Jednym z najbardziej przejmujących bohaterów tej zbiorowej tęsknoty pozostaje krowa morska Stellera – dwutonowy roślinożerca odkryty w 1741 r. podczas wyprawy Vitusa Beringa, który zniknął z oceanów niespełna trzy dekady później pod naporem ludzkich harpunów. To właśnie ona staje się osią debiutanckiej powieści fińskiej pisarki Iidy Turpeinen.
Autorka prowadzi nas przez trzy stulecia badań, zachwytu i destrukcji: od burzliwej żeglugi po Morzu Beringa, przez dziewiętnastowieczne laboratoria anatomów, aż po zakurzone muzealne magazyny lat 50. Tam, na stołach preparatorów, szczątki morskiej syreny dostają ostatnią szansę na „drugie życie”, a my – czytelnicy – na rozmowę o granicach ludzkiej ciekawości.
Kim jest Turpeinen? To urodzona w 1987 roku literaturoznawczyni z Helsinek, laureatka Nagrody Literackiej Helsingin Sanomat za najlepszy debiut i finalistka Finlandia Prize. Badawczo zajmuje się przecięciem nauk przyrodniczych i literatury, co widać w niemal każdej linijce jej prozy. Prawa do książki sprzedano już do ponad 20 krajów, a polskie wydanie otwiera Serię Dzieł Pisarzy Skandynawskich Wydawnictwa Poznańskiego.
Czy warto sięgnąć po tę historię właśnie teraz? W epoce masowego wymierania gatunków Żywe istoty prowokują do namysłu nad ceną postępu – ale z całym literackim rozmachem: Turpeinen potrafi przełożyć suche fakty na barwną epopeję, w której nauka spotyka mit, a muzealna witryna zamienia się w scenę pełną dramatyzmu.

Przeczytaj fragment książki “Żywe istoty”:
Życie zaczyna się od prakomórki, związków chemicznych zebranych wewnątrz pęcherzyka. Archeony i bakterie dublują się, dublują, dublują i wypełniają morze, sinice zaczynają zjadać światło i do atmosfery sączy się tlen. Tlen przepędza trujące gazy i buduje nad światem pokrywę z ozonu. Powietrze zmienia się radykalnie, następują wymarcia, ale pozostałe przy życiu komórki przestawiają się na tlen i zaczynają oddychać. Z początku komórka preferuje samotność. Przedstawiciele gatunku przeżywają, dzieląc się na dwie części, ale potem te pojedyncze sztuki łączą się ze sobą, komórki zaczynają wykonywać różne zadania i organizmy się powiększają. Pierwszym wielokomórkowcem jest gąbka, miękka masa bez wyspecjalizowanych organów, układu nerwowego i przemiany materii, z czasem jednak w morzach zaczynają pojawiać się stworzenia dwubocznie symetryczne, których ciało dzieli się na dwie podobne części, i niedługo potem na obliczu płazińca rozwierają się pierwsze na świecie oczy. To jednak nie koniec innowacji. Następcy płazińców wymyślają biegnący przez całe ciało układ pokarmowy z odrębnymi otworami na jedzenie i odpady.
Wynalazek umożliwia nieprzerwaną konsumpcję i wkrótce morze aż kipi od życia. Pod falami pojawiają się mięczaki, szkarłupnie, grzyby, inne bezkręgowce i bezżuchwowce. Wynajdują gametę i w głębinach praoceanu dochodzi do pierwszego w historii stosunku płciowego. Organizmy rozmnażają się i zapełniają morza, więc rośliny i grzyby zaczynają się rozglądać za przestronniejszym mieszkaniem, aż w końcu wychodzą z wody: Ziemię zapełniają teraz widłaki, skrzypy i paprocie.
Ryby żyjące na płyciznach i bagnach opanowują oddychanie powietrzem. Dzięki temu sprytnemu wynalazkowi są w stanie przepełzać od kałuży do kałuży, przemieszczać się między pozostałymi po odpływie zbiornikami, gdzie nie zagrażają im już opancerzone drapieżniki morskie. W płyt kich basenach uczą się używać płetw do odpychania się od dna i stawiać naprzemienne kroki, przez co mięśnie ich kończyn się wzmacniają, podobnie jak przeguby i łokcie. Zamieniają pokrywy skrzelowe na szyję, aż wreszcie oprócz niej mają też płuca, łokcie, kolana, nadgarstki, palce i nozdrza — wszystko, czego potrzeba do życia poza wodą; są już gotowe dźwignąć się na ląd.
Tak oto ryby wychodzą z kałuży. Uczą się wlec ciało po ziemi, nie oddalają się jednak od brzegu, bo ich potomstwo rodzi się nadal z jaj składanych w wodzie. W płyciznach aż roi się od larw. Kijanka to miliony lat rozwoju skondensowane w jednym życiu: najpierw jest cytoplazma – galareta, z której wypływają dziarskie maleństwa – a potem kijanka wyposaża się w kończyny, odrzuca ogon i zamienia skrzela na płuca. Tym samym zamienia wodę na ląd: wyczuwa grunt pod błoniastą nogą i napina mięśnie. Tak powstają stworzenia przypominające węże, żaby i salamandry, które wymyśliwszy jajo, wodo odporną skorupę z wapnia, mogą wreszcie porzucić morze na dobre. Odpełzają więc powoli w głąb lądu, znikają w gęstych paprociach, gdzie płaz zamienia wilgotną skórę na zabezpieczające przed wysuszeniem łuski i tak przekształca się w gada. Zwierzę wychodzi na ląd, ale zachowuje pamiątkę z wody: czkawka jest odruchem, który pozwalał larwom salamandry przełączać oddychanie płucne na skrzelowe i odwrotnie.
Na Syberii z głębin Ziemi tryska słup lawy. Przebija skorupę i na północy rozpoczyna się seria erupcji wulkanicznych. Przez dwa miliony lat planeta wypluwa z wnętrzności węgiel i metan, do atmosfery przenikają opary siarki, morza stają się gorące i zwierzęta nie mogą złapać tchu. Wielka śmierć przetrzebia lądy i oceany, ale gady jakoś się trzymają. Teraz mają sporo miejsca na nowe eksperymenty i tak powstają ptaki, dinozaury i ssaki: małe włochate stworzenia o czteroczęściowym sercu i wyostrzonych zmysłach. Ssak przemyka się jeszcze pod nogami większych zwierząt i stara się nie rzucać w oczy, ale dni strasznych jaszczurów są już policzone.
