“Nie możemy tego ukrywać”. Poruszający reportaż o katastrofie w Czarnobylu

Przedstawiamy fragment reportażu “O północy w Czarnobylu” Adama Higginbothama.
“Nie możemy tego ukrywać”. Poruszający reportaż o katastrofie w Czarnobylu

Tuż przed siódmą rano w poniedziałek, 28 kwietnia, Cliff Robinson jadł śniadanie w kafejce elektrowni jądrowej Forsmark, sześćdziesiąt pięć kilometrów na południowy wschód od Gävle nad Zatoką Botnicką. Robinson był dwudziestodziewięcioletnim Szwedem angielskiego pochodzenia pracującym w laboratorium radiochemicznym, który wraz z innymi pracownikami dojeżdżał do Forsmark autobusem, gdzie budowano duży podziemny skład na radioaktywne odpady. 

Wypiwszy kawę, Robinson poszedł do szatni, by umyć zęby. W drodze powrotnej przekroczył punkt monitorowania promieniowania i uruchomił alarm. Wciąż zaspany technik nie rozumiał, co się stało. Dopiero co przyjechał i jeszcze nie wszedł do bloku reaktora, nie mógł być więc napromieniowany. Na miejscu zjawił się pracownik ochrony radiacyjnej, który usłyszał sygnał, Robinson wyjaśnił mu więc, co się stało. Przeszedł przed detektor raz jeszcze i alarm znów się włączył. Ale przy trzecim przejściu sprzęt nie zareagował. Skonsternowani mężczyźni uznali, że doszło do jakiejś awarii. Może próg czułości alarmu się rozkalibrował? Pracownik polecił Robinsonowi wracać do pracy, a sprzętem zdecydowali zająć się później. 

Tak się złożyło, że praca Robinsona polegała na prowadzeniu pomiarów promieniowania w Forsmark-1 w budynku elektrowni i jego okolicy. reaktor miał dopiero sześć lat, ale wykazywał niewielkie usterki, a zimą doszło do kilku małych wycieków przez nieszczelne kanały paliwowe. Robinson udał się na górne poziomy elektrowni, by pobrać pomiary z powietrza przy kominie wentylacyjnym, a następnie zabrał je do laboratorium, żeby poddać analizie. Taka procedura trochę trwała. Około dziewiątej zszedł na dół na kolejną kawę. Kiedy jednak doszedł do punktu monitorującego promieniowanie, ujrzał długą kolejkę pracowników. Każdy z nich uruchamiał alarm. Jeszcze bardziej skonsternowany, wziął od jednego z nich but, owinął plastikową torbą celem uniknięcia zanieczyszczenia krzyżowego i wrócił z nim do laboratorium. Położył go na detektorze germanowym, czułym urządzeniu badającym promieniowanie gamma, i czekał. 

Nie musiał czekać długo. Wyniki pojawiły się zatrważająco szybko w postaci zielonych, gwałtownie wzrastających wierzchołków na ekranie komputera. Serce Robinsona zamarło. Nigdy wcześniej czegoś takiego nie widział. But był mocno zanieczyszczony całym spektrum produktów rozszczepienia znajdujących się w rdzeniu reaktora Forsmark-1: cezem 137, cezem 134 i szybko rozpadającymi się izotopami jodu, a także innymi cząstkami, w tym kobaltu 60 i neptunu 239. Substancje te mogły dostać się do atmosfery jedynie z paliwa jądrowego. Robinson natychmiast zadzwonił do szefa, który obawiając się najgorszego, nakazał mu wrócić pod komin i pobrać świeże próbki z powietrza. 

