Najnowszy numer miesięcznika “Śledczy” już w kioskach!
Narodowy Bank Polski to ostoja finansów państwa, najważniejsza kierownica w systemie sterowania gospodarką. W nim zawsze panuje porządek i spokój, wszelkie nerwowe zachowania w NBP odbijają się czkawką w całej gospodarce. W gabinetach banku toczą się zawiłe rozgrywki kreujące lub dewaluujące narodową walutę; to tam analizuje się wszelkie wzrosty lub spadki. Ponadto znajduje się tam też skarbiec mieszczący polskie pieniądze, to stąd codziennie zbrojna kolumna wywozi ich całe masy do banków, które je dalej rozprowadzają. Jest to więc miejsce szczególnie chronione i odizolowane. Kradzież z niego – nie mówimy tu o uszczknięciu przez państwo – to dla potencjalnych złodziei jedynie senne marzenie. Także prezes NBP żyje w izolacji od społeczeństwa, otoczony licznymi analitykami, asystentkami i bankierami. Żyje w stresie, bo prezesowanie to spieranie się z Radą Polityki Pieniężnej czy sejmową Komisją Finansów – to ciągła obrona zgromadzonych środków, by wszystkim żyło się lepiej. Owego dnia w godzinach południowych do sekretariatu zadzwonił nieznany mężczyzna, domagając się rozmowy z prezesem. Sekretarka, przywykła do łączenia rozmów z premierem, sekretarzem czy podsekretarzem stanu, wykonała zadanie. Sądziła bowiem, że dzwoni ktoś tej rangi. Prezes w słuchawce usłyszał „albokasa, albo wielkie bum” lub coś podobnego. W każdym razie było to wymuszenie rozbójnicze – grożono przemocą i żądano okupu. Przerażenie szefa NBP nie miało granic. Wprawdzie wielokrotnie obronił on złotówkę przed spekulantami międzynarodowymi i krajowymi populistami, ale co miał począć wobec takiego ataku?
Jednak szybko odzyskał jasność myśli. Jeżeli ktoś porywa się na bank centralny, na skarbiec narodowy, to musi to być grupa przestępców zorganizowanych co najmniej tak dobrze, jak system płacowy urzędników UE. Prezes jako doświadczony gracz finansowy przyjął ultimatum i poprosił o czas. Zupełnie jakby podobne groźby były dla niego chlebem powszednim.
Następnie wszczęto alarm i powiadomiono kogo należy, a właściwie kogo nie należy, bo zdaje się w ostatniej kolejności policję. Można było odnieść wrażenie, że tylko episkopat o niczym nie wiedział. Gdy wieści dotarły do policji, było już po rozmowach. Negocjator nie miał nic do roboty. Dzwoniący umówił się po odbiór pieniędzy na stacji Warszawskiej Kolei Dojazdowej. Pieniądze w torbie podróżnej miały być włożone do wskazanego kosza na śmieci. Czas odbioru wyznaczono na popołudniowy szczyt, gdy na peronach panuje tłok. Szybka odprawa w Komendzie Stołecznej Policji, czas nagli. Ustalenia i założenia. Prawdopodobnie terrorystów jest kilku, jeden podchodzi, pozostali asekurują. Zapada decyzja: zatrzymujemy pierwszego, który podejmie tzw. pakiet kryminalistyczny, pozostałych podejrzanych, wytypowanych na podstawie ich zachowania w trakcie akcji, zatrzymujemy w drugiej kolejności. Uwaga najważniejsza – zachować szczególną ostrożność.
Mimo że mogą być uzbrojeni, po broń sięgać w ostateczności, tylko gdy będzie duże zagrożenie. Przez przypadek może dojść do tragedii, tam przecież będzie tłum.Kryminalni mają wytypować osobników i „ateciaki” (antyterroryści) ich wiążą. Policjanci, podzieleni na mieszane załogi, jadą na miejsce akcji, czyli na stację WKD Raków. Na koniec szef rzuca: – Benek, liczę na ciebie, podejdziesz blisko, „ateciaki” będą cię obstawiać, musisz wskazać tego właściwego. Będziesz w bezpośredniej łączności ze mną, to priorytetowa sprawa dla stołecznej policji. Takich załóg było parę, ale Benek znany z umiejętności wtopienia się w otoczenie poczuł się wyróżniony. Zespoły różnymi drogami udały się na miejsce. Z komisarzem Bernardem byli sami doświadczeni gliniarze, choć żaden ze stolicy.
Przejeżdżając przez wiadukt na Grójeckiej, zobaczyli napis: „Rakowiec”. Pobiegli więc na stację i dyskretnie wmieszali się w tłum. A tu tłum jakby trochę za rzadki. Raptem parę osób. Benek zameldował, że jest na peronie, pozostali też zajęli pozycje, ba, powiedział, że operuje w pobliżu przedmiotowego kosza, bo kosz widział, był tylko jeden. Obserwacja wytypowała pewnego wyjątkowo wątłego młodzieńca w seledynowej bluzie, więc należało go znaleźć w tłumie. No, akurat tłumu nie było, ale wszystko mniej więcej się zgadzało. Wywołany Benek potwierdził, że widzi figuranta w seledynie, jakkolwiek chodziło o kolor swetra pod kurtką, a nie kurtki. Sam figurant był w wieku dziadka, nie wnuka, choć miał być młodzieńcem. Ale ocena wieku to przecież rzecz względna. Benek rozejrzał się ponownie po peronie – żadnej znajomej gęby, a przecież na odprawie było dwudziestu paru chłopaków. Gdzie oni się zapodzieli? W szczelnie wciśniętej w ucho mikrosłuchawce negocjator usłyszał głos któregoś z policjantów: „Dziesiątka podchodzi”. Następnie głos szefa: „Benek, widzisz, widzisz, prowadź”. Komisarz Bernard widział starszego pana stojącego obok kosza wpatrującego się w nadjeżdżający pociąg. Zaś w słuchawce usłyszał: „Podjął, brać go i pozostałych”. W tym momencie starszy mężczyzna sięgnął po paczkę, która stała obok kosza, i powoli podszedł do wagonu. „Ateciaki” doskoczyli do gościa, gdy wszyscy w swoich słuchawkach usłyszeli pojedyncze strzały. Na stacji Rakowiec zaś panował spokój. Wtedy Benek zrozumiał, co się stało, i krzyknął: „Zawijamy się!”. Jego zespół błyskawicznie przemieścił się na pobliską (także w sensie podobieństwa nazwy) stację WKD Raków, gdzie w trakcie zatrzymania padły strzały. W zamieszaniu, jakie towarzyszyło dramatycznemu zdarzeniu, nikt nie zauważył pomyłki komisarza i jego asekuracji.
Ale akcja nie zakończyła się happy endem. Ujęty chłopak nie miał wspólników, działał samodzielnie, na początku szło mu świetnie, połączono go telefonicznie z prezesem NBP, przekazał żądanie. Miał plan przestępstwa i plan na przyszłość. Pochodził z biednej rodziny, z biednej wioski, miał 19 lat i było to jego pierwsze przestępstwo. W nocy popełnił samobójstwo.