Teraz to ssaki mają ochotę trochę poeksperymentować. W lasach i na sawannach pojawiają się ich nowe odmiany: stekowce, torbacze i łożyskowce — osobliwy prototyp, który po zwala na wykształcanie się potomstwa wewnątrz ciała matki, pod skórą, w bezpiecznej otoczce z błon mięśniowych. Tak oto na drzewach zaczyna urzędować włochata pramatka łożyskowców, żywiące się owadami, ogoniaste stworzonko wielkości ryjówki. Wkrótce łożyskowce rozdzielają się na dwie grupy i tu machamy sobie na pożegnanie: rozchodzą się drogi syren i naczelnych. Od teraz człowiek i krowa morska będą czekać cierpliwie na swoje przyjście na świat na odrastających w różne strony gałęziach drzewa rodowego.
Pierwsza grupa to Boreoeutheria: drapieżcy z północy, z których wykształcają się żyrafy, psy, myszy, nietoperze, ludzie i wieloryby. Można by sądzić, że krowa morska jest spokrewniona z wielorybem, ale nie — po prostu dwa niespokrewnione ze sobą ssaki wpadają na ten sam pomysł i wracają do morza: małe stworzenie o wyglądzie wilka, który wyrasta na największego ssaka w historii świata, oraz prehistoryczny protosłoń, którego potomkowie dadzą początek syrenom. Oprócz nich w praoceanie nurkuje jeszcze przystosowany do życia w morzu praprzodek leniwca, lecz jego niespieszna opowieść skończy się, nim zacznie się nasza, tak więc w wodzie pozostają tylko wieloryby i krowy morskie.
Druga grupa łożyskowców otrzymuje nazwę Atlantogenata i obejmuje szczerbaki oraz ssaki afrykańskie, z których wykształcają się później słonie i syreny. Jedna grupa wybiera więc morze, a druga ląd, i tak czterdzieści milionów lat temu przy brzegu pojawia się pierwsza znana pramatka syren, Prorastomus — niezdarne stworzenie wielkości świni, które nostalgicznie patrzy w morze. Po lądach pełzają i biegają nowe, przerażające bestie, a woda kusi egzotyczną roślinnością i czułym kołysaniem fal. Prorastomus spędza coraz więcej czasu w morzu i coraz rzadziej wyłazi na brzeg. Powoli skraca łapy, palce tylnych kończyn wymienia na płetwy, a ogon lądowy na ogon morski. W wodzie stawy nie muszą już podtrzymywać ciężaru ciała, więc zwierzę nabiera masy i szuka sobie formy idealnie przystosowanej do podwodnego życia.
Teraz zjawia się nasza główna bohaterka, krowa morska Stellera, choć użycie tej nazwy w tym miejscu opowieści wydaje się anachronizmem. Jesteśmy przecież jeszcze daleko od chwili, w której niemiecki przyrodnik przychodzi na świat: rodzaj ludzki pojawi się na arenie dziejów dopiero za jakieś dwa miliony lat, ale rząd syren jest już liczny i ma się dobrze. Ska mieliny wyłuskane z wnętrza skał i morskich osadów dennych układają się w dwadzieścia osiem krągłokształtnych gatunków. Wszystkie dryfują sobie w ciepłych zatoczkach prehistorycznych mórz, dopóki jeden z nich nie zaczyna spoglądać na północ i przymierzać się do podróży ku wyższym szerokościom geograficznym: ten jeden pokrywa się warstwą tłuszczu i odpływa ku chłodniejszym wodom. Krowa morska Stellera przyobleka się w ciało chroniące ją przed chłodem, aż w końcu rozmiarami bardziej przypomina słonia. Jest teraz rodzinnym gigantem, wyróżnia się wśród krewniaków.
W górach na północy zaczyna odkładać się śnieg. Pada na skały, pada tak, że chłodniejsze lato nie zdoła już odsłonić ziemi i śnieg powoli zbija się w lód. Potem ten lód rusza i zaczyna zjeżdżać po stoku, zabierając po drodze glebę i kamienie. Śnieg nie przestaje padać, lód grubieje i w końcu zakrywa góry i do liny, pchając przed sobą wodę i gruz, a wszędzie jego nadejście zwiastują lasy szkieletów, po kres horyzontu kości martwych zwierząt. Zielony krajobraz staje się szary i na koniec biały, woda twardnieje na kamień, linia brzegowa się przesuwa i morze przekształca się w stały ląd. Kopytne ze zdumieniem ryją w odkrytych dnach głębin.
Nowy porządek świata wydaje się wprost stworzony dla krowy morskiej Stellera, bo dawne głębiny są teraz płytkimi zatokami, porośniętymi przez lasy rozkołysanych glonów. To czas, gdy wielu jej krewniaków przepada w mrokach historii: wkrótce z dwudziestu ośmiu gatunków przy życiu pozostaje już tylko kilka, gdyż zwierzętom tym zupełnie brakuje warstwy tłuszczu. Syreny potrzebują przyjemnej wody w spokojnej zatoce, tak więc ciepłolubne kuzynki znikają jedna po drugiej. Ale krowy morskiej Stellera nie przeraża coraz zimniejszy wiatr. To wielkie zwierzę nic sobie nie robi ze spadku temperatury poniżej zera, żyje sobie zatem świetnie. Stada oblepiają wybrzeża Pacy fiku od Półwyspu Kalifornijskiego po Japonię i rozprzestrzeniają się wszędzie tam, gdzie z dna wyrastają w słońcu lasy glonów. Lód nie jest jednak wieczny. Z początku zmiana jest nieznaczna. Krowa morska kładzie się do snu, obraca brzuchem ku niebu i jej boki owiewa cieplejszy nagle wiatr. Spływające do morza strumienie nabierają prędkości, lodowiec się cofa, odsłaniając pomiażdżoną ziemię. Zimą krawędź lodu podpełza z powrotem, lecz zima jest już za krótka, by naprawić szkody wyrządzone przez lato, i wkrótce lód bardziej się cofa, niż pod pełza, i odsłonięta ziemia zaczyna się zielenić. Na żwirowisku pojawiają się najpierw mchy, potem trawy, po nich trawożerne i na końcu drapieżniki. W świeżo powstałej glebie splatają się korzenie. Tundra zmienia się w step porośnięty trawą i dziką bylicą, później drzewami: sosnami, modrzewiami, świerkami białymi i brzozami, dorastającymi do pięćdziesięciu metrów cypryśnikami. Las zmiata step z drogi, woda spływa do morza, zatoki się poszerzają, brzegi stromieją, lasy wodorostów coraz bardziej oddalają się od powierzchni.