O godzinie 9.30 menedżer elektrowni Karl Erik Sandstedt został zawiadomiony o zanieczyszczeniu. był nim równie skonsternowany co Robinson. Nie udało się ustalić źródła wycieku, a poziom promieniowania gruntu na zewnątrz świadczył o tym, że musiało do niego dojść w którymś z reaktorów Forsmark. O 10.30 Standstedt wydał polecenie zamknięcia dróg dojazdowych do elektrowni. Miejscowe władze wydały ostrzeżenie przez radio, nakazując mieszkańcom trzymać się z daleka od Forsmark, a milicja rozstawiła blokady. Trzydzieści minut później Robinson badał nowe próbki w laboratorium, kiedy usłyszał syreny. Cała elektrownia była ewakuowana. 

W mniej więcej tym samym czasie agencje jądrowe i obronne w Sztokholmie otrzymały zawiadomienia o podobnym skażeniu w Studsviku, dwieście kilometrów od Forsmark. Próbki powietrza pobrane w Sztokholmie również wykazały podniesiony poziom promieniowania i obecność cząsteczek grafitu, co wskazywało na katastrofę w elektrowni jądrowej, ale zupełnie innego typu niż ta w Forsmark. Przed godziną trzynastą za pomocą obliczeń meteorologicznych, opracowanych w ramach układu o zakazie prób broni nuklearnej, szwedzki Narodowy Instytut badań Obronnych zbudował modele warunków pogodowych nad Bałtykiem. Potwierdziły one, że radioaktywne skażenie nie pochodziło z Forsmark. Nadeszło nad Szwecję z zagranicy. A wiatr wiał z południowego wschodu.

 

Około godziny jedenastej czasu moskiewskiego Hejdar Alijew przebywał w swoim biurze na Kremlu, kiedy zadzwonił telefon wzywający go na nagłe spotkanie do Politbiura. Jako wicepremier Alijew był jedną z osób, które miały największą władzę w Związku Radzieckim. Niegdyś był przewodniczącym azerbejdżańskiego KGB oraz jednym z członków Politbiura, należał więc do osób decyzyjnych w sprawach imperium. W poniedziałek rano Alijew znał tylko pobieżne informacje na temat wypadku w elektrowni na Ukrainie. W radzieckiej prasie, radiu i telewizji ani słowem nie wspomniano o Czarnobylu. Władze w Kijowie, nawet bez instrukcji z Moskwy, próbowały ukryć wieści o wypadku. W sobotę, gdy instrumenty w Kijowskim Instytucie biologii wykazały nagły wzrost promieniowania, oficerowie KGB zaplombowali urządzenia „celem uniknięcia paniki i szerzenia prowokacyjnych plotek”. Jeszcze zanim sekretarz generalny Gorbaczow zwołał zebranie kryzysowe, Alijew zdał sobie sprawę, że promieniowanie zostanie wykryte daleko poza granicami ZSRR. 

Kilkunastu mężczyzn, w tym Alijew, premier Ryżkow, szef propagandy Aleksander Jakowlew, konserwatywny przeciwnik Gorbaczowa Jegor Ligaczow i przewodniczący KGB Wiktor Czebrikow, zebrało się nie w sali konferencyjnej Politbiura, ale w ponurym gabinecie Gorbaczowa na drugim piętrze Kremla. Pomimo niedawnego remontu i położenia dywanów w wykwintne wzory oraz zawieszenia kryształowych żyrandoli pod kopułą gabinet był surowy i nieprzyjazny. Wszyscy czuli zdenerwowanie. 

Gorbaczow zapytał wprost: 

– Co się stało?

Władimir Dołgich, sekretarz Komitetu Centralnego, sprawujący pieczę nad radzieckim sektorem energetycznym, zaczął wyjaśniać, czego się dowiedział na podstawie telefonicznych rozmów ze Szczerbiną i ekspertami przebywającymi w Prypeci. Opisał eksplozję, zniszczenie reaktora i ewakuację miasta. Siły powietrzne za pomocą helikopterów zrzucały na ruiny reaktora piasek, glinę i ołów. Radioaktywna chmura przemieszczała się na północ i zachód, została już wykryta na Litwie. Informacje wciąż były szczątkowe i sprzeczne: wojsko mówiło jedno, naukowcy co innego. Teraz musieli postanowić, co – i czy w ogóle – powiedzieć obywatelom Związku Radzieckiego o wypadku. 

