Oszczędne auta to przyszłość

Chwała kryzysowi, który pomaga skierować rozwój transportu na ekologiczne ścieżki! Dzięki finansowym tarapatom coraz większą wagę przywiązujemy do tego, by samochody paliły jak najmniej

Kto widział „Piąty element” Luca Bessona, z pewnością pamięta Bruce’a Willisa i jego latającą taksówkę. Były komandos szusował jak szalony między nowojorskimi wieżowcami, aż widza wgniatało w fotel. To dopiero frajda! Szkoda, że nie urodziłem się za jakieś sto lat. Albo lepiej dwieście. Ale zaraz! Zejdźmy na ziemię. Czy tak rzeczywiście będzie wyglądać transport przyszłości? Zwłaszcza, że (podobno) mamy światowy kryzys finansowy.

Na razie zajrzyjmy na ostatnią wystawę samochodową w Genewie. Któryś rok z rzędu tematami obowiązkowymi na imprezie są: ekologia i bezpieczeństwo. Znakiem czasu była choćby ekspozycja Volvo – zwiedzających witała tam gama znanych modeli z wielkim napisem „Drive” na karoserii. Ostatnie „e” było zielone, symbolizując przyjazny środowisku charakter aut. Mały, bardzo sprawny silnik Diesla, idealne odmierzanie paliwa, system start & stop wyłączający silnik na postoju – i w sumie ledwie 104 gramy dwutlenku węgla na kilometr w modelu C30.

Kawałek dalej, na stoisku GM, oglądamy Opla Ampera. Samochód w pełni elektryczny, który po całonocnym ładowaniu z normalnego gniazdka 230 V może przejechać około 60 km. Auto ma też maleńki silnik spalinowy (jeden litr pojemności), służący wyłącznie jako generator, który pozwala przejechać kolejne 500 km. Samochód ma wejść do sprzedaży na niektórych rynkach Europy jeszcze przed Euro 2012.

GRAMY NA KRYZYS

Idziemy dalej. Oto Volkswagen Passat CC Blue TDI, reklamowany jako najczystszy diesel w karoserii limuzyny. Obok małe Polo 1.6TDI, które pali zaledwie 3,3 l na setkę. Na stoisku Lexusa stoi terenowiec RX450h: prawie 300 koni mocy, dwa silniki elektryczne i jeden spalinowy; całość zużywa tylko 6,3 l benzyny na sto kilometrów. U Mitsubishi oglądamy elektryczny model iMiEV. Już w przyszłym roku będzie można go kupić: 160 km zasięgu, prędkość 130 km/godz. Akumulatory ładuje się ze zwykłego gniazdka przez siedem godzin. Jeśli podłączyć go do trójfazowego, bateria jest w 80% naładowana już po półgodzinie.

Niemal każda marka pokazała model kojarzony z hasłem „ekologia”. A to samochód napędzany gazem, a to prądem, alkoholem, wodorem, a to odpadkami z warzyw. Który z wynalazków będzie samochodem przyszłości? Producenci najwyraźniej sami nie wiedzą. Na razie trwa bitwa na gramy CO2 – wystarczy popatrzeć na reklamy prasowe. Coraz częściej producenci obok przyspieszenia i spalania podają poziom emisji dwutlenku węgla. Nikt nie chce uchodzić za brudasa.

I bardzo dobrze – bo te wszystkie wynalazki są jak znalazł na panujący kryzys. I to bez względu na to, czy samochody faktycznie mają realny wpływ na zmiany klimatyczne (ocenia się, że auta osobowe są odpowiedzialne tylko za 6% emisji CO2). Co kilka lat wchodzą w życie coraz surowsze normy czystości spalin. Samochody, by mniej truć, muszą mniej palić, producenci zmniejszają więc pojemność skokową i poprawiają sprawność silnika. I tak w kółko. Skutek jest taki, że samochody mogą być napędzane przez coraz mniejsze silniki. Te coraz mniej palą, więc coraz mniej wydajemy na stacji benzynowej. Wymogi ekologiczne niejako niechcący wspierają nas w kryzysie.

