Lewe kwity pana Krzysia

Podrabiane dokumenty nie są wyłącznie zmorą XX wieku. Ponad 300 lat temu mieliśmy w Polsce speca, który fałszował kwity wagi państwowej

Trudno określić, co zadecydowało o tym, że imć pan Janikowski zajął się swoim niechlubnym procederem. Tradycji rodzinnych raczej nie miał, bo wcześnie został sierotą. Poza pomysłami i herbem Korab posiadał kilka łanów ziemi pod Gdańskiem. „Ja nie mam nic, ty nie masz nic…” – skąd my to znamy? Biedny jak mysz kościelna Krzysztof Janikowski miał w sam raz tyle, aby zrobić dobry interes.

NAUKA CHODZENIA

Nad młodym Krzysztofem opiekę roztoczył starszy brat, który był ławnikiem sądu w Tczewie. To od niego młodzieniec nauczył się dyplomatyki – nie mylić z dyplomacją! Adepci dyplomatyki badają dokumenty, ich prawdziwość i wartość merytoryczną. Krzysztof nauczył się jej reguł, dowiedział się, jaka jest rola pieczęci, jak wygląda stary papier, a jak podpis. Swoje umiejętności wypróbował na początek w kaliskim klasztorze Franciszkanów. Przedstawił mnichom listy polecające od kilku znanych osobistości oraz dokumenty, dzięki którym wspólnota mogła wejść w posiadanie cennych dóbr. Janikowski umówił się, że przed wstąpieniem do klasztoru powróci w swoje strony, by spłacić długi. Tymczasem nie miał nawet na podróż! Skuszeni przyszłymi dobrami bracia wyposażyli Janikowskiego w konie, powóz i kilka tysięcy złotych. I więcej go nie zobaczyli…

A ten skierował się do Gdańska na dwór Gerarda Denhoffa, najbliższego doradcy króla Władysława IV w sprawach morskich. Z miejsca zyskał sobie jego zaufanie, choć Denhoff do łatwowiernych nie należał. I tym razem nasz bohater posłużył się podstępem. Mieszczanie opowiadali później, że chodziło o pewną kobietę, którą owdowiały dostojnik był zainteresowany. Janikowski pokazał mu listy miłosne, które owa dama miała pisać do Denhoffa. Ten nie posiadał się z radości. W całym zamieszaniu Janikowski ukradł mu powóz i 4 konie.

Po tych zakończonych sukcesami sprawdzianach Janikowski stwierdził, że nadszedł czas się ustatkować – zdobyć dobra ziemskie i żonę. Akurat Rzeczpospolita zajęła ziemie bytowską i lęborską, a Janikowski wiedział, jak wykorzystać tę sytuację. Poszedł do sądu i oświadczył, że posiada dokumenty, z których wynika, że kilku chłopów z okolicy bezprawnie zajęło grunty we wsi Chmieleniec i Trzebielin. Sąd dokumenty uznał i chłopów wywłaszczono. Ci odwołali się jednak od wyroku, a sąd nie tylko przyznał im rację, ale na dodatek orzekł, że Janikowski dopuścił się krętactw. Nakazano mu opuścić sporne tereny.

Niezrażony niepowodzeniem, żądny przygód i pieniędzy Janikowski przywłaszczył sobie podatki zebrane przez brata ławnika. Sprawa szybko wyszła na jaw, wydano nakaz aresztowania złodzieja i ten musiał uciekać za granicę. Schronił się w Motarzynie w Księstwie Słupskim u karczmarza Adama Montewicza. Jego córka Anna wkrótce została panią Janikowską. Tuż po ślubie Krzysztof ogłosił, że dokonał sensacyjnego odkrycia. W ruinach pobliskiego zamku znalazł wielki kufer z dokumentami z sądu w Bytowie oraz testamentem, w którym były wskazówki, jak ze znaleziska korzystać.

Na początek o odkryciu Janikowski powiadomił wpływowy w Księstwie Słupskim, choć niewypłacalny, ród Zitzewitzów. Jeden z dokumentów miał im przywrócić utracone dobra – Janikowski spodziewał się znaleźnego. Ale wiadomość o odkryciu skrzyni dotarła do księżnej słupskiej Anny. Kazała sprowadzić Janikowskiego i jego teścia do Słupska, a ponieważ ich wyjaśnienia nie budziły zaufania, obaj zostali zamknięci.

CO ŁASKA, CZYLI SPORO

 

Po wyjściu na wolność fałszerz umiejętnie wykorzystał zawartą wcześniej znajomość z wojewodą malborskim Jakubem Wejherem. Janikowski poinformował urzędnika, że posiada dokumenty, które dotyczą rodziny Wejherów. I wojewoda połknął haczyk. Zamówił kilka pism i wysłał Janikowskiemu 1500 złotych, ale nie był zadowolony z tego, co dostał. „Zdrajca ten – pisał – tysiąc pięćset złotych wziął ode mnie, obiecując mi wszystkie pisma w ręce dać, które miał. Nie dotrzymał słowa, tylko mało czegoś posłał i to wszystko fałsz”.