Dawniej krowa morska mogła wędrować swobodnie wzdłuż wybrzeży, teraz łańcuch porośniętych glonami płycizn zostaje przerwany. Rośliny są coraz dalej od słońca, bo z kontynentów bez przerwy ścieka woda i glony giną w głębinach. Wypierają je gatunki ciemniejszego morza, lecz ciało krowy morskiej przypomina wielką boję, która zawsze wypływa na powierzchnię. To zwierzę nie jest w stanie zanurzyć się głębiej niż na jeden metr, więc jej ulubiona listownica jest już teraz poza jej zasięgiem. Płycizny nabierają wody i stada się rozdzielają, nieświadome zagrożenia niezdarnie usiłują sięgać coraz głębiej i rzadziej rosnących wodorostów.
Potem na brzegach zaczyna grasować nowy, siejący po strach drapieżca. Dawniej krowa morska nie bała się nikogo, lecz człowiek dociera wszędzie, a tam, gdzie się pojawia, szybko znikają największe gatunki: niedźwiedzie jaskiniowe, nosorożce włochate, wilki straszne, naziemne leniwce, lwy workowate i ptaki moa. Krowa morska, pozbawiona kłów i pazurów góra mięsa, nie ma z nami szans: kawałki jej kości archeolodzy wydrapują z popiołów prehistorycznych palenisk.
W końcu przy życiu zostaje już tylko jedno stado, jedna grupka na samym koniuszku Aleutów. Podnoszący się ocean oderwał go od lądu i krowa morska stała się więźniem wyspy. Więzienie zapewnia jej zarazem bezpieczeństwo, gdyż nieprzyjazny kraniec archipelagu leży tak daleko od stałego lądu, że człowiek się na niego nie zapuszcza. Kiedy więc gatunek znika wszędzie indziej na świecie, na tej wyspie krowy morskie dalej wiodą spokojny żywot, pasą się przy brzegu i rozmnażają, mając za towarzystwo lisy, wydry i ptaki — aż za sprawą zbiegu okoliczności i niepomyślnych wiatrów ponownie stają z nami twarzą w twarz.
Ktoś po nich przypłynie. Ktoś na kontynencie zacznie się niepokoić i wyśle po nich statek. Jeden po drugim uzmysławiają sobie jednak, że nikt nie przypłynie po nich na wyspę, która nie figuruje na żadnej mapie. Drugi statek Wielkiej Ekspedycji Północnej wrócił na Kamczatkę w październiku. „Święty Paweł” odkrył szlak do północno-zachodniego wybrzeża Alaski. Jego dowódca kapitan Czirikow posłał grupę ludzi na zbadanie lądu, ci jednak nie wrócili. Czirikow wysłał za nimi oddział poszukiwawczy, lecz on również przepadł jak kamień w wodę, tak więc dalsze próby lądowania zostały zarzucone. Czirikow naniósł nowe wybrzeże na mapę i pożeglował z powrotem, a opowieści jego załogi nie dawały żadnych nadziei na szczęśliwy powrót „Świętego Piotra”. Vitus Bering i jego ludzie zostali uznani najpierw za zaginionych, a potem za zmarłych; ich żony przestały na nich czekać.
Wyspę nazywają po swoim kapitanie-komandorze, lecz sami mówią o niej „Wyspa Niebieskich Lisów”, bo pieśce nie dają im spokoju: przekopują się do ich jam, kradną klamry, buty, narzędzia i porywają mewy znad ognia, przez co cała uwaga ludzi skupia się teraz na nich. To wina lisów, że szkorbut powalił połowę ich załogi, to wina lisów, że ich statek marnieje na mieliźnie, to wina lisów, że ich dowódca gnije w zimnym piachu — gonią je więc i łapią, nie po to jednak, by zabijać, tylko by okaleczać i puszczać wolno ku przestrodze: odzierają je częściowo ze skóry, wyłupiają im oczy i obcinają ogony, palą łapy. Zabijanie to za mało, chcą zadawać ból, potrzeba im kozła ofiarnego. A lisy się nie poddają, wracają co wieczór, ich wytrwałość oszałamia ludzi, kłóci się z rozumem. Steller nawet dopuszcza do siebie nienaukową myśl: może niebieskie lisy ich karzą, biorą odwet za popyt na ich futra w Sankt Petersburgu.
Jeżeli flotmistrz Chitrow na statku odpowiadał za dyscyplinę, zmuszał osłabionych szkorbutem ludzi do pracy, to po śmierci Beringa usunął się w cień. Pytanie o to, kto jest winny rozbicia statku u brzegu niezamieszkałej wyspy, samo się ciśnie na usta wygłodniałych ludzi, a Chitrow widział oskórowane przez nich lisy. Ich świętej pamięci kapitan-komandor — niech Pan go przyjmie do swojej światłości — był człowiekiem miłosiernym, a przy takim dowódcy to flotmistrz musiał używać bata. Ci prostacy nie rozumieją, że wszystko to robił dla ich dobra. Gdyby nie wyrzucał ich z koi na pokład, do tej pory dryfowaliby po bezkresnym oceanie w pływającej trumnie z porwanymi żaglami i szczurami używającymi sobie na ich trupach.
Chitrow po raz pierwszy wyczuł zmianę wiatru, gdy Steller kopał w stoku swoją jamę. Flotmistrz domagał się wpuszczenia do środka, chciał schronić się przed zimnem, ale Niemiec nie przerwał pracy, dalej wbijał łopatę w piasek, jak gdyby stojący obok oficer był dla niego powietrzem, niematerialną zjawą, a nie zwierzcznikiem wyznaczonym mu przez cesarzową — wszyscy byli świadkami tej sceny, lecz nikt nie zareagował. Chitrow nie jest głupi, odsuwa się więc na bok. Dowództwo obejmuje lejtnant Sven Waxell, wesoły Szwed, któremu pozwala się decydować wyłącznie dlatego, że wcześniej pyta wszystkich o zdanie. Chitrow godzi się ze swoim losem. Jeżeli kiedyś jeszcze wrócą na ląd, już on przywróci prawdziwą dyscyplinę, a tymczasem będzie cierpliwie siedział w swojej dziurze i obgryzał ptasie kości, chował słowa sprzeciwu głęboko w sercu.
