„Margaryna niemiecka – jakby świecę jadł” – kulinarna historia okupowanej Polski

Na pustkach w sklepach dorabiali się cwaniacy. A o towarach z polskiego czarnego rynku marzyli… Niemcy. Wojna od kuchni jest zaskakująca!

„Dwa pociągi żywności zjadają codziennie warszawianie” – grzmiał 6 lutego 1940 r. „Goniec Krakowski”  – polskojęzyczna gazeta wydawana przez Niemców. Ta tzw. gadzinówka rozpisywała się, jak dużo konsumują mieszkańcy Warszawy i jak trudno jest zapewnić im wikt. „Cywilizowani” okupanci mimo to dostarczali każdego dnia dziesiątki wagonów żywności. Nie omieszkali przy tym dokładnie obfotografować tłumu wygłodniałych ludzi.

GŁODUJĄCA GUBERNIA

Już 13 listopada 1939 r. Niemcy wprowadzili w Krakowie, stolicy Generalnego Gubernatorstwa, kartki na cukier, a 3 tygodnie później na chleb. W Warszawie system kartkowy uruchomiono dopiero 15 grudnia.

Obejmował w całym kraju ludność nierolniczą, ale kartek nie otrzymywał każdy, kto się po nie zgłosił. Były przeznaczone dla ludzi o potwierdzonym zatrudnieniu i ich rodzin. Osoby niezdolne do pracy musiały zdobyć odpowiednie zaświadczenie, co nie było łatwe.

Coraz bardziej rozbudowywany system reglamentacji miał w założeniu zapewnić każdemu przynajmniej minimalne, konieczne do przeżycia racje. O ile sama idea była słuszna – ba, można by wręcz stwierdzić, że naziści popisali się humanitaryzmem! – o tyle jej realizacja zakrawała na żart. Jeden z krakowskich pamiętnikarzy okresu okupacji zanotował, że wydzielane dzienne racje chleba były kiepskiej jakości i wystarczały najwyżej na śniadanie.

Za to sami okupanci w Generalnym Gubernatorstwie otrzymywali początkowo tak duże racje, że – jak to tłumaczył jeden z pracowników Urzędu Żywnościowego – z czysto psychologicznych względów należało je lekko zmniejszyć. Po zmianach (od 1 kwietnia 1942 r.) mieli otrzymywać „zaledwie” 2,4 kg mięsa i 1,2 kg tłuszczu miesięcznie, czyli i tak wielokrotnie więcej niż Polacy [patrz: Tygodniówka Polaka]. Niemcy, by wspierać wysiłek wojenny, musieli się zdobywać na poświęcenia. Nawet mieszkając w Generalnym Gubernatorstwie – tak przynajmniej twierdzili hitlerowscy propagandyści. Inaczej wyglądała sytuacja na ziemiach polskich wcielonych do Rzeszy.

(K)RAJ WARTY

Niemcy już przed wojną borykały się z trudnościami gospodarczymi. Najbardziej uciążliwe dla zwykłego obywatela były niedobory artykułów rolnych. W dodatku na terytorium Trzeciej Rzeszy od dawna obowiązywał system kartkowy. Nowo wcielony Kraj Warty nie miał takich problemów. To dlatego do połowy 1940 r. był najlepiej zaopatrzonym obszarem w państwie Hitlera! Nic dziwnego, że Niemcy masowo wykupywali te towary, które na przedwojennym terytorium Rzeszy były reglamentowane. W polskich sklepach i na targowiskach zdobywali żywność i wysyłali do kraju. A przydziały kartkowe dla „rasy panów” na tle racji reszty ludności wyglądały wręcz imponująco. Szacuje się, że Niemcy dostawali trzy razy więcej produktów i do tego lepszej jakości! Polacy wegetujący w Generalnej Guberni mogli tylko marzyć o takim jedzeniu.

