Społeczne zrzutki, które okazały się oszustwem

Idea crowdfundingu jest prosta: wspierasz finansowo tych, którzy mają pomysł, ale brakuje im środków na jego realizację. Niekiedy jednak twoją dobrą wolę może wykorzystać oszust lub nieudacznik.

Podobno 20 proc. ludzkości doświadcza w życiu zjawiska świadomego snu (ang. lucid dream). Dzieje się tak wówczas, gdy zdajemy sobie sprawę, że śnimy i potrafimy wpływać na rozwój fabuły. Nic dziwnego, że naukowcy od lat badają możliwość sterowania marzeniami sennymi. „Po co zdawać się na przypadkowość snów, skoro możemy przejąć nad nimi kontrolę?” – zapytali założyciele kanadyjskiej firmy GXP Technologies. W 2013 r.za pośrednictwem Kickstartera, największej platformy crowdfundingowej na świecie, rozpoczęli zbiórkę pieniędzy na projekt LUCI.

Chcieli produkować wyposażoną w słuchawki opaskę na czoło, monitorującą aktywność mózgu w czasie snu. Kiedy mózg znalazłby się w fazie REM, w słuchawkach miał zabrzmieć zmysłowy kobiecy głos: „To tylko sen. Możesz przejąć kontrolę”. Zdaniem konstruktorów opaski sygnał nie wybudziłby nas, zadziałałby tylko na podświadomość. „Możesz latać nad miastem jak Superman, polecieć w kosmos lub na Księżyc, pływać pod wodą, spotkać ulubionego celebrytę, a wszystkie odczucia będą niezwykle realistyczne” – zachęcali projektodawcy na filmie promocyjnym. Aby ruszyły prace nad masową produkcją opasek, potrzebowali 40 tys. dolarów kanadyjskich. Zachwyceni darczyńcy wpłacili sześć razy tyle.

Równie szybko jak suma wpłat zaczęła jednak rosnąć krytyka projektu. Jeden z internautów ustalił, że firma nie ma siedziby w Montrealu, jak podawała, a rzekomy prototyp opaski istniał tylko na zdjęciach i to mocno podretuszowanych. Akcja zakończyła się wielkim fiaskiem. Pod wpływem protestów Kick-starter anulował zbiórkę pieniędzy, a autorzy zapowiedzieli, że w takim razie przenoszą się na inną platformę. Produkcja nie ruszyła do dziś, a LUCI co chwila pojawia się na różnych portalach crowdfundingowych.

W tym przypadku i tak możemy mówić o szczęściu, bo projekt szybko wzbudził podejrzenia. Nie brakuje jednak oszustów, którzy wykorzystują zaufanie internautów do nabicia sobie kieszeni.

 

Bez finału

Jednym ze sfinansowanych projektów, które nigdy nie ujrzały światła dziennego, były interaktywne okulary ZionEyez, które w 2011 r. zaprezentował zespół młodych amerykańskich inżynierów. Nikt nie słyszał jeszcze wtedy o Google Glass, więc pomysł wydawał się atrakcyjny. Największą zaletą okularów była wbudowana kamera wideo jakości HD (720p). Można nią było nagrywać filmy i robić zdjęcia, a następnie przesłać je przez Wi-Fi lub bluetootha. Autorzy przedstawili projekt na Kickstarterze, prosząc o 55 tys. dolarów i obiecując po egzemplarzu dla każdego darczyńcy. Po 60 dniach zbiórki na ich koncie pojawiło się 343 415 dolarów od 2106 osób. Lecz minął rok, potem drugi, a poirytowani internauci zaczęli zarzucać autorom oszustwo. Ci początkowo tłumaczyli, że prace trwają, jednak po czterech latach nie robią już nawet tego. Pieniędzy nie odzyskał nikt.

Podobnie było w przypadku gry planszowej „The Doom That Came To Atlantic City”, na którą pieniądze zbierał Amerykanin Erik Chavelier. Stworzył planszę, po której zawodnicy mieli się poruszać precyzyjnie wyrzeźbionymi figurami. Również w tym przypadku internetowa zrzutka zakończyła się sukcesem. Chavelier zebrał ponad 122 tys. dolarów, czterokrotnie więcej niż chciał. Seryjna produkcja miała ruszyć w ciągu kilku miesięcy. Rok później na profilu autora pojawił się wpis o zakończeniu i anulowaniu projektu. Tłumaczył się, że do realizacji pomysłu nie doszło, ponieważ zabrakło mu… doświadczenia. Prawa do gry ostatecznie odkupiła firma Cryptozoic Entertainment, która planszówkę wydała, jednak na stronie projektu internauci skarżą się, że zgodnie z umową egzemplarza nie dostali.