Po śmierci Beringa na Wyspie Niebieskich Lisów za- chodzą duże zmiany. Teraz zadania dzieli się po równo. Pracować musi każdy, również oficerowie zasypują kloaki i karmią chorych. Steller chciałby się skupić na swoich badaniach, ale Waxell tylko się z tego śmieje, więc przy- rodnik czyści upolowane mewy i kopie mogiły. Wymyka się do swoich krów morskich, kiedy tylko Szwed spuści go z oka, ale znacznie rzadziej, niżby tego chciał. Praca w obozie nigdy się nie kończy, aby pozostać przy życiu, muszą harować bez chwili przerwy, muszą bezustannie walczyć z głodem i rezygnacją. Zimno stało się częścią garderoby, której nie mogą z siebie zrzucić; nie wolno im przestać się ruszać, bo inaczej palce rąk i stóp zaraz czerwienieją, a potem stają się czarne i zaczynają śmierdzieć, trzeba więc rozmasowywać kończyny leżących nieruchomo kolegów. Steller wygina palce felczera Kono- wałowa, który błaga go, by przestał, Konowałow nie dba już o swoje palce, niechże pan przestanie, panie Steller, ale Niemiec odwraca spojrzenie i dalej robi swoje. Jeżeli tylko uda mu się wydostać z tej diabelnej wyspy, poprosi Akademię o nowe zadanie, w innych stronach świata. Marzy mu się teraz falujące od skwaru powietrze, ciągnie go na pustynię, na równik, do tropików — gdziekolwiek, byle wiał tam ciepły wiatr.
Spędziwszy wiele dni przy posłaniach chorych, przy- rodnik zaczyna się niecierpliwić. Wesoły zwykle Niemiec wścieka się na towarzyszy, więc Waxell posyła go za obóz, każe mu szukać wyrzuconych przez morze pni i gałęzi, bo zapasy paliwa są już bardzo skąpe. To Stellerowi rozwiązuje ręce, teraz może badać bliżej ląd i zwierzęta, samodzielnie decydować o kierunku marszu, całymi dniami obserwować ptaki i studiować rośliny. Uczy się odnajdywać krowy morskie, bo zauważa, że przemiesz- czają się wzdłuż brzegu, tak by ląd osłaniał je zawsze od wiatru. Bał się, że w końcu odpłyną, porzucą wyspę, ale nie: zwierzęta nigdy się nie kierują w otwarte morze, wyraźnie go unikają, bo nie potrafią nurkować. Najlepiej czują się na płyciznach, tam krótkimi przednimi koń- czynami dreptają po dnie i podskubują trawę morską, a gdy wiatr nagle się zmienia, chwytają się przybrzeżnych kamieni: obejmują głazy, by nie dać się wypchnąć na otwarte wody.
To prawda, że Steller wraca ze swoich wypraw z mniejszymi naręczami drewna niż inni, ale po tych dniach spędzonych na wędrowaniu wzdłuż brzegu znowu chce mu się w obozie śpiewać i wieczorem opowiadać przy ognisku o poczynionych obserwacjach. Kormorany i trawy nie interesują nikogo, ale odkrycie krowy morskiej cieszy wszystkich. Każdy chciałby na własne oczy zobaczyć giganta, potężnego i dobrodusznego ssaka z Wyspy Niebieskich Lisów, więc Niemiec prezentuje im swoje zwierzę z manierą dumnego rodzica. Ludzie patrzą w morze głodnymi oczami, myślą i marzą o tym, by zatopić zęby w dryfującym pod powierzchnią wielkim cielsku: przecież jedno takie wystarczyłoby, by wykarmić ich wszystkich i każdego z osobna, więc teraz mięso krowy morskiej zamienia się w ich rozmowach w mannę z nieba. Jedzą mewy i suchary i wyobrażają sobie, jak też może smakować taka krowa, a po nocach śnią o niej: łykają jej tłuszcz i cicho pojękują.
Próbują na nie polować. Ładują strzelby i strzelają, najpierw z brzegu, potem z łodzi, okazuje się jednak, że to nie takie proste. Krowę morską chroni gruba na cal, włóknista skóra na czterech calach gęstego tłuszczu pokrywającego mięśnie i narządy. Kule odbijają się od niej rykoszetem, nie czyniąc zwierzętom najmniejszej krzywdy, więc Waxell zakazuje marnowania ołowiu, oni jednak strzelają dalej, nic sobie nie robiąc z jego zakazu. Czasem dobrze mierzony strzał trafia w niewielkie oko zwierzęcia i wtedy morze zabarwia się na czerwono. Ludzie na brzegu wiwatują, lecz ich radość nie trwa długo: stado otacza zabitą sztukę i nie dopuszcza do niej łodzi; ludziom pozostaje tylko patrzeć, jak zdobycz powoli pogrąża się w wodzie. Próbowali w tej sytuacji strzelać, forsować dziobem mur grzbietów, rozbijać go siekierami, lecz koniec był zawsze taki sam: ich zdobycz prędzej czy później pochłaniało morze. Umieją odebrać życie, lecz nie wiedzą, jak wydostać wielotonowe cielsko z wody na brzeg, wieczorami zatem siedzą przy ognisku i układają plany, porównują metody. Łatwiej rozmawiać o krowie morskiej aniżeli o tym, co jutro włożyć do garnka.
Krowy morskie nie wykształcają strachu przed ludźmi. Pasą się przy brzegu, obojętne na ich obecność, skupione na swoich podwodnych sprawach, więc Steller może dobić szalupą niemal do wielkiego cielska, a raz młody samiec podpływa tak blisko, że Niemiec kładzie mu rękę na grzbiecie. Zwierzę bada ich łódź, muska burtę pyskiem pokrytym wrażliwymi wibrysami, a przy- rodnik przeciąga palcami po jego skórze. Kojarzy mu się z korą dębu, lecz pod jego dłonią jest ciepła — Steller wyobrażał sobie, że zwierzę zamieszkujące zimne morze będzie w dotyku chłodne, ale nie: krowa morska emanuje spokojnym ciepłem. Niemiec gładzi skórę i bada jej zgrubienia, ale to wszystko mało. Musi dotrzeć głębiej, zobaczyć narządy i kości, pobrać miary. Przyrodnika nie zadowala samo głaskanie. Dopiero przebicie tej zewnętrznej powłoki pozwoli mu ustalić, o co chodzi w tej całej krowie morskiej.
Młody samiec miele w blaszkowatych zębach kępę wodorostów. Miażdży włókniste taśmy na coraz gładszą masę, sięga po kolejne. Otaczający go glonowy las ko- łysze się z falami, samiec bada pyskiem pofałdowaną powierzchnię rośliny, łapie ustami następną kępę. Nagle przeszywa go ból pod żebrami, rozpalający układ nerwowy do czerwoności, paszcza zwierzęcia wypełnia się ciepłą cieczą. Gardemaryn Johann Sint szarpie sznur i upewnia się, że grot trzyma mocno. Sporządzili plan. Sint widział kiedyś Grenlandczyków polujących na wieloryby za pomocą żelaznych oszczepów, wyszykowali więc harpun, napięli foczą skórę między wiosłami i ćwiczyli: najpierw na lądzie, potem na wodzie. Wybierali się z harpunem na foki i poprawiali technikę, a gdy grot wreszcie dosięgnął celu, uznali, że są gotowi: czas zapolować na krowę morską.
