł pozostać w szkole, gdyby publicznie przeprosił nauczycieli za swoją bezczelność i zaparł się polskości. Ale nie zgiął karku i wyleciał z wilczym biletem do szkół na całym Górnym Śląsku.

Dzięki wsparciu polskiego arystokraty z Poznańskiego znalazł się jako wolny słuchacz na Politechnice Berlińskiej. Po zdaniu eksternistycznie matury zaczął studia na tej uczelni (ostatecznie skończy filozofię we Wrocławiu). W stolicy Rzeszy wstąpił do Związku Młodzieży Polskiej „Zet”, konspiracyjnej organizacji działającej w trzech zaborach. Przygodą życia stała się jego podróż do Warszawy w 1898 roku na odsłonięcie pomnika Adama Mickiewicza. Dla Polaków z Kongresówki Korfanty i jego koledzy byli nie lada atrakcją: wszędzie zapraszano ich do domów i traktowano jako gości specjalnych, bo nikt nie przypuszczał, że Polacy na Śląsku w ogóle istnieją. Korfanty miał już Polskę w sercu.

Jeszcze na studiach zdobył mir i szacunek jako świetny mówca. W 1901 roku w płomiennym przemówieniu na jednym z wieców zaatakował katolicką partię Centrum, na którą głosowało większość Polaków w zaborze pruskim. Oskarżył polityków o rugowanie polszczyzny z kościołów i szkół. Młody polityk brylował na wiecach, dzisiaj świetnie by się czuł przed kamerami. Zdarzało się, że po spotkaniach robotnicy wiwatowali i nieśli go na rękach. Ale ataki na partię katolików sprawiły, że w Niemczech żaden ksiądz nie chciał mu udzielić ślubu. Zrobił to w końcu proboszcz parafii św. Krzyża w Krakowie mimo zakazu papieskiego.

NIEBEZPIECZNY FANATYK

 

W 1903 roku po błyskotliwej kampanii Korfanty jako lider Ligi Narodowej został posłem do Reichstagu z okręgu katowicko-zabrskiego. W wieku 30 lat! W parlamencie Rzeszy dał się poznać jako jeden z najbardziej utalentowanych mówców. Krytykując np. surowe, pruskie z ducha metody pedagogiczne, na mównicy wymachiwał pałką. Niemcy bali się wręcz śląskiego młokosa, sam kanclerz von Bülow nazwał go „niebezpiecznym fanatykiem”.

Trzykrotnie zdobywał mandat posła, ale jego gwiazda powoli przygasała. Miał opinię radykała także w polskim środowisku, a coraz bardziej dominowało przekonanie, że z Niemcami po dobroci można więcej zdziałać. Z drugiej strony narodowcy uważali, że „spuścił z tonu”. W 1912 r. zaproponowano mu posadę szefa Wschodniej Agencji Telegraficznej w Berlinie. Korfanty przyjął propozycję, a wszyscy jego przeciwnicy – i polscy, i niemieccy – odetchnęli z ulgą, że pozbyli się kłopotu. W 1910 roku, kiedy Korfanty tracił mir na Śląsku, w rodzinne strony powrócił ks. Ulitzka. Został proboszczem w kościele św. Mikołaja w Raciborzu i dopiero wtedy zaczął uczyć się polskiego, bo chciał dotrzeć do wszystkich parafian. Zaczęła go pociągać polityka: został radnym, potem zapisał się do partii Centrum i szybko stał się liderem górnośląskiego oddziału tego ugrupowania. Nie porywał tłumów, raczej je ujmował. Mówił spokojnym tonem, był przystojny, chodził w koloratce.

Obaj Ślązacy weszli do prawdziwie wielkiej polityki w 1918 roku. Korfanty po raz ostatni został wtedy posłem do Reichstagu (z okręgu gliwicko-lublinieckiego) i zdołał rozsierdzić niemieckich słuchaczy przemówieniem, w którym żądał dla Polski Pomorza, Wielkopolski, części Mazur i Górnego Śląska. Korfanty znowu wiecował, a ludzie okazywali mu uwielbienie, gdziekolwiek pojawił się w Polsce. Zostaje członkiem Naczelnej Rady Ludowej [organizacja polityczna, której zadaniem było przejmowanie administracji od Niemców na terenach Wielkopolski, Prus i Śląska – przyp. red.] w Poznaniu, ujawnia się jako skuteczny dyplomata podczas powstania wielkopolskiego. Potem wraca na Śląsk, w 1920 roku zostaje polskim komisarzem plebiscytowym.

ŚLĄSK DLA ŚLĄZAKÓW!

Ulitzka zawieruchę na Śląsku chciał wykorzystać do zwiększenia autonomii regionu i wydzielenia go jako kraju związkowego z Prus. „Śląsk dla Ślązaków!” – krzyczał na spotkaniach wraz z innymi. Pod koniec 1918 r. Ulitzka wraz ze zwolennikami odłączył się od centrali wrocławskiej Centrum i założył własną Katolicką Partię Ludową,  która zyskała 70 tys. członków. Korfanty rok później także stworzył własne ugrupowanie: Polskie Stronnictwo Chrześcijańskiej Demokracji, które było ogólnopolskie, ale najwięcej wyborców zyskiwało na Górnym Śląsku.