WOJENNE MENU

Gliniasty, gorzki, kruszący się – każdego z tych przymiotników używano do opisania okupacyjnego „razowiaka”. Ale nie potrafią one oddać „walorów” tamtego chleba. Obok pieczywa wątpliwej jakości i równie niepewnym składzie, żelaznym punktem kartkowych zakupów była przydziałowa marmolada. Przyjmowała różne formy. Raz była wodnista, innym razem tak twarda, że ekspedientka kroiła ją nożem. Niemcy utrzymywali, że to doskonały jakościowo produkt, z czystych owoców i w 50 proc. z cukru. Prawda była jednak inna. Nazywanie marmoladą wytworu sprzedawanego na kartki stanowiło duże nadużycie. Smarowidło z pastą z buraków lub innymi wypełniaczami nijak miało się do przetworów przedwojennych, do jakich przyzwyczaili się Polacy.

 

Kartkowe były także tłuszcze. Przez lata wojny i okupacji niejeden dorosły Polak zapomniał, jak smakuje prawdziwe masło, bo jeśli udało mu się je zdobyć, oddawał dzieciom. A jak smakowała przydziałowa margaryna? Dosadnie określił to Wojciech Jursz, powstaniec warszawski: „Margaryna niemiecka – jakby świecę jadł”. Niektórzy woleli jakoś ją zastępować i na chleb nakładali na przykład smażoną na oleju cebulę. Z drugiej strony wielkiego wyboru nie mieli. W przeciętnej rodzinie jadało się pajdę chleba posmarowaną margaryną albo marmoladą. Nie jednym i drugim naraz. „O nie, to jest rozpusta” – odpowiadała na prośbę córki o kromkę z margaryną i marmoladą mama Danuty Kalińskiej-Łaszkiewicz, przed wojną dyrektorka prywatnej szkoły.

W symbolicznych ilościach na kartki wydawano także cukier i mąkę pszenną. Mięso dla ludności innej niż niemiecka istniało głównie na papierze. Jeśli nawet zdarzało się, że jakąś mikroskopijną partię rzucono do sklepów, to zawsze było podłej jakości. Coś, czego naziści wstydziliby się dać tym, których uznawali za pełnoprawnych ludzi. Dodatkowo przydzielano kartki na makaron, kaszę, namiastki kawy.

CZAS PRZYWILEJÓW

System kartkowy nie zapewniał nawet minimum niezbędnego wyżywienia i to niezależnie od tego, jak prezentowała się teoria. Przede wszystkim rzadko bywały dni, kiedy w sklepie rozdzielczym można było wykupić wszystkie produkty z bonów. A i tak pierwszeństwo mieli Niemcy. Na dodatek niemiecki starosta miejski w Krakowie w 1942 r. wydał nawet rozporządzenie wyznaczające specjalne godziny, podczas których właściciele sklepów mogli obsługiwać tylko Niemców. Była to odpowiedź na apele osób, które uskarżały się, że przedstawiciele „rasy panów” muszą się tłoczyć z brudnymi Polakami, co urąga ich godności. Choć między godzinami 7 a 9 oraz 17 a 20 Polacy nie mogli kupować, polscy właściciele sklepów i dostawcy potrafili obchodzić zakazy. Np. towar dowożono tak, by Niemcy dostawali nieświeży, a Polacy mogli kupić prosto od dostawcy!

Oprócz osobnych godzin istniały specjalne sklepy przeznaczone wyłącznie dla Niemców. Można w nich było kupić towary, o których Polacy mogli tylko pomarzyć – np. pracownicy gdańskiego browaru Danziger Aktien Bierbrauerei otrzymywali na kartki dynię, soję, proso czy zupy Knorr (osiem rodzajów). W początkowym okresie okupacji sklepy dla Niemców na terytorium Generalnego Gubernatorstwa były doskonale zaopatrzone. Ale nawet gdy sytuacja się pogorszyła, nadal miały się lepiej niż te przeznaczone dla reszty mieszkańców.

TYGODNIÓWKA POLAKA

Ile dokładnie jedzenia dostawali Polacy w ciągu typowych 7 dni? Od stycznia 1941 r. do września 1943 r. dorosły człowiek otrzymywał średnio:

  • 2 kg ziemniaków
  • 1 kg chleba
  • 10 dag mąki (około . szklanki)
  • 5–10 dag mięsa i jego przetworów
  • 5–10 dag cukru
  • 5–10 dag marmolady
  • 4 dag kawy zbożowej
  • 1/4 –1/2 szt. jajka i minimalną ilość soli

Przydziały były niezależne od płci i zawodu. Tylko zatrudnieni w kluczowych dla niemieckiego przemysłu zakładach mogli liczyć na dodatki. Pozostali byli skazani na wegetację.