Dla Gorbaczowa był to nagły i niespodziewany test na otwartość i jawność rządu, które obiecał na zjeździe partyjnym zaledwie miesiąc wcześniej. Do tej pory głasnost była jedynie sloganem. 

– Powinniśmy wydać oświadczenie najszybciej, jak to możliwe – powiedział. – Nie możemy zwlekać. 

Jednak instynkt paranoi i tajemnicy był głęboko zakorzeniony. Prawda o jakimkolwiek incydencie mogła podkopać prestiż Związku Radzieckiego albo wywołać panikę. Nawet trzy dekady po eksplozji w Majaku z 1957 roku wydarzenia te oficjalnie nie miały miejsca. Kiedy w 1983 roku radziecki pilot omyłkowo zestrzelił koreańskiego jumbo jeta, zabijając 269 osób na pokładzie, ZSRR zaprzeczał, by cokolwiek wiedział o tym incydencie. A Gorbaczow nie czuł się pewnie u władzy, narażony był na reakcyjną rewoltę, która zniszczyła Chruszczowa i jego program liberalizacji. Musiał być ostrożny. 

 

Chociaż oficjalny zapis z zebrania pokazywał, że panowała ogólna zgoda co do potrzeby wydania oficjalnego oświadczenia odnośnie do katastrofy, Hejdar Alijew twierdził, że nie dawał on pełnego obrazu wydarzeń. Zastępca premiera nalegał na natychmiastową i pełną szczerość. Wkrótce cała Europa dowie się, że stało się coś potwornego, ta katastrofa była zbyt wielka, żeby zamieść ją pod dywan. Jaki jest sens ukrywania czegoś, co i tak wszyscy wiedzą? Ale zanim dokończył, Jegor Ligaczow, uznawany za drugą najważniejszą osobę na Kremlu, przerwał mu. 

– Czego chcecie? – zapytał zadzierzyście. – Jakie informacje chcecie ujawnić? 

– Dajcie spokój! – odparł Alijew. – Nie możemy tego ukrywać! 

Pozostali zgromadzeni argumentowali, że nie mają wystarczających informacji, żeby wydać oświadczenie. Obawiali się paniki i uważali, że jakiekolwiek oficjalne oświadczenie musi być starannie przemyślane.

– Oświadczenie powinno zostać sformułowane w taki sposób, żeby uniknąć paniki – powiedział Andriej Gromyko, przewodniczący Prezydium Rady Najwyższej ZSRR. 

Zanim doszło do głosowania, Ligaczow najwyraźniej ich przekonał: Politbiuro postanowiło przyjąć tradycyjną linię. Partyjna starszyzna sformułowała liczące dwadzieścia trzy słowa, niewiele mówiące oświadczenie, które miało zostać opublikowane przez rządową agencję informacyjną TASS i przeciwdziałać temu, co rzecznik Komitetu Centralnego nazwał „burżuazyjną falsyfikacją […] propagandą i wymysłami”. Niezależnie od intencji Gorbaczowa, wydawało się, że najlepsze jest rozwiązanie tradycyjne.

O godzinie czternastej szwedzkie władze w Sztokholmie nie miały wątpliwości: za granicą doszło do poważnego wypadku jądrowego i skażenie dotarło nad Szwecję. Godzinę później Ministerstwo Spraw Zagranicznych zapytało rządy NRD, Polski i ZSRR, czy do wypadku nie doszło na terytorium ich kraju. Następnie wysłano identyczny komunikat do przedstawicieli Międzynarodowej Agencji Energetyki Jądrowej. W międzyczasie Finlandia i Dania również potwierdziły wykrycie skażenia terenu. 