Sint daje znak i ludzie na brzegu łapią za drugi koniec, zaczynają ciągnąć. Lina łączy teraz zdobycz z wygłodzonymi marynarzami, a ci nie puszczają, tylko ciągną, mimo że ranią sobie ręce. Morze się rozstępuje, zwierzę czuje wiatr na skórze i wydaje odgłosy, które wywołują popłoch w reszcie stada. Miota głową na boki, przyzywa swoich. Przysłuchuje się temu Steller, lamenty krowy morskiej są dziwnie słabe, bardziej dziecięce albo ptasie, aż trudno uwierzyć, by z tak majestatycznego cielska mógł się wydobywać taki niepozorny głosik. Niemiec pa- trzy na zwierzę, jak wyłania się z morza i klinuje między przybrzeżnymi głazami. Udało się im wyrwać potwora z jego królestwa! Ludzie patrzą na upolowaną zdobycz, a potem podnoszą twarze ku niebu i wyją jak rozradowane psy.
Zwierzę widzi, że coś się do niego zbliża. Dostrzega cień na wodzie, lecz go nie rozumie. Małymi, słabymi oczami ledwie odróżnia wodorosty od swoich pobratymców, wyraźniejsze widzenie nie było mu nigdy do niczego potrzebne. Krowie morskiej wystarczają inne zmysły: wibrysami na pysku bada jedzenie i inne osobniki — młode wyczuwa nimi matkę, a samiec miękką i grubą skórę samicy — słuchem zaś określa granice swojego stada, poskrzypywania i jęki innych krów. I teraz wytęża wszystkie siły, próbuje się ratować, lecz przecież nic, czego do tej pory doświadczyła w życiu, nie przy- gotowało jej na to, co się teraz dzieje. To zwierzę ma za sobą tysiące lat niczym niezmąconego wypasu u brzegów wyspy. Osiągnęło tak monstrualne rozmiary, że przestało być sensowną zdobyczą dla któregokolwiek z wcale licznych morskich drapieżników, nigdy nie potrzebowało do niczego czułych zmysłów ani ostrych pazurów i zębów, mogło więc traktować otoczenie z niespieszną ciekawością. W jego umyśle majaczą zamglone obrazy paszczy i kłów, lecz ten gatunek wyrzekł się strachu zbyt dawno temu, by móc teraz walczyć lub uciekać. Krowa morska się szarpie, próbuje się cofnąć do morza, lecz tkwi za- klinowana między kamieniami, a sznur jest naprężony i przy każdym szarpnięciu żelazo wbija się jeszcze głębiej w ciało. Zwierzę nie wie, co robić, więc nieruchomieje: popiskuje żałośnie i słucha coraz głośniejszych kroków, rozszerzonymi oczami wpatruje się w czarną cholewę do chwili, gdy Johann Sint zadaje cios i serce wielkości miski uderza po raz ostatni.
Marynarze zapominają o słabych, obolałych koń- czynach i rzucają się do morza, nic sobie nie robiąc z zimnych fal. Wspólnie gramolą się na grzbiet zdobyczy i wiwatują jak po zdobyciu dziewiczego szczytu. Rozradowani ludzie rozcinają bok zwierzęcia i zanurzają w nim ręce, jak gdyby trafili na żyłę złota, ich ubrania zmieniają kolor. Szarobure staje się czerwone, a przybrzeżna płycizna — cuchnącą żelazem breją. Odór krwi przywabia mewy, ptaki już skrzykują się na ucztę i ze śmiechem tulą się do siebie na zakrwawionym brzegu.
Ludzie ciskają do garnka białe grudy, dorzucają drewna do ognia i patrzą, jak zwierzęcy tłuszcz rozpływa się w przejrzysty, pachnący płyn. Rozlewają go do kubków, trącają się i piją. Gdy usta wypełniają się gorącym tłuszczem, ciało przebiega dreszcz. Na wyczerpanych twarzach pojawia się najpierw zdumienie, a potem wyraz bezbrzeżnego szczęścia, więc mężczyźni piją chciwie i bez słowa, przełykają, czekają na uspokojenie oddechu i piją znowu. Jeżeli tłuszcz jest taki, to jakie musi być mięso! — rzucają się do piekących się w ogniu porcji, wyrywają je sobie i Waxell musi krzyczeć, przywoływać ich do porządku wiele razy. Wreszcie nadchodzi wielka chwila: zatapiają zęby w mięsie zwierzęcia, o którym marzyli od dawna, a ono rozpływa się im w ustach jak najkruchsza cielęcina. To niemal za wiele. Poddane torturze głodu, wycieńczone ciało i ta nagła rozkosz nie do wytrzymania. Ulegają jej i żują do omdlenia szczęk, przełykają, rozszarpują, rozdrabniają i gryzą, pożerają morską krowę ze łzami w oczach, przełykają jej polędwicę, przełykają wątrobę, przełykają nerki, przełykają jej zad i przełykają język, odurzają się jej ciepłą krwią, obżerają do bólu, z którego nic sobie nie robią. Od tygodni nic tylko cienka lura i wodorosty, a dzisiaj jedzą krowę morską.
Po raz pierwszy od dawna Stellera nie budzi skręcony z głodu żołądek. Przyrodnik przez chwilę leży bez ruchu i napawa się tym nowym uczuciem. Obóz wokół niego śpi jeszcze sytym snem, Niemiec słyszy równomierne od- dechy, patrzy na błogą minę Kozaka, zaraz jednak bierze się w garść, bo robota nie będzie czekać, trzeba wstać i iść do zatoczki, gdzie zostawili szczątki krowy. Gdy Steller przepędza mewy i wcale niechętne do odejścia lisy, światło wstającego dnia ukazuje ślady wczorajszej rzezi. Liczył na to, że będzie mógł wykorzystać zwierzę do ba- dań, ale w amoku posiekali całą krowę na kawałeczki, po- dziurawili truchło jak popadnie, niszcząc kości i ścięgna. Zwierzę leży na brzegu, częściowo w wodzie. Przypływ podniósł poziom morza i ciekawskie ryby kotłują się teraz przy rozpłatanym brzuchu i podskubują tłuszcz: Steller nie ma żadnych wątpliwości, że ten osobnik nie nadaje się do dalszych badań; przyrodnik do swoich celów potrzebuje zwierzęcia, które będzie mógł spokojnie rozebrać kawałek po kawałku.