FRYTKI I MGŁA

 

Niezależnie od panującego kryzysu finansowego możemy przyjąć, że zbliża się koniec ery paliw kopalnych. Po pierwsze kończy się ropa. Po drugie, niezależnie od tego, czy spaliny samochodowe wpływają na niekorzystne zmiany klimatyczne, czy nie, chyba wszyscy mamy już dość lecących z rur wydechowych trucizn, choćby były nie wiem jak oczyszczone.

Nie wiadomo, co stanie się z pomysłami zastąpienia benzyny olejem roślinnym. Po kilku latach prób okazały się dwuznaczne moralnie (spalanie jedzenia, gdy inni głodują), a na dodatek zapach smażonych frytek unoszący się za samochodem jest dla wielu kierowców na dłuższą metę nie do zniesienia.

Napęd wodorowy też może okazać się ślepą uliczką, nawet jeśli pokonamy naturalne obawy przed tym paliwem (zdjęcia płonących sterowców z początku zeszłego wieku dobrze wryły się nam w pamięć). Z rur wydechowych aut ma wydostawać się tylko para wodna. Tylko? Czy nie doprowadzi to do wiecznej mgły w gęsto zabudowanych miastach? W dodatku mgły brudnej w trwającym wiele lat okresie przejściowym, gdy na ulicach będą jeździły stare i nowe samochody. No i co będzie zimą? lat okresie przejściowym, gdy na ulicach będą jeździły stare i nowe samochody. No i co będzie zimą? Czy auta nie będą same sobie stwarzać ślizgawki na jezdni, nawet w suche dni? Czy para wodna z tysięcy aut, skondensowana na wąskiej ulicy, czegoś nam znienacka nie oblodzi? O tym przekonalibyśmy się dopiero w praktyce.

Wydaje się, że z punktu widzenia przyrody i człowieka najkorzystniejsze jest, by samochód bezpośrednio nie wydzielał z siebie po prostu niczego – tak jak samochód elektryczny. Ale: po pierwsze produkcja aut elektrycznych bardziej dziś szkodzi przyrodzie niż samochód spalinowy (szkodliwe baterie). Po drugie, mimo ciągłej poprawy technologii, samochód elektryczny jest nie tylko stosunkowo drogi, ale i bardzo kłopotliwy w obsłudze – zwłaszcza jeśli chodzi o czas ładowania.

Trudno powiedzieć, co będzie paliwem aut przyszłości. Chyba niewiele się zmieni do czasu, gdy nastąpi jakiś nieoczekiwany przełom technologiczny i powstaną nowe typy akumulatorów: dużo pojemniejsze od dzisiejszych, szybkie w ładowaniu, lekkie i niesprawiające problemów z utylizacją.

Co więcej – tu znów ukłon w kierunku kryzysu – prąd jest znacznie tańszy od benzyny. Rachunki za „paliwo” stałyby się praktycznie niezauważalne.

