Zwany “Eleganckim mordercą” czy “Pięknym Władkiem”. Historia Mazurkiewicza wciąż kryje zagadki [FOCUS ŚLEDCZY]

Władysław Mazurkiewicz przeszedł do polskiej kryminalnej legendy jako jeden z najokrutniejszych morderców. Ale jego historia nadal kryje zagadki. I tak chyba już zostanie, bo ludzie, którzy go znali, nie żyją, a archiwa milczą
Zwany “Eleganckim mordercą” czy “Pięknym Władkiem”. Historia Mazurkiewicza wciąż kryje zagadki [FOCUS ŚLEDCZY]

Na początku lat 60. w kawiarni warszawskiego Hotelu Europejskiego można było spotkać wysokiego blondyna w średnim wieku, o którym mówiono: „to ten od Mazurkiewicza”. Nazywał się Stanisław Łopuszyński. Wzbudzał wielkie zainteresowanie, bo rzadko widzi się człowieka, któremu strzelono w potylicę – przez kilka dni chodził z kulą w głowie, a mimo to przeżył! Od niego zaczęła się pierwsza wielka powojenna polska sprawa kryminalna.

 

CZŁOWIEK Z KULĄ W GŁOWIE

Łopuszyński, liczący sobie 35 lat, z bólem głowy i guzem na potylicy, zgłosił się 26 września 1955 roku około godz. 20 do warszawskiego szpitala przy ul. Solec na Powiślu. Mężczyzna opowiedział, że ze znajomym byli w Zakopanem, popili sobie, kiedy wracali samochodem do Krakowa, on spał. Podczas postoju auta jego towarzysz rzucił dla żartu tak zwaną żabkę (popularna niegdyś zabawka
pirotechniczna, mała petardka, która głośno eksplodowała, podskakując w powietrzu – przyp. red.). „Żabka” trafłia go w głowę i zraniła. Opatrzono go na pogotowiu w Krakowie, a następnie wrócił do Warszawy. Ponieważ ból głowy nie ustaje, prosi o pomoc. Lekarze stwierdzili, że pacjent ma z tyłu głowy ropiejącą ranę i sporego guza. Prześwietlono czaszkę. Wynik był zaskakujący: w okolicy
potylicy tkwił przedmiot wyglądający na pocisk. Gdy poinformowano o tym pacjenta, był zaskoczony. „A więc on chciał mnie zabić?” – zadumał się. Jeszcze tego wieczora operowano Łopuszyńskiego i wydobyto mu z głowy pocisk pistoletowy małego kalibru: 6,35 mm. Zgodnie z procedurą lekarze powiadomili milicję o dziwnym pacjencie.

Niecały rok później dr Szczęśniak, zeznając jako świadek w krakowskim sądzie, powiedział, że Łopuszyński miał dużo szczęścia, gdyż pocisk ześliznął się po kości czaszki i utkwił w mięśniach potylicy. Gdyby uderzył na wprost, nie pod kątem, postrzał byłby śmiertelny. Podczas przesłuchania, jeszcze w szpitalu, Łopuszyński powtórzył opowieść o znajomym z Krakowa, który miał rzucić w niego „żabką”. Podał jego nazwisko: Władysław Mazurkiewicz i dodał, że podczas pobytu w Krakowie kupił od niego samochód. Kiedy Łopuszyński wyszedł ze szpitala, odszukał go mecenas Henryk Wallisch z Krakowa. Zaczął od pretensji do Łopuszyńskiego, że w rozmowach towarzyskich nazywał Mazurkiewicza „mordercą”. „Pan Mazurkiewicz to jest mój przyjaciel. Pan się myli” – stwierdził mecenas.

Potem powiedział, że według Mazurkiewicza w Zakopanem Łopuszyński mocno pijany poszedł gdzieś z jakimś mężczyzną. Mazurkiewicz, czekając na niego, spał w samochodzie. Nad ranem pijany Łopuszyński miał wrócić z zakrwawioną głową i nie pamiętał, co mu się przydarzyło.