Spożywanie fok okazało się błędem, za to krowa morska przechodzi przez układ pokarmowy bez żadnych przykrych objawów. Poza tym jej mięso świetnie się konserwuje, więc jedzą je teraz na śniadanie, obiad i kolację — w ich opuchniętych dotychczas dziąsłach znów pokazują się zęby. Ci, którzy już się pogodzili ze śmiercią, wstają z posłań i uczą się ponownie chodzić, chwiejnie jak małe dzieci. Stracili trzydziestu dwóch członków załogi, a teraz nadchodzi dzień, gdy Waxell nie pyta już rano, czy w nocy ktoś zmarł. Ludziom przybyły na pomoc syreny.
Dostają krowę morską i dostają wiosnę. Morze zaczynają dziurawić piaskowce oraz nurkujące lodówki i edredony, stoki wzgórz pokrywają się rozwrzeszczanymi, kopulującymi stadami. Steller słyszy strzyżyka i na chwilę cofa się pamięcią do dzieciństwa w Windsheim, do jego serdecznych, bujnych zagajników. Lepichin patrzy na Niemca i pyta, czy ma go dla niego upolować. Do takiego maleństwa nie ma co strzelać, ale można by je złapać w sieć. Steller kręci głową. Strzyżyk jest mu znany, nie będzie więc potrzebny.
Przyrodnik siedzi na kamieniu i przygląda się za- lotom krów morskich, ich swawolnemu trącaniu się i ocieraniu. Samica to dopuszcza samca do siebie, to znów kokieteryjnie odpływa i Stellerowi przypominają się Koriaczki. Nie kazał im grzać dla siebie łóżka, jak to robili urzędnicy i żołnierze, czasem jednak przychodziły same i wtedy je zagadywał, zapisywał w notesie najciekawsze słowa. Śmiały się z tej jego chęci do mówienia, śmiały z jego koślawej wymowy, a potem szeptały mu na ucho inne słowa, dziwne i żarliwe. Przychodzi mu na myśl Brigitta-Helena, jego żona, która oddawała mu się z manierą dumnego i pięknego zwierzęcia, i gdy widzi, jak samica pozwala samcowi wspiąć się na siebie, wyciąga z kieszeni ołówek i zapisuje: penis około 32 cali.
Brigitta-Helena czyta w Systema naturae Linneusza, że zwierzęta dzielą się na sześć klas: czworonogi, ptaki, płazy, ryby, owady i robaki; najbardziej podobają jej się płazy, lecz gubi się w myślach i odkłada księgę. Zostawiła uchylony lufcik. Dzień w Sankt Petersburgu jest pogodny i zimny, więc Brigitta-Helena wstaje, by zamknąć okienko, umysł jednak zdążył już przywołać z pamięci obraz i kobieta nieruchomieje. Widzi swojego męża Georga Wilhelma na mrocznym brzegu: przyrodnik patrzy w morze, patrzy na nią — i Brigitta-Helena aż się wzdryga. Nie ma ochoty myśleć o Syberii ani Georgu Wilhelmie i całym tym ogromie zimna, którego nie za- mierzała poznawać na własnej skórze.
Nie żeby Georga Wilhelma nie lubiła. Owszem, Steller jest uprzejmym, ekspresyjnym mężczyzną i dobrym rozmówcą, na którego czeka się z kolacją; mężczyzną, który rozprawiał jej o naukach przyrodniczych, mimo że Brigitta-Helena jest kobietą, a słabsza płeć oznacza słabszą głowę, o czym bezustannie przypominał jej poprzedni mąż Daniel Gottlieb, też przyrodnik. A Georg Wilhelm nie wzdraga się przez rozmową z nikim, kogo tylko interesują zioła, ptaki i układ nerwowy ssaków. Daniel zwykł żartować, że Steller byłby może świetnym medykiem, gdyby nie był jeszcze lepszym badaczem przyrody: ledwo wyszedłby od chorego do apteki, już byłby całkowicie po- chłonięty klasyfikowaniem wszystkich dostrzeżonych po drodze roślin, owadów i grzybów, więc wracałby z lekiem do zimnego trupa otoczonego biadolącą rodziną.
Brigitta-Helena nie tylko słucha, lecz także dyskutuje. Zna się na roślinach i pożerających ich liście szkodnikach, więc obsypuje rozsady palonym wapnem i popiołem, ale ciekawi ją również mięczak, wyłaniający się z mokrych fałdów korpusu złoty podział, zawijający skorupę ślimaka ciąg Fibonacciego — jakim cudem to stworzenie może znać algebrę? — a Georg Wilhelm słucha i się oświadcza.
Poślubia wdowę po swoim mecenasie. To naturalne. Brigitta-Helena przywykła do obecności Stellera w swoim domu, Georg Wilhelm będzie mógł teraz kontynuować dzieło Daniela, no i młody mężczyzna to doprawdy zupełnie coś innego niż uczony starzec, który kazał żonie rozmasowywać swoje obrzęknięte stawy i zasypiał, nim zdążył złożyć głowę na poduszce.
Po weselu Georg Wilhelm dostaje misję. Ma jechać na Syberię, zatem Brigitta-Helena się pakuje, żegna swój ogród i arboretum. Morwy kwitną tu wyłącznie przy jej domu, w kółko więc powtarza ogrodnikowi te same instrukcje, aż Georg Wilhelm musi ją popędzić, kazać jej siadać już do sań. Ze łzami w oczach Brigitta-Helena zakopuje się pod kożuchami, ale gdy konie ruszają i Steller ściska ją za dłoń, w jej sercu rozpala się nagle iskierka dzikiej radości.
Najpierw jadą do Moskwy. Tam mają ustalić z urzędnikami z Sibirskiego Prikazu szczegóły dalszej podróży, ta jednak trwa długo, bo drogi są w złym stanie. Brigitta-Helena marznie, traci czucie w stopach, a cerę ma tak spierzchniętą, że nie może poznać własnego odbicia w lustrze, tymczasem Georg Wilhelm nie zwraca uwagi na tę całą nędzę, rozprawia o ptakach i chmurach, jak gdyby siedzieli sobie w salonie, a nie w odkrytych saniach pośrodku zamieszkałej przez wilki dzikiej puszczy. Brigitta-Helena zaczyna śnić o niekończących się mrozach, budzi się w nocy w wilgotnej, upstrzonej pluskwami pościeli i w Moskwie oświadcza: dalej nie jadę.
Georg Wilhelm miota się i płacze, płacze i się modli. Oczami wyobraźni widział ich wspólną podróż: jak wspinają się po zboczach niezbadanych gór, rozpoznają gatunki flory i fauny, a wieczorami zagrzebują się pod skórami i kożuchami, ale te fantazje były wyłącznie jego. Nauka Brigitty-Heleny to wiedza o ogrodach zimowych i oranżeriach, ona nie wybrała tej podróży ani surowej, samotniczej pracy w stepie. Georg Wilhelm miota się i płacze, w końcu się jednak ugina, nie zniża do przy- musu. Brigitta-Helena wraca do Sankt Petersburga, a on jedzie dalej sam. W dzienniku zapisuje gorzkie słowa: nie potrzebuję już żony, mam swoje kruki (Corvus corax).