Po tym oszustwie Janikowski osiedlił się w Pawłowie pod Starogardem i od razu na lewo i prawo zaczął kolportować dokumenty. Nie był pazerny. Za dokument nie brał ani grosza, a zadowalał się jedynie datkami, które traktował jako rekompensatę za trud wyszukania pisma. Poza podarkami w naturze, brał co łaska – raz było to 30, innym razem 100, chociaż zdarzało się też, że dostawał 1000 i więcej złotych polskich. Z jego zapisków wynika, że w ciągu samego tylko 1644 r., kiedy koń kosztował 35 złotych, a świnia 6, zebrał co najmniej 15 tysięcy złotych polskich. Do tego należałoby doliczyć podarki w naturze, bo tych Janikowski już nie notował.

Latem 1645 r. wieść o odkryciu cennych dokumentów dotarła do Warszawy i sprawą zainteresował się Władysław IV. Janikowski otrzymał zaproszenie na dwór królewski i został przyjęty przez kanclerza wielkiego koronnego Jerzego Ossolińskiego. Przedstawił mu kilka dokumentów (resztę jakoby zostawił w domu), które mogły mieć znaczenie dla króla i Rzeczypospolitej. W nagrodę kanclerz mianował Janikowskiego sekretarzem królewskim. Żona była zachwycona. Sąsiedzi zwracali się do niej per „pani sekretarzowa” i prosili o protekcję. Z dumą pisała do męża: „Pan Corneliusz prosi, jeśli jest jaka robota dla króla Jego Mości, albo którego senatora, abyście mu robotę nastręczyli”. Janikowski miał jak najrychlej dostarczyć do Warszawy dalsze dokumenty, a tymczasem minął rok 1645, przyszła wiosna 1646 r., a on dokumentów nie dostarczał.

Ossoliński zaczął się niepokoić. Posłał do Pawłowa swych dragonów, a gdy ci wrócili z pustymi rękoma, wysłał kapitana gwardii królewskiej Pychwicza z 70 ludźmi. Ten przetrząsnął dwór, zabrał wszystkie dokumenty, jakie znalazł, wraz z Janikowskim wpakował je na wóz i ruszył do Warszawy.

Wtedy Anna Janikowska dowiodła swojego sprytu oraz lojalności wobec męża. Wniosła do sądu skargę na Pychwicza, a do Warszawy wysłała obiecane dokumenty. Pychwicz musiał więźnia uwolnić, zaś na Janikowskiego spłynęły dalsze honory. Otrzymał 1200 złotych, glejt chroniący jego i całą rodzinę oraz obietnicę dalszych nagród. Na dworze uznano, że dokumenty Janikowskiego mają wielką wagę dla Rzeczypospolitej.

W Osnabrück toczyły się właśnie rokowania pokojowe, które miały doprowadzić do zakończenia wojny trzydziestoletniej. Szwecja, Brandenburgia i Rzeczpospolita spierały się tam o Pomorze Zachodnie.

Dostarczone przez Janikowskiego dokumenty miały być kartą przetargową strony polskiej. Świadczyły one niezbicie, że Rzeczpospolita ma prawa do terenów po Słupsk, Darłowo i Sławno. Poseł szwedzki Jan Adler Salvius obejrzał dokładnie dokumenty i orzekł, że są fałszywe. Ich wystawca mienił się biskupem kamieńskim, a tymczasem na pieczęci nie było koniecznego w takim wypadku krzyża biskupiego. Do tego dochodziły inne uchybienia.

GDAŃSZCZANOM NA ODCISK

Wydawało się, że wpadka ta ostatecznie pogrąży Janikowskiego. Od dłuższego czasu mówiono na Pomorzu, że jego dokumenty są fałszywe i że stanie przed sądem. W jednym z listów żona pisała: „Rozmaite tu o was wieści podają. Jedni, że pojmany siedzi w więzieniu, drudzy, że zabity i że dragoni, którzy po niego do Żukowa przyjechali od kogo innego będąc wyprawieni, zabili go”. Dlatego prosiła: „Przyjedźcie, a ludziom nieprzyjaznym gęby zamknijcie”. Mimo to król nadal darzył swego sekretarza zaufaniem, przychylnych mu też było kilku senatorów. A Janikowski robił swoje, czym podpadł gdańszczanom – wydawał dokumenty, dzięki którym wielu ludzi zaczęło domagać się od grodu nad Motławą zwrotu dóbr. Sekretarz miasta Michał Behme zapowiedział, że wykaże fałszywość kolportowanych przez Janikowskiego dokumentów. Gdańszczanin odbył wycieczkę do Motarzyna i stwierdził, że skrzynia nie mogła zostać odnaleziona na tamtejszym zamku. Odkrył też, że znalezione w skrzyni dokumenty nie pochodziły z sądu grodzkiego w Bytowie, bo taki urząd nigdy tam nie istniał. Na arkuszach papieru, na których spisano dokumenty, znajdował się znak wodny, ale nie pasował do tych, jakie stosowano w XVI w. na Pomorzu Zachodnim. Identyczny był natomiast z tym, którego używały papiernie w okolicach Gdańska w XVII w.