 

OPEL OLIMPIA I ZŁOTA DOXA

Gdy Łopuszyński dochodził do zdrowia w domu, zjawił się u niego ofcer z KG MO. Wiedział już, kim są Łopuszyński i Mazurkiewicz. Obaj byli znani jako handlarze obcą walutą, co było wtedy przestępstwem. Łopuszyński handel dewizami łączył z pracą kreślarza. Mazurkiewicz w Krakowie był znaną postacią – pracował jako instruktor w Lidze Przyjaciół Żołnierza i krakowskim oddziale Polskiego Związku Motorowego. Uważano go za „inżyniera”, a nawet za „sędziego”, bo był ekspertem od wypadków drogowych w kolegium orzekającym i w sądzie. Uchodził za człowieka zamożnego. Łopuszyński twierdził, że chciał kupić samochód, z czego zwierzył się znajomemu spotkanemu na wyścigach na Służewcu. Znajomy powiedział, że jest do kupienia samochód Opel Olimpia. Zamierza go sprzedać Władysław Mazurkiewicz z Krakowa, który akurat jest w Warszawie.

 

Spotkali się w kawiarni w hotelu Bristol, obgadali interes i Łopuszyński z 50 tys. zł w kieszeni pojechał do grodu Kraka. Dalej była opowieść o wyjeździe do Zakopanego, biesiadach i rzuconej „żabce”. Łopuszyński miał spisany w Krakowie akt notarialny kupna samochodu za 30 tys. zł. Mazurkiewicz zobowiązał się też, że zwróci Łopuszyńskiemu 20 tys. zł zabezpieczone złotym zegarkiem marki
Doxa. Kwotę tę kupujący miał pożyczyć sprzedającemu.

 

DŁUGA LISTA

Materiały zagadkowej sprawy zostały przekazane krakowskiej milicji. 3 października podjęto decyzję o rozpoczęciu śledztwa. Okazało się bowiem, że żyje człowiek, który twierdzi, że Mazurkiewicz usiłował go otruć w 1944 r. Był to Tadeusz Bommer, przedwojenny oficer żydowskiego pochodzenia, który podczas wojny ukrywał się pod fałszywym nazwiskiem. Twierdził, że Mazurkiewicz chciał go zgładzić, aby zabrać 200 dolarów w złocie. Znaleziono też stare akta sprawy, z których wynikało, że Mazurkiewicz w 1945 r. był podejrzewany o zastrzelenie Józefa Tomaszewskiego. Tomaszewskiemu zrabowano ponad milion złotych. Mazurkiewicz nawet był aresztowany, ale sprawa została umorzona. Wyszło też na jaw, że 15 maja 1955 r. zniknęły nagle dwie kobiety: Jadwiga de
Laveaux i jej siostra Zofa Suchowa, zamieszkałe w tym samym domu co Mazurkiewicz, na tym samym piętrze. Zaginięcie ich zgłaszał m.in. właśnie Mazurkiewicz. W 1946 r. zaginął mąż Jadwigi, Jerzy de Laveaux.

Kiedy milicja chciała przesłuchać Mazurkiewicza, ten zniknął. Do prokuratury wojewódzkiej w Krakowie zgłosił się za to znany w mieście mecenas Henryk Wallisch, który przedstawił pełnomocnictwo Władysława Mazurkiewicza do reprezentowania go i wręczył liczące 23 strony maszynopisu „oświadczenie” klienta. Była to drobiazgowo opisana historia wizyty Łopuszyńskiego u Mazurkiewicza w celu kupna samochodu, eskapady do lokali w Krakowie i Zakopanem, z relacjami, co i gdzie jedli i pili. Ranę głowy Łopuszyński miał odnieść w Zakopanem, nie wiadomo gdzie, za to na pewno w stanie nietrzeźwym. Mecenas Wallisch do pisma Mazurkiewicza dołączył własne, adresowane do prokuratora wojewódzkiego. Mecenas zawiadamiał, że podjął się obrony Mazurkiewicza „w nieomylnym przekonaniu, że nie jest on winien czynu, którego według sugestii Łopuszyńskiego miał się dopuścić”. Mimo to 12 października 1955 r. prokuratura ogłosiła list gończy za Mazurkiewiczem.

Ten, jak się potem okazało, ukrywał się w Zakopanem, w pensjonacie Nella, należącym do Karoliny Raczyńskiej. Mazurkiewicz należał do stałych bywalców. Zajeżdżał samochodem, towarzyszyły mu panie, przyjaciele. „Zawsze zachowywał się bez zarzutu – zeznała pani Raczyńska. – Bawił się, chodził po cukierniach, kawiarniach, dancingach”. Ostatni raz przyjechał 12 października 1955 r.
Właścicielka przyjęła go w drodze wyjątku, bo trwała przerwa między sezonem letnim a zimowym. Mazurkiewicz tym razem przyszedł piechotą późnym wieczorem, w kurteczce, bez bagażu, jedynie z teczką, opowiedział, że został okradziony w pociągu i potrzebuje kilkudniowego odpoczynku. Paczkę z garderobą dostarczono mu później. Rzadko wychodził do miasta. Służąca miała wołać go do
telefonu jedynie, gdyby dzwoniący poprosił o połączenie z panem Trojanowskim.