Waxell prosi do siebie przyrodnika oraz podszypra Chotiaincowa, rozkłada mapę. Nie są na Kamczatce, ale też nie mogą być od niej aż tak daleko, od kontynentu dzieli ich co najwyżej kilka dni żeglugi. Aż trudno uwierzyć, że tak blisko zamieszkałego wybrzeża zachowała się wyspa nieznana człowiekowi, i to nie jakiś tam marny szkier, tylko dziewięćdziesiąt wiorst lądu pokrytego wysokimi wzgórzami, ale nie mogli się aż tak bardzo pomylić w obliczeniach. Chotiaincow widuje na południowym wschodzie uporczywe zamglenie, które nie przeciera się nawet w pogodne dni, i jest przekonany, że woal utrzymują w bezruchu góry wznoszące się na brzegach Kamczatki. Waxell prosi go o zbadanie odległości i pozycji gwiazd oraz ocenę prądów, Steller robi własne wyliczenia. Kiedy porównują wyniki, flotmistrz Chitrow popatruje z boku na pochyloną nad mapami trójkę. Jego powinni pytać o zdanie, a nie pytają.
Waxell zwołuje załogę, wszystkich czterdziestu sześciu ludzi, którzy przeżyli podróż ku wybrzeżom Ameryki, przetrwali choroby i zimę. Co dalej? Żyją, przed nimi lato i łatwiejsze, jaśniejsze dni, ale po lecie przyjdzie jesień, a po jesieni zima. Są jedynymi ludźmi na tej wyspie i je- żeli nawet kogoś po nich wysłano, ten ktoś ich nie odnalazł. Wybrzeże kontynentu nie może być jednak daleko. W ubiegłym tygodniu fale wyrzuciły na brzeg kawałek drewna, fragment pomalowanej na biało framugi okiennej, więc gdzieś niedaleko muszą być siedliska ludzkie. Ich statek to wrak, a nigdzie nie ma drewna, którym by można naprawić szkody. Szalupą również nie przepłyną morza, ale mogą rozebrać gnijący na mieliźnie kadłub i z pozyskanego surowca zbudować nowy statek. Dwóch z trzech cieśli na „Świętym Piotrze” gnije już w piachu, lecz tego trzeciego Stwórca oszczędził. Mogą zostać na wyspie, żywić się krowami morskimi i chronić przed żywiołami, póki ostatni z nich nie wyzionie ducha ze starości i zimna — albo zbudować statek i przepłynąć morze, a przynajmniej spróbować wrócić do domu.
Tak zaczyna się powolna i żmudna robota. Kursują szalupą do wraku i z powrotem, odrywają deski i składują je na brzegu, a z przywiezionego drewna cieśla układa w głowie statek. W ich umysłach ukorzenia się myśl o przyszłości i ludzie zaczynają patrzeć na kałany i lisy innymi oczami. Szturman znajduje we wraku talię kart i teraz jedni wygrywają, a drudzy przegrywają. Za dnia rozbierają stary statek i składają nowy, ale po zachodzie słońca w ich rękach pojawiają się karty i po obozie zaczynają krążyć skóry. Następnego dnia trzeba iść na polowanie, żeby spłacić długi. Przyszło lato, więc zabija- nie kałanów i lisów stało się dziecinnie proste. Zwierzęta mają teraz młode i chroniąca potomstwo samica jest łatwą zdobyczą. Zdzierają skóry, a nagie truchła zostawiają ptakom. Mięso kałana nie może się równać z mięsem morskiej krowy, co najwyżej samice w zaawansowanej ciąży albo tuż po oszczenieniu trafiają jeszcze czasem na rożen, bo ich mięso jest tłuste i miękkie. W dwa tygodnie skórują dziewięćset kałanów, na brzegach trwa niekończąca się biesiada mew i raków.
Część załogi gustuje w mięsie młodych, więc Steller może obserwować zachowanie samic, które straciły miot. Płaczą jak małe dzieci i smutek wysusza je do tego stopnia, że po dziesięciu dniach ich sierść traci połysk, a mięso nie nadaje się do spożycia. Samica kałana to kochająca matka, która baraszkuje i bawi się z potomstwem tak rozczulająco, że Steller nie potrafi powstrzymać cisnącego się na usta uśmiechu i w chwilach, gdy ma już tej całej wyspy powyżej uszu, wypatruje kałanów i patrzy na dokazujące w morzu rodziny. Przychodzi mu do głowy zabawna myśl: kałany w swojej skłonności do zabawy przypominają psy, więc mógłby oswoić cały miot, zwierzęta od maleńkości przywykłe do człowieka byłyby jego wiernymi towarzyszami. Kupiłby dom i urządziłby im w ogrodzie własny staw, ale gdy potem patrzy na porzucone na brzegu oskórowane truchła i czuje bijący od nich fetor gnijącego mięsa, przypomina sobie o porządku tego świata. Właśnie tak urządził go Bóg, który dał człowiekowi Ziemię i wszystkie jej istoty, aby nad nimi panował, więc zwierzę najlepiej wypełnia swoje przeznaczenie, gdy staje się użyteczne człowiekowi. Steller otrząsa się z sentymentu.
Niemiec nie uczestniczy w hazardzie. Nie ciekawią go ani niezmienne prawidła gry karcianej, ani to, czyja sterta skór będzie danego wieczora najwyższa. Robi sobie wyrzuty, bo żyje ostatnio spokojnie, z dnia na dzień, zachwycając się krowami morskimi, kałanami i ptactwem jak jakiś półgłówek, na przybrzeżnych kamieniach widać już szkielet ich nowego statku — a jego praca pozostaje wciąż nieukończona. Trzeba poklasyfikować ptaki, trawy, minerały i ssaki i tej roboty jest tyle, że kiedy go proszą, by pomógł przy budowie, przyrodnik odmawia, więc pędzą go do pracy wbrew jego woli. Czy ta udręka nigdy się nie skończy? Czemu nie pozwala mu się robić tego, co do niego należy? W marzeniach Niemiec chodzi po wyspie wolny od jarzma czasu i obowiązków, dostrzega każde źdźbło trawy i każde ptasie jajo, pisze doskonały raport, zmienia całą wyspę w typowy okaz i składa go do swojej teczki botanicznej. Za każdym razem, gdy reszta przeklina przeszkody przy budowie statku, jego serce bije odrobinę mocniej: dla niego każdy problem oznacza dzień dłużej na wyspie.