ŚWIATEŁKO W TUNELU

Niewykluczone, że taki przełom właśnie się dokonał. W marcu pojawiły się informacje o wynalezieniu nowego typu baterii, zwanej „beltway battery”, która ładuje się wielokrotnie szybciej niż obecnie stosowane akumulatory. Bateria w telefonie komórkowym, która dziś musi być podpięta do sieci przez kilka godzin, dałaby się naładować w zaledwie pół minuty! (Pojawiłyby się zapewne uliczne ładowarki – skoro naładowanie baterii trwałoby tak samo długo jak wyjęcie pieniędzy z bankomatu). Naukowcy ze słynnego instytutu MIT zbudowali już mały prototyp takiej baterii. Jeśli udałoby się technologię zastosować w samochodach, mielibyśmy chyba z głowy problem – przynajmniej w jakiejś perspektywie. „Tankowanie” samochodu prądem trwałoby z grubsza tyle samo, co nalewanie benzyny, przejście na nowe paliwo odbyłoby się więc bezboleśnie, bez rezygnacji z przyzwyczajeń kierowców. Stacje benzynowe wcale nie musiałyby zniknąć – z różnych względów mało kto ma możliwość podłączenia zaparkowanego samochodu do wystawionego za okno przedłużacza (musiałby mieć czasem ze sto metrów); możliwe zresztą, że będzie to zabronione (przeciążenie sieci, łatwe kradzieże energii, groźba wandalizmu). Prędzej powstaną parkingowe ładowarki na wzór parkometrów, ale instytucja stacji benzynowej zniknąć nie powinna – już dziś benzyniarze zarabiają na paliwie symboliczne grosze, robiąc interes raczej na płynie do spryskiwaczy, hot-dogach i kuponach totolotka. Niewykluczone też, że – gdyby udało się opracować jednolity standard – zamiast ładować wyczerpane baterie, będziemy je po prostu na stacji wymieniać na pełne.

Paliwo przyszłości to wciąż zagadka. Jednocześnie auta coraz częściej wtrącają się w pracę kierowcy. W Genewie Mercedes reklamuje układ śledzący zachowanie kierowcy: gdy wykryje, że szofer przysypia, zapali ikonkę przedstawiającą filiżankę parującej kawy. Identyczny system jest już dostępny w Volvo, które, dbając o wizerunek najbezpieczniejszej marki, przedstawia coraz to nowe układy zapobiegające zderzeniu czy przejechaniu pieszego. Jeśli spojrzeć na rozwój systemu ABS i poduszek powietrznych, można przyjąć, że tylko kwestią czasu jest, gdy wszystkie samochody będą musiały umieć zawczasu zauważyć ryzyko wypadku i – nie pytając kierowcy o zdanie – zahamować. Informując przy tym – drogą satelitarną – o tym nagłym manewrze samochody jadące z tyłu, żeby nie powpadały na siebie.

NA KŁOPOTY PRT

Trudno się jednak spodziewać, by kiedykolwiek spełniła się wizja podobna do tej pokazanej w filmie Bessona. Osobisty pojazd latający jest wszak idealnym narzędziem dla wszelkich kamikadze. Dziś ogranicza się ruch latający nad miastami w obawie przed zamachami. A tak wariat czy samobójca mógłby sobie wlecieć do pierwszego z brzegu biurowca i wybuchnąć na biurku prezesa.

W niedalekiej przyszłości powinny się za to upowszechnić projekty określane skrótem PRT (od „Personal Rapid Transit” – szybki transport osobisty). To najróżniejsze, proponowane od kilku dziesięcioleci systemy transportu, które mogłyby zastąpić istniejące układy komunikacyjne, będąc od nich szybsze, wygodniejsze i tańsze w budowie. Na dodatek pasują jak ulał do koncepcji ograniczania transportu prywatnego w miastach (poza nimi zresztą też).

Pierwsze tego typu pomysły są właśnie realizowane. W opisywanym niedawno w „Focusie” „mieście idealnym” Masdar, które powstaje w Zjednoczonych Emiratach Arabskich, nie będzie w ogóle miejsca dla samochodów. Zastąpi je system małych wagoników, w których wystarczy wstukać docelowy adres i pasażer zostanie zawieziony tam, gdzie sobie życzy. W Polsce podobny system, o nazwie Mister, opracował inżynier Olgierd Mikosza. Od kilku lat bezskutecznie próbuje go wcielić w życie, ale niewykluczone, że odcinek testowy powstanie w Opolu, może też w Rzeszowie. Jakkolwiek potoczą się losy Mistera, wspólną cechą większości systemów PRT jest korzystanie z sieci torów zawieszonych nad ziemią. Koncepcje polskie, niemieckie, amerykańskie czy szwedzkie różnią się typem wagoników, napędu, szyn i zwrotnic, ale łączą je konkretne zalety. Pasażer korzysta z takiego komfortu, jakby jechał taksówką, pojazdy nie blokują się wzajemnie, sieć nie wymaga dodatkowego terenu (tory wiszą nad istniejącymi ulicami) i jest odporna na warunki pogodowe (nie trzeba odśnieżać dróg). Do tego – co dziś bardzo ważne – sieci PRT nie są interesujące dla terrorystów, ponieważ ludzie nie podróżują dużymi grupami (jak w zapchanym wagonie metra czy autobusie).