 

UMIERAJĄCE GETTO

Najgorsza była sytuacja ludności żydowskiej. Już jesienią 1939 r. Niemcy zaczęli tworzyć w Polsce getta, w których coraz brutalniej stłaczali Żydów. Palący problem stanowiło za-opatrzenie. Przydziały kartkowe od okupantów obliczone były na szybkie zagłodzenie Żydów. Dlatego średnia wartość kaloryczna żywności spożywanej w getcie warszawskim pod koniec 1941 r. wynosiła poniżej 1300 kalorii (wliczając towary na kartki i zdobyte w inny sposób). Z drugiej strony do wartości uśrednionej zaliczają się też porcje przedstawicieli Judenratu, którzy byli mocno uprzywilejowani w stosunku do reszty. Według ankiety spożywali około 1665 kalorii dziennie, podczas gdy np. uchodźcy stołujący się w punktach żywienia dostawali zaledwie 807. A i tak to nie oni zjadali najmniej. Fatalną sytuację, jaka panowała w gettach, najlepiej obrazuje fakt, że wiele matek nie zgłaszało nigdzie śmierci dzieci i nie grzebało ich. Od tego zależało przeżycie rodzin. Ukrywając zgon dziecka, matka mogła dalej korzystać z jego racji żywnościowych.

Lepiej wyglądało życie Żydów ukrywających się po aryjskiej stronie – pod warunkiem, że nie zdradzały ich semickie rysy. Ciężko było w szczególności osobom religijnym, które do wybuchu wojny przestrzegały nakazów biblijnych w kwestii jedzenia.

Koszerność mogła oznaczać dla ukrywającego się Żyda wyrok śmierci. Wielu pobożność musiało odwiesić na kołek. Żydowscy uciekinierzy z gett zatrudniali się w różnych miejscach, otrzymywali pensję i kartki. Byli głodni, jak niemal całe polskie społeczeństwo, ale przynajmniej nie umierali na uliczkach getta.

ZAMIANA MIEJSC

W październiku 1943 r. przydziały kartkowe dla ludności polskiej nieco wzrosły, jednak nadal były niskie. Według wyliczeń Rady Głównej Opiekuńczej – polskiej organizacji charytatywnej – żywność ta dostarczała organizmowi od 400 do 600 kalorii, a po podwyżce do 800. Co to w praktyce oznaczało? Ludzi, którzy zdaliby się wyłącznie na system reglamentacji, czekało powolne konanie. Bo dopiero wraz z towarami zdobytymi nielegalnie średnie racje Polaków sięgały około 2000 kalorii.

W nowej sytuacji nie umieli się odnaleźć przedstawiciele przedwojennych elit. Urzędnicy, samorządowcy, inżynierowie, nauczyciele, dziennikarze, wykładowcy akademiccy − setki tysięcy osób z dnia na dzień straciło nie tylko pracę, ale też szansę na jakiekolwiek zatrudnienie zgodne z zawodem. W aryjskiej rzeczywistości ich dawne funkcje mogli sprawować tylko Niemcy albo kolaboranci. Z każdym kolejnym tygodniem następowała powolna de-gradacja inteligencji jako warstwy społecznej. Nieliczne polskie urzędy jeszcze istniały, ale było oczywiste, że hitlerowcy je zlikwidują.

Przedstawiciele krakowskiej czy warszawskiej klasy średniej na gwałt wyprzedawali majątek, żeby zdobyć środki na zakup żywności. Ratowało ich też korzystanie ze stołówek RGO, która swoim podopiecznym wydawała cienkie zupki. Często był to ich jedyny ciepły posiłek.