Steller prosi Sinta, by zebrał ludzi i upolował mu krowę morską. Gardemaryn się zgadza, polowanie na te zwierzęta to jego najlepsza rozrywka; niedługo potem na kamienistym brzegu leży okazała samica. Jej młode płynie za nimi na płyciznę, wzywa matkę piskliwymi krzykami, lecz Steller wyrywa się z zakłopotania. To zwierzę będzie mógł zademonstrować Akademii wy- łącznie wtedy, kiedy wyłuska je spod skóry. Narzędziami przyrodnika nie są niejasne odczucia ani afekty, tylko ostry nóż i wprawne ręce, nieruchome spojrzenie wbite w mokre wnętrzności.
Gdy Steller studiował teologię na uniwersytecie w Halle, zgłębiał Pismo i czuł w sercu każde słowo najżarliwszych pietystów: dość faryzeuszostwa, dość nadę- tych klechów i ich mydlenia oczu — tylko czyste serce i bezpośredni kontakt z Panem. Niemiec zapowiadał się na całkiem niezłego kaznodzieję, coraz mocniej jednak pociągały go minerały, rośliny i zwierzęta. W ogrodzie botanicznym czuł się bliżej Boga aniżeli w kościele, wkrótce też trafił na wykład o roślinach i zaczął spędzać wieczory w bibliotece na czytaniu raportów z ekspedycji badawczych. Czyż zwierzęta — te piękne istoty, w których przejawia się Duch Święty — nie tak samo pochodzą od Boga jak Słowo? Steller rozkroił żabę i odkrył w niej cud: skończony system, w którym każde naczynie krwionośne i każde ścięgno znajduje się dokładnie na swoim miejscu. Wybrał więc zwierzęta, rośliny i minerały i opisując gatunki Syberii, jej dzikie trawy i delikatne ptaki, czuł się najzwyklejszym skrybą, który przepisuje na czysto słowo Pana. A teraz ma przed sobą największe i najpiękniejsze ze wszystkich dzieł Bożych.
Załoga odziera z desek „Świętego Piotra”, a Steller odziera ze skóry krowę morską. Zwierzę jest tak ogromne, że nigdy nie zdoła tego zrobić w pojedynkę. Narządy trzeba wydostawać ze środka ostrożnie i w całości, więc Niemiec prosi o pomoc swoich asystentów — prosi, nie rozkazuje — bo tak na nich wpłynął pobyt na wyspie. Przekupuje ich tytoniem. Lepichina nawet nie bierze pod uwagę, reszta przystaje na jego prośbę z wielką niechęcią, i to tylko dlatego, że zgodził się dać im więcej tytoniu, niż początkowo zamierzał, ale Steller potrzebuje kilku par rąk, więc opróżnia kapciuch. Zaczynają od mierzenia. Niemiec przeciąga miarę po truchle, każe ludziom trzymać jej koniec to przy pysku, to na płetwach, to na języku, musi zmierzyć długość od górnej wargi po najdalszy koniuszek ogona. Chciałby też podać obwód krowy morskiej, lecz przeciśnięcie miary pod gigantycznym cielskiem okazuje się zadaniem nie- wykonalnym: krowa morska jest za ciężka. Próbują pod nią kopać, grunt jest jednak kamienisty, robota się nie posuwa i Stellerowi nie udaje się pomierzyć dokładnie. Musi się zadowolić przybliżeniem i choć go to złości, dobrze rozumie, że nie można żądać niemożliwości, a już na pewno nie raz za razem.
Musi rozłupać czaszkę zwierzęcia. Kość jest gruba, ale Piotr Antonow uderza siekierą i ciemię rozpada się na dwie części. Niemiec musi się dowiedzieć, czy to prawda czy mit, jakoby w głowie syreny można było znaleźć lapis manati — perłowobiały ciężki kamień. Wielu podróżników przywoziło do Europy te wydobywane z czaszek manatów cuda i sprzedawało je za ogromne sumy. Lapis manati miał między innymi zapobiegać krwotokom, choć Steller nie potrafi pojąć, jakim sposobem noszony na szyi kamień mógłby wpływać na cyrkulację krwi. Diderot z kolei utrzymuje, że podawany z białym winem proszek z lapis manati ma ogromną moc leczniczą, więc Steller planuje sprawdzić, jak napar z kamienia zadziała na rekonwalescentów po szkorbucie. Spotyka go jednak zawód. Przeprowadza dokładne oględziny czaszki, ale w jej wnętrzu nie znajduje niczego poza miękką ciepłą masą. Najwyraźniej lapis manati występuje wyłącznie u gatunków południowych; może do jego wykształcenia się potrzebna jest cieplejsza woda i łagodniejsze światło.
Steller otwierał żaby, ryby, koty, psy i konie. Na uniwersytecie wiecznie brakuje ludzkich zwłok i Niemiec przywykł do rozcinania zwierząt, ale rozmiary krowy mor- skiej stawiają przed nim niespotykane dotąd wyzwania. Jak z takiego cielska wydostać w całości wątrobę wielkości dużego psa, gdzie przeprowadzić cięcie i jak to zrobić z asystentami, którzy nie mają wymaganych kwalifikacji? Ani noży chirurgicznych, tylko tępe siekiery, którymi sieją straszliwe spustoszenie? Steller ma ochotę krzyczeć, najchętniej pokazałby raz jeszcze, pod jakim kątem należy rąbać, ale gryzie się w język, bo lepiej nie będzie, to musi mu wystarczyć, więc mierzą nerkę, wątrobę i wulwę, a potem rozcinają powłoki brzuszne. Fetor jest nie do opisania i Niemiec się cieszy, że nie wziął do pomocy swojego Kozaka; prosi ludzi o rozłożenie jelit na brzegu. Musi użyć całego swojego autorytetu, nim w końcu się zgadzają — przyrzeka im, że potem już będą mogli wyciąć z tuszy mięso i wrócić do obozu. W końcu zostaje na brzegu sam ze swoją miarą, lecz teraz już tego nawet nie zauważa, tylko dwukrotnie sprawdza pierwszy pomiar, posapując z entuzjazmu. Cóż to za potworna, cudowna bestia, która nosi w brzuchu pętliska jelit o długości 5968 cali!
„Żywe istoty” – informacje o wydaniu:
- Autorka: Iida Turpeinen
- Przekład z fińskiego: Sebastian Musielak
- Wydawnictwo: Wydawnictwo Poznańskie
- Premiera: 18 czerwca 2025
- Liczba stron: 304