Jedyny malutki hotel w Czarnobylu, w którym niegdyś Wiktor Briuchanow zasiadł na łóżku z planami elektrowni atomowej, teraz wypełniał się wyczerpanymi aparatczykami z Moskwy. Radionuklidy wciąż uwalniały się z pozostałości reaktora numer 4, a piloci helikopterów usiłowali ugasić płonący grafit. Tymczasem sowieckie władze zapewniały Szwedów, że nic im nie wiadomo o wypadku jądrowym na ich terenie. 

Tego popołudnia attaché do spraw nauk ścisłych ze szwedzkiej ambasady w Moskwie skontaktował się z Komitetem do spraw Wykorzystania Energetyki Jądrowej – publicznym obliczem Średmaszu, czyli Ministerstwa Budowy Maszyn Średnich. Komitet jednak nie chciał potwierdzić ani zaprzeczyć informacji o problemach z reaktorem. Wieczorem, podczas przyjęcia w szwedzkiej ambasadzie, ambasador Torsten Örn przyparł do muru przedstawiciela Ministerstwa Spraw Zagranicznych i zapytał go wprost, czy wiadomo mu cokolwiek o niedawnym wypadku jądrowym w ZSRR. Ten odparł, że sporządzi oficjalne zapytanie, ale nie udzieli dalszych komentarzy. W końcu, o godzinie dwudziestej w poniedziałek, 28 kwietnia, niemal trzy dni po tym, jak z ruin reaktora czwartego wyzwoliła się radioaktywna chmura, Radio Moskwa wyemitowało oświadczenie TASS-u sporządzone w gabinecie Gorbaczowa. „W elektrowni jądrowej w Czarnobylu doszło do wypadku – głosiło. – Jeden z reaktorów jądrowych uległ uszkodzeniu. Podjęto środki mające wyeliminować skutki wypadku. Poszkodowanym udziela się pomocy. Powołano komisję rządową”. Lakoniczność i poziom zbieżności z prawdą oświadczenia były typowe dla radzieckich wiadomości i kontynuowały sposób, w jaki rząd w przeszłości ukrywał wypadki przemysłowe. Godzinę później Radio Moscow’s World Service powtórzyło oświadczenie w języku angielskim dla zagranicznych słuchaczy, po czym podano długą listę wypadków jądrowych na Zachodzie. Oba oświadczenia nie podawały, kiedy doszło do wypadku na Ukrainie. 

 

O 21.25 czasu moskiewskiego Wriemia, największy serwis informacyjny, emitowany w całym Związku Radzieckim, wygłosił to samo, liczące dwadzieścia trzy słowa oświadczenie, odczytane w imieniu rady ministrów ZSRR. Była to dwudziesta pierwsza informacja w wiadomościach. Nie towarzyszyły jej żadne zdjęcia. Jedynie ponury wyraz twarzy prowadzącego i wspomnienie o Radzie Ministrów mogły sugerować, że wydarzyło się coś na wyjątkową skalę. 

Następnego ranka, we wtorek 29 kwietnia, moskiewska prasa milczała na temat katastrofy. Gazety w Kijowie poinformowały o wypadku, ale redaktorzy starali się nie robić afery. „Prawda Ukrainy” opublikowała krótki tekst na dole trzeciej strony, pod artykułem opowiadającym o historii dwóch emerytów walczących o zainstalowanie telefonów w ich domach. „Robitniczyja Hazeta” – gazeta ukraińskich robotników – wieść o Czarnobylu chowała pomiędzy wynikami meczów piłkarskich a relacją z turnieju szachowego. 

Tymczasem na Kremlu generalny sekretarz Gorbaczow zwołał drugie nadzwyczajne zebranie Politbiura w ciągu dwóch dni, ponownie o 10.30. Teraz martwił się, że reakcja na katastrofę była nieadekwatna do skali problemu: promieniowanie wciąż się rozchodziło, podwyższony poziom zanotowano w Skandynawii, a Polacy zadawali niezręczne pytania. Czy możliwe, że skażenie dotrze do Leningradu lub Moskwy?