 

INTERES NA ZEGARKACH

Mazurkiewicz opuścił pensjonat 1 listopada. Został zatrzymany tego samego dnia po godz. 10 w kawiarni hotelu Orbis. Natychmiast przewieziono go do Krakowa. W komendzie MO sfotografowano Mazurkiewicza: na zdjęciu ma zmęczoną twarz, z zarysowanymi głębokimi bruzdami na policzkach, patrzy ponuro w obiektyw. Na wieść o zatrzymaniu Mazurkiewicza Łopuszyński sprostował dotychczasową wersję wydarzeń. Tym razem zeznał, że spotkany na wyścigach znajomy wystąpił jako pośrednik, mówiąc, że Mazurkiewicz szuka kupca na zegarki z przemytu. Mazurkiewicz oferował partię czasomierzy za 200 tys. złotych, przy czym był pośrednikiem, bo zegarki sprzedawał jakiś młynarz. Łopuszyński też miał być pośrednikiem, jak później wyznał dziennikarzowi „Życia Warszawy”. Liczył, że na zegarkowej transakcji zarobi 150 tys. zł, ale gotów był wyłożyć tylko 50 tys. zł.

 

Panowie dogadali się i 23 września Łopuszyński późnym wieczorem przyjechał pociągiem do Krakowa. Przekazał Mazurkiewiczowi pieniądze na przechowanie. Następny dzień panowie zaczęli śniadaniem u Wierzynka. Łopuszyński chciał jak najszybciej sfinalizować transakcję, Mazurkiewicz mnożył przeszkody; najpierw powiedział, że musi wymienić złotówki na dolary, bo taki jest warunek młynarza. Potem rzeczony młynarz nie pojawił się w umówionym miejscu, obaj panowie zjedli więc obiad u Hawełki. Pojechali na peryferie miasta. Jakaś kobieta, którą Mazurkiewicz przedstawił jako siostrę młynarza (później okazało się, wykorzystał do tej roli przyrodnią siostrę), zapewniała, że transakcja jest pewna, ale wystąpiły trudności, kogoś zatrzymało UB. Wreszcie Mazurkiewicz miał się dowiedzieć, że zegarki są w Zakopanem u rodziny młynarza. Obaj pośrednicy w handlu poszli zabawić się w „Murowanej Piwnicy”, pili, tańczyli. Spali w garażu Mazurkiewicza przy ul. Marchlewskiego 49 (dziś ul. Beliny-Prażmowskiego), na tzw. Osiedlu Oficerskim.

Rano Łopuszyńskiego obudził głośny huk; Mazurkiewicz, który spał obok niego na łóżku, tłumaczył, że to zapewne chłopcy wrzucili do wnętrza przez uchylone okno tak zwaną żabkę. (Mazurkiewicz potem wyjaśnił, że wtedy chciał zabić Łopuszyńskiego, ale wyjmując z kieszeni pistolet, spowodował wystrzał). Potem pojechali do Zakopanego, gdzie miały czekać zegarki. Tam balowali, popijali, a ponieważ nie doczekali się wysłannika młynarza, postanowili wrócić do Krakowa. Łopuszyński spał, Mazurkiewicz prowadził auto. W pewnej chwili Łopuszyńskiego obudził huk i ból w głowie. Drzwi od auta były otwarte, na zewnątrz stał Mazurkiewicz i opowiedział o rzuconej „żabce”. Wrócili do Krakowa, Łopuszyńskiego opatrzono na pogotowiu ratunkowym. Mazurkiewicz powiedział, że młynarz czy też jego wspólnik zostali aresztowani przez UB i zegarków nie ma. Łopuszyński wściekł się, zarzucił Mazurkiewiczowi krętactwo i zażądał zwrotu pieniędzy. Wtedy Mazurkiewicz zaczął płakać, klękał i przepraszał Łopuszyńskiego, wyznał, że pieniędzy już nie ma, bo musiał spłacić pilnie dług. Zaoferował auto, Łopuszyński zabrał mu zegarek, dowód rejestracyjny, książkę pojazdu i części zapasowe z garażu. Uzgodnili cenę samochodu na 30 tys. zł. Pozostałe 20 tys. Mazurkiewicz miał zwrócić, kiedy sprzeda pianino i obrazy. Pojechali do notariusza, gdzie została spisana umowa. Łopuszyński pojechał do Warszawy z kulą w głowie, a Mazurkiewicz zastanawiał się, co teraz ma zrobić. Znalazł się w sytuacji bez wyjścia. Ujawnienie pocisku w głowie Łopuszyńskiego było tylko kwestią czasu.