Porządek społeczny uległ odwróceniu. Najniższe warstwy, robotnicy, służba, drobni handlarze – którzy w latach 30. ledwo wiązali koniec z końcem – najłatwiej odnaleźli się w nowej rzeczywistości. Ich życie zawsze wymagało sprytu. Służące, przed wojną pogardzane i słabo opłacane, teraz bezinteresownie ratowały chlebodawców. Były nawykłe do ciężkiej pracy i obrotne. To one pierwsze, razem z innymi pochodzącymi ze wsi kobietami, ruszyły do krewnych z rodzinnych stron, by zdobyć jedzenie. Z otrzymanymi tam produktami wracały do miast. Część przeznaczały dla rodziny czy dawnych chlebodawców, a resztę sprzedawały. Stopniowo coraz więcej osób podpatrywało ich metody i samodzielnie wyruszało poza granice miast. W ten sposób w Polsce zaczął się rodzić okupacyjny czarny rynek, który rozrósł się do gigantycznych rozmiarów.

 

KOLEJ NA PRZEMYT

W wielkich miastach przemyt nierozerwalnie wiązał się z koleją. W podmiejskich pociągach zaroiło się od szmuglerów, przede wszystkim od kobiet. Do obrotnych służących dołączyły z czasem małżonki nieradzących sobie głów rodzin – oficerów, inżynierów i inteligentów. Okupanci szybko zorientowali się, którędy do miast przerzucana jest żywność. Starali się walczyć z przemytem, wprowadzając surowe zakazy i zaostrzając kontrole. Hitlerowskie władze nie przewidziały jednego. Przemytnikom przyszli z pomocą pracujący dla Niemców polscy kolejarze. Najlepszy przykład stanowi załoga stołecznej Elektrycznej Kolei Dojazdowej (EKD, po wojnie przemianowana na WKD). Jej pracownicy opracowali rozbudowany system ostrzegania o obławach i łapankach. Ponadto wtajemniczeni w akcję ludzie z kolejowych warsztatów bardzo szybko uporali się z niezbędnymi przeróbkami – wkrótce cały tabor EKD był przystosowany do okupacyjnych potrzeb i wypełniony przemyślnymi schowkami.

Pociągi były tłoczne, gwarne i miały swój specyficzny zapach – wytwarzany przez ściśniętych ludzi, towary i żywy inwentarz (np. kozy czy kury). Taki skład zapamiętał Tadeusz Janowski, którego w czarnorynkowe transakcje i szmugiel wciągnęła matka. Po latach, w wywiadzie dla Muzeum Powstania Warszawskiego, wspominał swoje kolejowe eskapady. Potwierdzał, że sceneria, w jakiej pracował, niewiele różniła się od obrazu odmalowanego w filmie „Zakazane piosenki”. „Obstawiali się [szmuglerzy] z kiełbasą, boczkiem wędzonym, bimbrem, bimber pili, to jest autentyczne” – opowiadał.  Organizowano zbiórki na łapówki, ale i tak dochodziło do brutalnych łapanek przemytników. „Na moich oczach rozstrzelali człowieka za 2 kg słoniny. Leżał w tunelu na Dworcu Wschodnim dwa dni przykryty gazetami” – wspominał Janowski.

Takie pociągi pełne żywności były łakomym kąskiem dla niemieckich żandarmów. Wsiadali, odbierali szmuglerom towar lub wymuszali łapówki. Niemniej strumień żywności wciąż napływał nielegalnie do miast.

KOLORYT CZARNEGO RYNKU

Kiedy towar docierał do punktu docelowego, należało go upłynnić. Cena przyrastała za każdym razem, gdy przechodził z rąk do rąk. Dlatego też pozbycie się jak największej liczby pośredników i przejęcie kontroli nad hurtowym handlem pozwalało zbijać prawdziwe fortuny. I właśnie na tym połączeniu szmuglu i handlu tuczyli się okupacyjni krezusi.

W związku z tym – jak pisze w swoich wspomnieniach Maria Ginter, polska pisarka i rzeźbiarka – kawiarnie stały się giełdami towarów wszelakich. To w nich ustalał się czarnorynkowy kurs walut i ceny deficytowych dóbr. Pomiędzy stolikami krążyli ludzie, którzy mieli do sprzedania hurtowe ilości towarów. Skala prowadzonych w ten sposób interesów była wprost imponująca. Nie handlowało się na kostki czy dekagramy. Kto chciał się liczyć, oferował konkretne ładunki. Jak podkreślała Maria Ginter: „Krzyżują się oferty i propozycje. Jeden ma pięćset kilo herbaty, drugi dwa wagony cukru, inny tonę ryżu. Każdy jest hurtownikiem, nikt detalem się nie zajmuje”. Pośrednik próbował, wąchał i szacował, a potem odsprzedawał kolejnemu klientowi, dodając oczywiście odpowiednią marżę.