Podobnie oszukano darczyńców projektu Crypteks USB, pod którym podpisywał się międzynarodowy zespół specjalistów Cryptrade Inc. Wniosek z prośbą o 12 tys. dolarów dotyczył budowy pendrive’a chronionego szyfrem. Za 30 dolarów można było liczyć na urządzenie z pamięcią 8 GB – lub 16 GB, jeśli wpłacimy drugie tyle. Trzy lata temu internauci wpłacili 200 tys., do dziś nikt nie dostał ani pendri-ve’a, ani pieniędzy.

 

Nie tak miało być

Takie przykłady można niestety mnożyć. Czasem, jak w przypadku LUCI, oszustwu dało się zapobiec. Tak też było podczas zbiórki pieniędzy na grę komputerową „Mythic”. W roku 2012 projektodawcy wnioskowali o 80 tys. dolarów. Kiedy zauważono, że materiały prezentujące zarys gry to plagiaty z innych tytułów, akcję zawieszono. Niekiedy, choć nie dochodzi do próby wyłudzenia pieniędzy, przedsięwzięcie i tak kończy się klapą. Dzieje się tak, gdy pomysłodawcom brakuje wiedzy lub doświadczenia, by doprowadzić swój projekt do końca. Firma Healbe uzbierała rok temu ponad milion dolarów za pośrednictwem serwisu Indiegogo. Opaska sportowa, która miała mierzyć liczbę pokonywanych kilometrów, puls, a nawet kaloryczność posiłków i poziom cukru we krwi, zdaniem większości po prostu nie działa.

W Polsce w połowie 2014 roku kilku entuzjastów zaproponowało wskrzeszenie popularnego w latach 90. magazynu o grach komputerowych „Secret Service”. Internauci byli zachwyceni. Zamiast wnioskowanych 90 tys. zł za pośrednictwem portalu PolakPotrafi udało się uzbierać ponad 284 tys., bijąc tym samym rekord crowdfundingu w Polsce. Pieniądze miały być przeznaczone na wydanie co najmniej sześciu numerów – trafiłyby one do osób, które wsparły inicjatywę. Pierwszy numer ukazał się we wrześniu, drugi był jednocześnie ostatnim, o czym autorzy poinformowali w grudniu. Okazało się, że spółka utworzona przez projektodawców utraciła prawa do tytułu czasopisma.

 

Powołano do życia nowy magazyn o nazwie „Pixel”. Problem w tym, że rozgoryczeni fani chcieli dawnego „Secretu”, a nie nowego „Pixela”. Poza tym sprawdzono, że domenę dla magazynu „Pixel” zarejestrowano już dwa miesiące przed zmianą planu wydawniczego, co dawało podstawy do oskarżeń, że celowo posłużono się legendą pisma, by wypromować nowy tytuł na rynku. Pod wpływem niezadowolonych internautów wydawca zdecydował się zwrócić część pieniędzy wszystkim, którzy poczuli się zawiedzeni.

Oczywiście nie da się wszystkiego przewidzieć i po zakończonej zbiórce może się wydarzyć wiele rzeczy. Bywa i tak, że niektórzy porywają się z motyką na słońce, wymyślając projekty wyjątkowo abstrakcyjne. O ich użyteczności powinni decydować jednak sami internauci, a nie platformy crowdfundingowe – uważa Karol Król z Polskiego Towarzystwa Crowdfundingu, autor książki „Crowdfunding. Od pomysłu do biznesu, dzięki społeczności”. „Zaufanie jest istotne, bo autor projektu musi działać w sposób zrozumiały i transparentny, żeby przekonać wspierających. Administratorzy portali też analizują projekty, ale w mojej opinii powinni jedynie sprawdzać kompetencje do zrealizowania projektu, a nie oceniać pomysły, bo to zabija ideę ich społecznościowej weryfikacji” – tłumaczy.

Crowdfundingowa wolność pozwoliła już zebrać pieniądze na budowę pomnika Robocopa w Detroit (68 tys. dol.), wsparcie największej w Ameryce parady kobiet w syrenich strojach (117 tys. dol.), szczotkę w kształcie wąsów  (15 tys. dol.), a nawet sałatkę ziemniaczaną  (55 tys. dol.) czy burrito (1 tys. dol.). Zbierać można na wszystko, byleby wywiązywać się ze swoich zobowiązań. A jaki los czeka oszustów?

