
To nie jest obietnica cudownego końca epoki paliw kopalnych, ale jeden z tych tematów, które potrafią przewrócić stolik w energetyce i w przemyśle chemicznym. Zwłaszcza że mowa o zasobach liczonych w skali geologicznej, nie sezonowej.
Złoty wodór, czyli gaz, który nie potrzebuje fabryki
Określenie złoty wodór bywa mylące, bo nie chodzi o kolor, tylko o pochodzenie: to wodór naturalny, powstający w skorupie ziemskiej i potencjalnie dostępny bez typowej, energochłonnej produkcji z gazu ziemnego albo elektrolizy. Najważniejsza zmiana dotyczy samego założenia: przez lata uznawano, że wodór jest zbyt lekki i reaktywny, by tworzyć sensowne podziemne złoża.
Przełomem okazała się historia z Mali: w 1987 roku przy wierceniu studni natrafiono na kieszeń gazu, a przypadkowe zapłonienie ujawniło, że to nie metan, tylko wodór. Co ważne, później udało się go realnie wykorzystać do lokalnej produkcji prądu, co działało jak zimny prysznic dla starej tezy „to się nie da”.
Dziś Mali jest często przywoływane jako symbol, ale nie dlatego, że tam rozwiązano problem wodoru. Raczej dlatego, że udowodniono coś prozaicznego: wodór może istnieć w wysokich stężeniach, może być uwięziony i może dać się zagospodarować, choćby w małej skali.
Skąd ten wodór się bierze i dlaczego nie ucieka?
Naturalny wodór powstaje różnymi drogami, ale w praktyce najczęściej wracają dwa motywy. Pierwszy to reakcje wody z minerałami bogatymi w żelazo, w których powstaje H₂. Drugi to radioliza, czyli rozszczepianie wody pod wpływem promieniowania z rozpadu pierwiastków promieniotwórczych w skałach.
Kluczowe jest jednak nie tylko produkowanie, ale zatrzymywanie. Żeby wodór miał sens jako zasób, potrzebuje czegoś, co geolodzy rozumieją od dekad dzięki ropie i gazowi: porowatej skały zbiornikowej oraz szczelnej pokrywy, która go nie wypuści. W praktyce w grę wchodzą choćby piaskowce jako magazyn i iły lub sól jako naturalna bariera.
Do tego dochodzi czynnik biologiczny, o którym łatwo zapomnieć: mikroorganizmy potrafią wodór zjadać. Jeśli więc środowisko sprzyja życiu, zasób może znikać szybciej, niż się gromadzi. Właśnie dlatego w poszukiwaniach liczy się nie tylko geologia, ale też chemia i biologia podziemnego świata.

Liczby robią wrażenie, ale to dopiero początek rachunku
Najbardziej nośne są szacunki skali. W jednym z przeglądów naukowych pojawia się teza, że w ciągu ostatniego miliarda lat skorupa kontynentalna wytworzyła ilości wodoru, które przy dzisiejszym zużyciu energii wystarczyłyby na około 170 tysięcy lat. Brzmi jak science fiction, ale to wciąż opowieść o wyprodukowanym wodorze, nie o tym, ile go realnie da się odzyskać.
Jeszcze bardziej „energetycznie” wyglądają modelowe szacunki USGS dotyczące zasobów in-place w podziemiu w skali globalnej: najbardziej prawdopodobna wartość to około 5.6 × 10⁶ milionów ton metrycznych wodoru, przy bardzo szerokim zakresie niepewności. I znów, sedno jest w dopisku: większość może być praktycznie nie do wydobycia, ale nawet niewielki ułamek mógłby mieć znaczenie systemowe.
Najlepszy przykład tej różnicy między jest, a da się wziąć to proste przeliczenie: w modelach pojawia się scenariusz, w którym odzysk rzędu 10⁵ Mt miałby zapewnić wodór potrzebny do celów net zero nawet na około 200 lat. To nie jest obietnica, tylko mapa skali: pokazuje, że gra toczy się o procenty, nie o całość.
Mapa skarbów i nowa geologia poszukiwawcza
Wodór ma jedną cechę, która utrudnia życie branży: nie szuka się go dokładnie tak samo jak ropy. To, że w otworach naftowych czasem się pojawiał, nie znaczy, że naftowe najlepsze miejsca są najlepsze dla H₂. W praktyce trzeba budować nową logikę poszukiwawczą, opartą o zestaw warunków: gdzie jest źródło, gdzie jest woda, gdzie jest temperatura i gdzie jest pułapka.
Właśnie w tym kierunku idą prace USGS, które doprowadziły do publikacji pierwszej publicznej mapy prospektywności wodoru geologicznego dla kontynentalnych USA. Mapa przypisuje obszarom wartości od 0 do 1, czyli od mało prawdopodobne do bardziej prawdopodobne, bazując na danych geologicznych i strukturach sprzyjających tworzeniu oraz uwięzieniu gazu.
Co ciekawe, ta mapa nie zamyka tematu, tylko go otwiera: ma być aktualizowana wraz z napływem danych z odwiertów i lepszych modeli. Innymi słowy, to dopiero początek epoki, w której hydrogen hunting zaczyna przypominać poważną gałąź geologii poszukiwawczej, a nie egzotyczny eksperyment.
Rynek wodoru ma swoje problemy
Naturalny wodór kusi tym, że teoretycznie omija najbardziej emisyjny etap, czyli produkcję szarego wodoru z gazu ziemnego. Ale realna gospodarka wodorem to także infrastruktura, transport, bezpieczeństwo, a czasem po prostu matematyka opłacalności: jeśli złoże jest w odludziu, sama logistyka potrafi zabić projekt.
Warto też pamiętać, że cały sektor niskoemisyjnego wodoru przechodzi korekty oczekiwań. IEA w 2025 roku zwracała uwagę na anulacje projektów, presję kosztową i fakt, że deklaracje są łatwiejsze niż finalne decyzje inwestycyjne. To nie dotyczy tylko naturalnego wodoru, ale tworzy tło: nawet najlepszy zasób nie sprzeda się sam.
Do tego dochodzi ryzyko nadmiernego hype’u. Już wcześniej podkreślano, że zanim pojawią się wielkie nagłówki o nowym złocie, trzeba twardych danych o stabilności złóż, tempie doładowywania, szczelności pułapek i sensownym profilu środowiskowym całego łańcucha.


Najbardziej przekonuje mnie nie sama liczba 170 tysięcy lat, tylko fakt, że nauka w końcu układa praktyczny przepis: jakie skały, jakie temperatury, jakie pułapki, jakie warunki biologiczne. To jest moment, w którym temat przestaje być ciekawostką, a zaczyna być programem badawczo przemysłowym.
Jednocześnie nie kupuję narracji o cudownym zastąpieniu paliw kopalnych. Naturalny wodór może być jednym z elementów układanki, szczególnie w przemyśle chemicznym, nawozach, rafinacji, może też w miejscach, gdzie elektryfikacja jest trudna. Ale jeśli to ma zadziałać, potrzebujemy mniej zachwytu, a więcej geologii terenowej, danych z odwiertów i uczciwych odpowiedzi na pytanie: ile z tego jest widoczne na papierze, a ile w zasięgu wiertni.