Co ciekawe, od lata 1919 r. Ulitzka odbywał podróże dyplomatyczne do Rzymu, Paryża i Londynu. Kto wie, czy na europejskich salonach politycznych na siebie nie trafili. Wówczas jednak Ulitzka był nieprzejednanym wrogiem lidera polskich Ślązaków. Kiedy jednak okazało się, że na Zachodzie nikt na serio nie bierze możliwości stworzenia „Szwajcarii na Wschodzie” – jak sam określał niepodległy Górny Śląsk – porzucił tę koncepcję. Opowiedział się za autonomią, ale w ramach Niemiec. Na Ulitzkę podejrzliwie patrzył rząd w Berlinie. Część niemieckich Ślązaków oskarżyła go o zdradę i traktowała jako rozłamowca.

Korfanty pomimo swojej porywczości uważał, że kartką do głosowania można zdziałać więcej niż karabinem. Jednak wezwał do wybuchu II powstania śląskiego, by usunąć niemiecką Sicherheitspolizei i zastąpić ją policją mieszaną. Gdy Niemcy przystali na mieszane siły policyjno-porządkowe, po sześciu dniach działania wojenne wstrzymano (mało kto w Polsce wie dzisiaj, że to właśnie ten zryw był zakończony sukcesem). W czasie powstania wszyscy się Korfantego bali, nawet najbliżsi współpracownicy, dla których bywał ostry. Wydał wyrok śmierci na powstańca, który zgwałcił kobietę. Jednego z dowódców obił pejczem za niesubordynację.

Był zręcznym demagogiem: na wiecach na wsi obiecywał po jednej krowie na gospodarstwo za głos oddany na przyłączenie Śląska do Polski. Niemcy wyznaczyli wysoką nagrodę za jego głowę, dlatego był nieustannie strzeżony. Chodził wszędzie z wielkim owczarkiem Morycem, który kilka razy pogryzł gości. Po przegranym przez Polskę plebiscycie Korfanty pojechał do Paryża przekonywać do polskich racji. Ale kiedy spostrzegł, że sprawy idą w złym kierunku, 3 maja 1921 r. dał sygnał do walki. Po trzech miesiącach jako dyktator kazał jednak wstrzymać działania wojenne. Jego przeciwnicy nigdy mu tego nie wybaczyli, ponieważ podpisano zawieszenie broni, gdy polskie siły górowały nad niemieckimi. Korfanty po prostu wiedział, że w starciu z regularną armią jego powstańcy nie mieliby szans. Śląsk podzielono, co rodowitym mieszkańcom wydawało się tragedią.

Do Polski przyłączono mniej niż jedną trzecią plebiscytowego obszaru, ale owo „śląskie wiano” zasługuje na miano „perły w koronie” II RP. W województwie śląskim wytwarzano ponad 70 proc. całej polskiej produkcji przemysłowej. Kto wie, czy gdyby nie pomoc górnośląskich koncernów powiodłaby się reforma walutowa Władysława Grabskiego. Przedsiębiorcy zabezpieczyli ją kwotą ponad 20 mln dolarów, co było wówczas fortuną!

Po nieudanej karierze politycznej w Warszawie (Piłsudski nie dopuścił do powstania rządu Korfantego, przez kilka miesięcy pełnił funkcję wicepremiera w rządzie Witosa w 1923 roku) wrócił na Śląsk. Kupił wystawną willę w centrum Katowic, gdzie zamieszkał z rodziną. Zasiadał w Sejmie Śląskim, posłował też do stolicy, ale zajmował się sprawami regionu. Dawny trybun robotniczy zaciekle bronił autonomii województwa, a także niemieckich przemysłowców. „Nie zarzyna się kury znoszącej złote jaja!” – krzyczał.

„TY POLSKA ŚWINIO!”

 

Ulitzka po podziale Górnego Śląska w 1923 r. został przewodniczącym Wydziału Krajowego Prowincji Górnośląskiej, okręgu administracyjnego po niemieckiej stronie. Oficjalnie zarządzał Prowincją nadprezydent, ale w rękach Ulitzki koncentrowała się realna władza. Zalecał miękki kurs wobec polskiej mniejszości, co przynosiło efekty. Deklarujących się jako Polacy po niemieckiej stronie było dwa razy mniej niż mówiących po polsku. Ulitzka wielokrotnie podróżował do Berlina, zbierając fundusze na rozwój niemieckiej części podzielonego regionu. Tłumaczył, że im bardziej wystawne będzie „okno niemieckie”, tym chętniej Ślązacy odwrócą się od Polski. Jego biograf Guido Hitze pisze jednak, że kapłan nigdy nie pogodził się z podziałem Górnego Śląska. Utrzymywał kontakty z separatystami z polskiej części, co uprawdopodobniało zarzuty, że ciągle marzy o osobnym państwie.