Dwa lata temu ukazała się książka dwóch nowozelandzkich naukowców pt. „Transport communications”. Autorzy próbują w niej podsumować i przewidzieć kierunki, w jakich zmierza światowy transport. Ale jak to bywa we wszelkich przepowiedniach, jest tam mnóstwo pomysłów, które kompletnie nie biorą pod uwagę czynnika ludzkiego.

Chris Kissling i John Tiffin prognozują, że lakiery samochodowe będą same naprawiać zarysowania, kamery wykrywać zmęczenie kierowców, a samochody zgłaszać do serwisu usterki drogą radiową (te wynalazki już w zasadzie istnieją). Z drugiej strony autorzy przewidują rozpowszechnienie samolotów bezzałogowych, w których pasażerowie będą podróżować na leżąco, uśpieni prochami (zupełnie jak w „Piątym elemencie”), a do przewozów towarowych będzie się używać gigantycznych łodzi podwodnych.

CZY LECI Z NAMI PILOT?

 

Nawet jeżeli, jak prognozują autorzy wspomnianej książki, samolotami nie będą kierować piloci, nie wpłynie to przecież na jakość lotu. Zresztą już dziś większość roboty wykonuje autopilot i najróżniejsze systemy ostrzegania. A pasażer samolotu chce dolecieć szybko i wygodnie; myśli o darmowych drinkach i ewentualnie martwi się, czy nie dostanie żylaków od siedzenia na niewygodnym fotelu. To, czy w kabinie jest jeden pilot, czy czterech – nie ma specjalnego znaczenia. Ale jeżeli nie ma żadnego – to co innego. Perspektywa lotu samolotem pozbawionym obsługi wzbudza tylko niezdrową czujność. Jeśli linie lotnicze wsadziły za stery swojego człowieka, to facet daje cień gwarancji, że w razie kłopotów zrobi wszystko, by ratować własną skórę – a przy okazji i innych. Obecność stewardes też działa krzepiąco. Tymczasem w samolocie kierowanym przez komputer, w razie wypadku, jedynymi ofiarami będą pasażerowie. Co na to linie lotnicze? Nie będą mogły już nigdy mówić o błędzie pilota. Powiedzmy wprost: korzystanie z samolotów bezzałogowych – i ze strony pasażerów, i ze strony przedsiębiorstw przewozowych – byłoby frajerstwem. Nie bez kozery nawet w dzisiejszych cynicznych czasach kapitan schodzi z mostka ostatni.

W Paryżu już od wielu lat jedna z linii metra (numer 14) jest obsługiwana przez pociągi bez maszynisty. Jednak jest to zarazem jedyna linia, w której napotkamy kogoś w rodzaju konduktora-porządkowego. Widząc go, pasażer czuje się bezpieczniej, myśli: „Aha! Jak coś się popsuje i utkniemy w tunelu, ten facet będzie wiedział, co robić”. Czy kiedykolwiek będziemy gotowi na oddanie się w pełni w ręce maszyn i komputerów? Wydaje się, że w przypadku awarii nic nie zastąpi przytomnej decyzji „czynnika ludzkiego”, o czym mogą świadczyć niedawne przypadki przymusowego lądowania samolotów pasażerskich. Chyba jesteśmy skazani na symbiozę – tak samo jak człowiek korzysta ze wskazań czujników i mierników, tak komputer powinien móc mieć możliwość skorzystania z oczu, uszu, inteligencji i intuicji kapitana samolotu.