ZGRANA SZAJKA OSZUSTÓW

W Gdańsku fałszerzy palono zwykle na stosie lub ścinano przed Dworem Artusa. Jednak chronionego przez króla Janikowskiego trudno było pojmać. W 1647 roku Gdańsk próbował skłonić stany pruskie do obwołania go fałszerzem, ale skutek tych starań okazał się odwrotny do zamierzonego. Kancelaria królewska wystawiła dokument, który brał Janikowskiego i jego bliskich w obronę. Wtedy gdańszczanie zaczęli przechwytywać korespondencję fałszerza i obserwować ludzi z jego otoczenia. Tym sposobem udało się wpaść na trop jego wspólników. Latem 1647 roku zatrzymany został niejaki Jan Caprinus. W trakcie przesłuchań potwierdził, że dokumenty Janikowskiego są fałszywkami, zdradził też niektóre techniczne szczegóły ich sporządzania. Opowiedział, że treść dokumentów układał najpierw po polsku sam Janikowski, po czym oddawał je do tłumaczenia na łacinę lub na niemiecki pewnemu bakałarzowi ze szkoły dominikańskiej w Gdańsku. Gdy tłumaczenie było gotowe, Janikowski przepisywał je osobiście lub z pomocą Caprinusa na papier lub pergamin. Aby dokument wyglądał na stary, arkusz wędzono w dymie, by pożółkł, albo też zwilżano rozrobioną w wodzie mieszaniną miału ceglanego i gliny garncarskiej.

Drugim fałszerzem był szwagier Janikowskiego, Anglik – Cornelius Wright. Jako złotnik potrafił podrobić tłoki pieczęci, którymi Janikowski poświadczał swe fałszywki. Anglika aresztowano w chwili, gdy wracał z Pawłowa. Przyznał się do winy i wydał pozostałych wspólników – siostrzeńca Janikowskiego Marcjana Sielskiego, który sporządzał kopie dokumentów, oraz bakałarza Krzysztofa Ungera, który był tłumaczem. Pętla wokół szyi królewskiego sekretarza zaciskała się coraz bardziej.

Po zamknięciu Caprinusa i Wrighta, po zniknięciu Ungera i śmierci Sielskiego – na placu boju pozostał sam Janikowski. Jako że był pod ochroną króla, trudno było go ruszyć, ale gdańszczanie znaleźli na to sposób. Janikowski miał spór o Pawłowo z żoną zmarłego brata, którą reprezentował jej syn z poprzedniego małżeństwa Jakub Pusz. Co jakiś czas starał się on usunąć Janikowskiego ze spornych dóbr i prosił nawet gdańszczan o pomoc. Ci z początku odmawiali, ale kiedy dowiedzieli się, że sąd zasądził Puszowi dobra w Pawłowie, i że szykuje on zajazd na Janikowskiego, dali mu do pomocy kilku rajtarów z Michałem Behmem na czele.

Pusz i Behme przybyli do Pawłowa w sierpniową noc 1647 r., ale Janikowski był przygotowany do obrony. Dostępu do dworu strzegły psy, drzwi zabarykadowano, a wewnątrz czuwała uzbrojona w muszkiety czeladź. Wywiązała się walka, podczas której ludzie Janikowskiego „jednego z piechoty Pusza w podwórzu na miejscu zabili, wielu drugich srodze postrzelili i poranili i dopiero przez okno niektórzy wleźli i tamże Janikowskiego postrzał w piersi mającego i na poły zmarłego naleźli. Z dworu zaraz na wiatr go wynieśli, wodą chłodzili, ale umarł”.

Tak zginął największy fałszerz Rzeczypospolitej, ale nie był to koniec afery, którą spowodował. Po zdobyciu dworku w Pawłowie sekretarz Behme zapytał panią Janikowską, „gdzie li się też przywileje podzieli?”. Odpowiedziała, że je „wespół z pieczęciami i inszymi listami nieboszczyk małżonek w ogień wrzucił i stopił”. Wtedy woźny sądu grodzkiego Rogacki wziął „laszczkę i cząstki cyny z ognia wyjął i grzebiąc znalazł z mosiądza pieczęć Philipa, książęcia Pomorskiego, do której się pani Janikowska zaraz przyznała, że onej nieboszczyk małżonek do przywilejów zażywał”.

Janikowski został pochowany w kościele w Skarszewach, a jego żonę aresztowano. Z początku przyznawała się do udziału w fałszerskim procederze męża, ale później wszystkiemu zaprzeczyła i została uwolniona. Osadzony w więzieniu w Gdańsku Cornelius Wright zbiegł stamtąd do Wiednia latem 1649 r. Janikowskiego nigdy jednak nie obwołano fałszerzem, a sfałszowanymi przez niego dokumentami niektórzy posługiwali się w sądach jeszcze w czasach Jana III Sobieskiego.