Dzieje zrzutek społecznych

Idea finansowania społecznego nie jest niczym nowym. Już w XVII i XVIII wieku wykorzystywali ją poszukiwacze skarbów. Szukając sponsorów dla swoich wypraw, zwracali się do ludzi z kręgów władzy lub zamożnych kupców, obiecując w zamian udział w zyskach (William Phipps, powróciwszy w 1687 r. z Nowej Anglii z 32 tonami srebra na pokładzie, dał zwrot w wysokości 10 000 procent tym, którzy odważyli się sfinansować jego wyprawę). Jednak dopiero internet sprawił, że crowdfunding zyskał niespotykany dotąd zasięg. Dzięki globalnej sieci wpłacających może być bardzo wielu, a co za tym idzie wkład finansowy każdego z nich nie musi być duży. Jako pierwszy wykorzystał to brytyjski zespół rockowy Maril lion, który w 1997 r. za pośrednictwem strony internetowej zebrał 60 tys. dolarów na sfinansowanie trasy koncertowej. Później powtórzył ten sukces zbierając na nagranie kolejnych płyt. W tym kierunku poszły też pierwsze platformy crowdfundingowe: Arti st Share, Sellaband czy Pledge Music. Kiedy powstał serwis Indie gogo (2008 r.), za jego pośrednictwem można już było zbierać na każdy cel. Rok później pojawił się amerykański Kickstarter, światowy lider, a w 2010 r. podobne serwisy zaczęły powstawać w Europie.

Prawna zawierucha

W większości krajów crowdfunding nie został prawnie uregulowany. W Polsce na przykład finansowanie społeczne klasyfikuje się jako darowiznę (jeśli nie dostajemy nic w zamian za datki), przedsprzedaż (gdy coś otrzymujemy) lub sprzedaż udziałów. W zależności od tego, jak została opisana zbiórka, crowdfunding może być rozpatrywany w ramach ustawy o zbiórkach publicznych lub ustawy konsumenckiej. Nie dziwi więc stanowisko prawników z kancelarii Wardyński i Wspólnicy, którzy w raporcie sprzed trzech lat na temat crowdfundingu w Polsce  zwracają uwagę, że brakuje kompleksowego i systemowego uregulowania tej kwestii. 

A co z doprowadzeniem projektu do końca? „Wydawałoby się, że podstawowym obowiązkiem projektodawcy jest realizacja założonego projektu crowdfundingowego w przypadku zakończonego powodzeniem zbierania wpłat. W wielu przypadkach będzie tak jedynie pozornie, ponieważ projektodawca jest często formalnie zobowiązany tylko do świadczenia nagród na rzecz wspierających (model crowdfundingu opartego na nagrodach), przy czym nagroda może nie mieć wiele wspólnego z działaniem, na które projektodawca zbiera środki” – pisze Jacek Czarnecki we wspomnianym raporcie.

Decydując się wesprzeć czyjś pomysł przez internet, warto zwracać uwagę zarówno na wiarygodność projektodawców, jak i platformy crowdfundingowej. Na Kickstarterze pieniądze wypłacane są tylko wówczas, gdy uzbiera się cała suma potrzebna autorowi (w razie niepowodzenia wpłaty wracają do internautów). Ale już na Indiegogo pieniądze wypłacane są niezależnie od uzbieranej kwoty. Być może dlatego od pewnego czasu testuje się tam opcję ubezpieczeń od niezrealizowanych projektów.

Niezwykle ważne jest też, aby autor uwiarygodnił się w oczach darczyńców. „Pamiętajmy, że im więcej szczegółów podają osoby, które chcą zbiórki, tym większe jest prawdopodobieństwo, że przekonają do siebie innych” – mówi Jakub Sobczak, założyciel platformy PolakPotrafi, największego serwisu w Polsce. W jaki sposób administratorzy sprawdzają osoby, które chcą zebrać pieniądze? „Pierwsza weryfikacja ma miejsce już na etapie zgłoszenia. Sprawdzamy dane, pomysł, zgodność z planem. Jeśli wszystko się zgadza, kontaktujemy się z autorami i prosimy o szczegóły. Później weryfikujemy biznesplan, choćby to, czy założony budżet jest sensowny. Sprawdzamy dane osobowe, numer konta itp.”  – wylicza Sobczak. Dodaje, że osoby przydzielone do konkretnych projektów starają się monitorować postęp prac po zakończonej zbiórce.

Wszystkich projektów nie monitoruje nikt, dlatego tak ważna jest czujność samych internautów. Jednak z nieufnością, tak samo jak z ufnością, nie warto przesadzać. Dzięki finansowaniu społecznemu udało się zrealizować wiele fantastycznych projektów, które bez wsparcia internautów nigdy nie ujrzałyby światła dziennego. 


DLA GŁODNYCH WIEDZY:

  • Polskie serwisy crowdfundingowe: Polak-Potrafi.pl, Wspieram.to, OdpalProjekt, Sie-Pomaga, WspieramKulture
  • Zagraniczne serwisy crowdfundingowe: Kickstarter, Indiegogo, ArtistShare, Sellaband, PledgeMusic, BeesFund.com, MegaTotal, CrowdFunders