W świetle kryzysu, w jednym punkcie raport naukowców jest bardzo krzepiący. W przyszłości (niedalekiej) dojdzie do takiego rozwoju urządzeń telekomunikacyjnych, że z wielu podróży – zwłaszcza służbowych – będzie można zrezygnować. Przewozy towarowe też mają spaść, bo najnowocześniejsze technologie pozwolą produkować na miejscu wiele egzotycznych dotąd towarów. Koncepcja trochę rozmija się z panującymi trendami w gospodarce (wszystko i tak produkuje się w Chinach) i zwyczajami (jak tu bajerować kontrahentów na ekranie, choćby najdoskonalszym?), ale gdyby faktycznie doszło do ograniczenia popytu na usługi transportowe, spadną ceny biletów kolejowych i paliwa do samolotów.

NA HULAJNOGĘ!

Turystyka kosmiczna pewnie też jakoś się rozwinie, ale w jakim kierunku? Samo przeżycie lotu w kosmos jest z pewnością niesamowite i chętnych nie zabraknie – przy dzisiejszym poziomie medycyny jedyną przeszkodą będzie pewnie cena. Jednak większość potencjalnych chętnych poleci raz, może dwa razy w życiu, traktując to jak wyprawę do lepszego wesołego miasteczka – najpierw, żeby samemu spróbować nowego doznania, potem, żeby pokazać dzieciom albo wnukom. Ale jesteśmy zbyt leniwi, próżni i zbyt lubimy ciepłe morze, by na stałe zamienić dwa tygodnie leżenia plackiem na plaży w Egipcie na jakąś zimną i ciemną pustkę, której nie można nawet powąchać.

Zresztą gdy Gagarin leciał w kosmos, myślano, że w magicznym roku 2000 będziemy masowo podróżować na Marsa, a Ziemię zaludnią szczęśliwe osoby ubrane w srebrne kombinezony, poruszające się na wszechobecnych taśmociągach. Te srebrne kombinezony zawsze wydawały się podejrzane (czy postęp ma oznaczać koniec kolorów i różnorodności tkanin?), a jak jest z taśmociągami – każdy widzi. Praktyka jest taka (przynajmniej u nas), że całe lata zabiera wymiana głupich płyt chodnikowych na głupią kostkę bauma, a pieszy taśmociąg – choć przecież znany – mało kto w życiu widział. Problem polega nie tyle na wymyśleniu środka transportu, ile na jego wdrożeniu. Ktoś musi znaleźć pieniądze, przekonać decydentów, ekologów, ogłosić przetarg, wykupić działki… Złe prawo i nieudolni urzędnicy wstrzymają każdy postęp. Dlatego, jeśli już coś ma być w przyszłości bezzałogowe, to najlepiej urzędy.

Koncepcje taśmociągów zastąpiły w ostatnich latach – bez powodzenia – pomysły na pojazdy osobiste. Tymczasem takie wynalazki jak Segway, choć są w istocie bardzo pomysłowe, intuicyjne w prowadzeniu, to mają taki sam wpływ na nasz tryb życia jak rower. Są dodatkowym przedmiotem, o którym musimy myśleć, gdy zabieramy go ze sobą. Gdzie go zaparkować; co z nim zrobić, gdy wypijemy lampkę wina do obiadu (bo przecież kary za jazdę „pod wpływem” będą co najmniej tak surowe jak dziś, a który yuppie u progu kariery zaryzykuje utratę prawa jazdy czy wręcz wyrok więzienia?). Składana hulajnoga jest praktyczniejsza. I tańsza – na kryzys jak znalazł.