Gdy niemiecki Górny Śląsk rozwijał się coraz lepiej, rosły siły gotowe do konfrontacji z Polakami. W 1933 r. Ulitzkę odsunięto od władzy, przestał także pełnić funkcję posła do Reichstagu. Na gliwickim rynku nazistowska bojówka dotkliwie go pobiła. „Ty polska świnio!” – usłyszał. Jego kariera polityczna się kończy, znowu był tylko proboszczem. Ale nie zaprzestał wygłaszania kazań po polsku. Nie bał się krytykować nazistów podczas mszy. Kilkakrotnie bojówki próbowały zastraszać wchodzących na polskie msze, a on wychodził przed kościół i wzywał wiernych, by się nie bali.

Korfanty wygrywał kolejne wytaczane mu sprawy, ale w końcu trafił do twierdzy brzeskiej wraz z innymi wielkimi przeciwnikami sanacji. „Nie ty będziesz rządził, ale marszałek Piłsudski” – usłyszał od katującego go oficera. Na szczęście ujął się za nim Sejm Śląski i został wyłączony z procesu brzeskiego. „(…) Ofiary, jakie ponosiłem w więzieniu pruskim, nie były takie, jakich doznałem w Polsce (…) W tamtych więzieniach nie bito ani nie torturowano!” – grzmiał przed sądem w Katowicach.

Wojewoda Michał Grażyński, który rządził na Śląsku od 1926 roku, zwalczał Korfantego jak tylko mógł. Próbowano doprowadzić do ugody, ale zbyt wiele ich dzieliło. Grażyński był przybyszem spod Krakowa, nie rozumiał złożonej struktury „śląskiej mozaiki”. Stawiał na zwalczanie niemieckiej mniejszości i szybką polonizację Ślązaków. Według Korfantego na Śląsku było miejsce dla wszystkich. W latach 30. stał się wrogiem nacjonalizmu, co oddaliło go od endecji, opowiadał się też przeciwko „nowemu pogaństwu” – jak nazywał ofensywę laickości. Często odwoływał się w swoich artykułach do encyklik papieskich, które znał doskonale.

Na początku 1935 roku prokuratura katowicka ponownie wysunęła wobec Korfantego zarzuty korupcyjne, a akurat kończyła się kadencja Sejmu Śląskiego. Pozbawiony immunitetu trafiłby do więzienia, dlatego uciekł do Pragi. Hitze twierdzi, że w „okresie praskim” Korfanty i Ulitzka wymieniali listy (sam jednak ich nie upublicznił). Mieli o czym do siebie pisać: obaj byli chadekami, łączyła ich odraza do centralizmu i nacjonalizmu, Śląsk był dla nich najważniejszy.

Władze polskie nie pozwoliły Korfantemu przyjechać nawet na pogrzeb jednego z synów, który zmarł w 1938 roku. Rok później uzyskał obietnicę nietykalności, ale ją złamano. W kwietniu 1939 r. trafił do więzienia, skąd wyszedł na wolność 20 lipca. Zwolniono go najprawdopodobniej dlatego, że bano się, że umrze za kratami. Zmarł 17 sierpnia – dokładnie w 20. rocznicę I powstania śląskiego. Krótko przed śmiercią powiedział pisarzowi Juliuszowi Żuławskiemu: „No i widzi Pan, jak mi Polska zapłaciła”. Dr Bolesław Szarecki, który go operował, mówił później, że owrzodzenie wątroby, jakie stwierdził u Korfantego, przypominało zatrucie arszenikiem. Do dziś krąży legenda o tym, jakoby Korfantemu wymalowano ściany w celi farbą nasączoną trucizną.

Ulitzkę wypędzono ze Śląska w lipcu 1939 r., na sześć tygodni przed śmiercią Korfantego. Gauleiter Josef Wagner swoją decyzję motywował „bezpieczeństwem Rzeszy”. Ksiądz udał się więc do Berlina. Po zamachu na Hitlera 20 lipca 1944 r. rozpoczynają się aresztowania całej opozycji antynazistowskiej. Gestapo przechwytuje korespondencję pomiędzy ks. Ulitzką a spiskowcami. Ślaski patriota trafia do obozu w Dachau.

Po wyzwoleniu wraca do Raciborza, ale po kilku miesiącach musi uciekać: parafianie ostrzegają, że nowa władza chce jego głowy. Przez zieloną granicę przedostaje się do Czechosłowacji, a potem do Niemiec. Próbuje przekonywać polityków zachodnioniemieckich do koncepcji „wschodnioeuropejskiej Szwajcarii”. Mało kto traktuje go poważnie. Umiera w 1953 roku w Berlinie, ale prosi przed śmiercią, by pochowano go w Raciborzu. Jego marzenie nigdy się nie spełnia.

Przy pracy nad artykułem autor korzystał m.in. z książki „Wojciech Korfanty” Jana F. Lewandowskiego.