 

Także bardziej pragmatyczni obywatele Rzeszy wikłali się w czarnorynkową sieć powiązań i to mimo że polscy partnerzy w interesach na każdym kroku starali się ich okpić. Kupcy najwięcej zarabiali na żołnierzach, którzy szybko chcieli upłynnić sprzęt i zaopatrzenie wojskowe (koce, benzyna, ziarno, konserwy). Byli też tacy wojskowi, którzy jadąc np. z Francji na wschód, przywozili na sprzedaż towary luksusowe, w rodzaju koniaków, win czy perfum. Opisał to w swoich wspomnieniach m.in. Marek Kolendo. Specjalistą od naciągania Niemców był jego wspólnik. Kiedy wyczuł, że wojakom się spieszy, wykorzystywał ich na całego. Sprzedawali mu czasem wszystko za pół hurtowej ceny i jeszcze byli zadowoleni.

Niemcy byli tymczasowo panami Polski, ale w żadnym razie nie panowali nad polskim czarnym rynkiem. Nikogo nie dziwił widok niemieckiej urzędniczki kupującej na targowisku pończochy spod lady czy żołnierza Wehrmachtu kompletującego paczkę z żywnością dla rodziny w Rzeszy przy pomocy warszawskich cwaniaków. W tym samym tłumie polska przedwojenna elegantka wyprzedawała zastawę stołową, a obdarty wyrostek targował się o pęto kiełbasy z wiejską przekupką. I tylko wierchuszka nazistowskich władz wciąż żyła złudzeniami. Jak pisze Jerzy Kochanowski, autor książki „Czarny rynek w Polsce 1944–1989”, do samego końca okupacji znaczna część decydentów z NSDAP wierzyła, że nielegalne transakcje można po-wstrzymać nakładaniem kolejnych sankcji.

Dla żywności dowiezionej przez szmuglerów przedostatnim punktem na drodze do garnka zwyczajnej polskiej rodziny było miejskie targowisko. To tam krzyżowały się ścieżki czarnorynkowych handlarzy. Przez długi czas władze Generalnego Gubernatorstwa traktowały targowiska jak zło konieczne. Hans Frank zdawał sobie sprawę z tego, że bez nielegalnego handlu żywnością ludzie zaczną umierać z głodu, przez co Trzecia Rzesza straci tanią siłę roboczą. Z perspektywy okupanta ta sytuacja miała jeszcze jedną zaletę. Jeżeli Polacy cały swój czas i energię będą poświęcać na zdobywanie żywności, zabraknie im jej na „niepożądane” aktywności. Bo wygłodniały naród nie ma siły się buntować.

PADAJĄCA RZESZA

Na przełomie lat 1944 i 1945 sytuacja zmieniła się diametralnie. Trzecia Rzesza prze-grywała na wszystkich frontach… Kiedy ruszyła ofensywa styczniowa Armii Czerwonej, drogi wypełniły tłumy uciekających Niemców. Z domów zabierali tylko to, co mogli unieść, a wielu – zwłaszcza ci, którzy nadal pokładali ufność w Hitlerze – uważało, że nie potrzebują prowiantu. Wierzyli, że zatroszczy się o nich NSV – Narodowosocjalistyczna Opieka dla Potrzebujących. Wkrótce okazało się, że to mrzonki. Dla władz niemieckich ewakuacja cywilów znajdowała się nisko na liście priorytetów.

W Berlinie działo się równie źle. Ludzi, którzy jeszcze pozostali w stolicy III Rzeszy, wycieńczyły głód i strach. Goebbels nie miał jednak zamiaru zwracać uwagi na takie drobnostki. Z jego polecenia resztki sił dziesiątki tysięcy berlińczyków miały poświęcić na kopanie rowów przeciwczołgowych. Kiedy to Polaków Niemcy zmuszali do kopania, przynajmniej dawali im za to porządny ciepły posiłek, tak by nie stracili za szybko sił. W 1945 r. w Berlinie nikt się już tym nie kłopotał…