 

BETONOWA PODŁOGA SKRYWA TAJEMNICĘ

W Krakowie przesłuchiwali Mazurkiewicza śledczy: Wojaczek z krakowskiej MO i Pakosz z Komendy Głównej. Przeprowadzono rewizję w jego mieszkaniu i w wynajmowanym garażu. W garażu znaleziono łuskę pocisku, denko i fragment podajnika magazynka od pistoletu Walther o kalibrze 6,35. Gdy mu to pokazano, Mazurkiewicz wzruszył ramionami. Wiedział, że przedmioty wygrzebane ze śmieci w miejscu garażowania auta nie będą żadnym istotnym dowodem. Mazurkiewicz nie przyznawał się do postrzelenia Łopuszyńskiego. Groził milicjantom, że jeszcze go będą przepraszać. Zdesperowani funkcjonariusze postanowili przeszukać garaż ponownie: kiedy zdjęto dywan z betonowej podłogi w „garsonierze”, okazało się, że kawałek podłogi był jaśniejszy od reszty. Kiedy rozkuto beton, rozszedł się charakterystyczny trupi zapach. Po odgarnięciu ziemi ukazały się leżące jedno na drugim ciała kobiece, z głowami owiniętymi płaszczami.

Wezwano specjalistów z Zakładu Medycyny Sądowej. Był 13 grudnia 1955 r. Wieczorem przywieziono Mazurkiewicza z aresztu do garażu. Dr Jan Kobiela, który uczestniczył w ekshumacji zwłok, był świadkiem jego reakcji. „Mazurkiewicz wszedł do garażu skuty. Zarówno dół, jak i wyjęte zwłoki były dobrze oświetlone reflektorami. Stanął, spuścił głowę i przymknął oczy. Zrobił się szarozielony na twarzy. Na pytanie, czy wie, kto to jest, niemal szeptem odpowiedział: »Nie znam«”. Gdy zapytano go, czy chce, aby zdjąć z głów zwłok płaszcze, według świadka wycharczał: „Nie, nie trzeba”. Na kolejne pytanie: skąd zwłoki w jego garażu, odpowiedział łamiącym się głosem: „Nie wiem”. Po wyprowadzeniu Mazurkiewicza przywieziono jego byłą żonę. Na widok ciał rozpłakała się histerycznie. Rozpoznała zabite kobiety. „Myślałam, że to tylko plotki o moim mężu. Teraz jestem przekonana, że to on zamordował te kobiety” – powiedziała. Znalezienie zwłok sióstr stało się przełomem w śledztwie.

 

Następnego dnia przedstawiono Mazurkiewiczowi ekspertyzę: siostry zostały zabite z tej samej broni, z której strzelano do Łopuszyńskiego. Mazurkiewicz przyznał się do zabójstwa sióstr i do próby zabójstwa Łopuszyńskiego. Powiedział, że w 1950 r. Jadwiga de Laveaux w obawie przed rewizją i konfiskatą (na mocy ogłoszonego dekretu Polacy musieli oddać wszystkie posiadane waluty obce, za ich posiadanie groziło więzienie) dała mu na przechowanie 470 dolarów papierowych i 8 złotych dwudziestodolarówek. Po kilku latach chciała odebrać swoją własność, tymczasem Mazurkiewicz dewizy już dawno sprzedał. Wielokrotnie nagabywany o zwrot waluty, postanowił zabić Jadwigę de Laveaux i jej siostrę. Poprosił mechanika samochodowego o zrobienie dziury w betonowej podłodze, pod pozorem zainstalowania maszyny do produkcji gumowych zelówek do butów. 16 maja 1955 r. na godz. 18 zaprosił do garażu Jadwigę de Laveaux, a Zofę Suchową na godzinę 22, bo o tej porze wracała z pracy. Zastrzelił Jadwigę, a potem Zofię (jak wykazała sekcja, kobieta została ciężko ranna i zginęła, dusząc się, gdy Mazurkiewicz owinął jej głowę płaszczem), zakopał je w dole, który następnie zalał cementem.

Mecenas Wallisch dwa dni po odkryciu ciał kobiet w garażu użytkowanym przez Mazurkiewicza wystosował do prokuratora pismo, zawiadamiające, że jego wiara w niewinność klienta „była głęboka” i zamierzał go bronić „nawet na przekór bezlitosnej opinii publicznej”. Jednak – napisał mecenas – „wobec, wydawałoby się nieprawdopodobnego, wstrząsającego faktu wykrycia i ujawnienia zwłok ludzkich w garażu Władysława Mazurkiewicza nie czuję się w możności pełnienia nadal obowiązków jego obrońcy”. Tymczasem po kilku dniach Mazurkiewicz odwołał zeznania, a potem przestał odpowiadać na pytania. Przewieziono go więc do Warszawy i śledztwo przejęła Komenda Główna MO. W Warszawie Mazurkiewicz zmiękł i przyznał się do kolejnych zabójstw: otrucia w grudniu 1943 r. kompana od kart i handlu Wiktora Zarzeckiego oraz zastrzelenia 26 lipca 1945 r. Władysława Brylskiego, którego wiózł do nieistniejącego zakonnika z klasztoru kamedułów, oferującego rzekomo dolary za 200 tys. zł. Wkrótce pojawiły się kolejne zaskakujące informacje: 28 maja 1946 r. podejrzany zastrzelił swego sąsiada Jerzego de Laveaux.

Był to zamożny człowiek, przedwojenny urzędnik – dorobił się majątku podczas wojny na dostawach dla armii niemieckiej. Miał sztabki złota, brylanty, dolary. Pewnego dnia zapytał Mazurkiewicza, czy nie zna kogoś, kto ma do sprzedania dużą partię skóry na podeszwy. Mazurkiewicz powiedział, że taka skóra zmagazynowana jest w klasztorze na Bielanach, dysponuje nią pewien zakonnik, jego dobry znajomy, i może ją sprzedać za 2 mln zł, pod warunkiem wpłacenia zaliczki w wysokości połowy ceny. Jerzy de Laveaux wziął banknot tysiącdolarowy i wyruszył z Mazurkiewiczem do klasztoru. Ten drugi zastrzelił go w samochodzie, zabrał ofierze dolary, złoty zegarek i obrączkę, zaś ciało włożył do worka i utopił w Wiśle.

 

I TAK WSZYSCY SIĘ TAM SPOTKAMY

Proces Władysława Mazurkiewicza rozpoczął się 6 sierpnia 1956 r. w Krakowie, w największej sali nr 16 sądu przy ul. Senackiej 1. Po Krakowie krążyły fantastyczne plotki – m.in. opowiadano, że sądzony jest sobowtór Mazurkiewicza, natomiast on sam przebywa w Stanach Zjednoczonych. Pierwszego dnia procesu sąd zapytał oskarżonego, czy przyznaje się do winy. Mazurkiewicz wstał i spokojnym, pozbawionym emocji głosem, oświadczył: „Wysoki Sądzie! Przyznaję się w całej rozciągłości do zarzucanych mi czynów. Zrobiłem to już w śledztwie. Proszę o poinformowanie, czy mogę odmówić powtarzania tego, co już raz powiedziałem. Chciałbym ograniczyć się w procesie do roli biernej”. Prokurator zażądał dla Mazurkiewicza ośmiokrotnej kary śmierci. On sam w ostatnim słowie powiedział między innymi:

„Słuchając procesu, wydawało mi się, ze jestem na nim tylko widzem, że mnie to nie dotyczy. (…)

Cokolwiek mnie spotka, będę spokojny nie przez cynizm, a dlatego, że wiem, co zrobiłem, a czego nie zrobiłem”.

30 sierpnia 1956 r. sąd ogłosił wyrok: kara śmierci. Mordercę powieszono 27 stycznia 1957 r., w dwa dni po jego 46. urodzinach. Podobno zanim założono mu pętlę na szyję, powiedział do uczestników egzekucji: „Do widzenia, panowie, i tak wszyscy tam się spotkamy”. Mecenas Hofmokl-Ostrowski, który był obecny przy egzekucji, opowiadał później, że Mazurkiewicz pod szubienicą powierzył mu „straszną tajemnicę”. Ale sędziwy adwokat, który zmarł w 1963 r., dożywszy 90 lat, nigdy jej nie ujawnił.