Polska znowu na linii uderzeń atomowych

Przez niemal pół wieku Polska stanowiła cel atomowych uderzeń, w których miało zginąć kilka milionów ludzi. Po zakończeniu zimnej wojny czarny scenariusz powrócił – tym razem ze wschodu.

Styczeń 1962 r., sztab Ludowego Wojska Polskiego, ćwiczenia z przegrupowania wojsk w warunkach masowego użycia broni jądrowej. Oficerowie otrzymują załącznik nr 6 – trzykartkowy spis możliwych uderzeń NATO na cele w Polsce i w bezpośrednim sąsiedztwie jej granic. Powstał na podstawie informacji zdobytych przez wywiad, a dotyczących amerykańskiej strategii użycia broni jądrowej przeciw państwom Układu Warszawskiego. Szczegółowa lista celów jest ściśle tajna i dobrze chroniona przez Amerykanów, ale kierując się analizami wywiadu, oficerowie sztabowi zaznaczyli ponad 70 miejsc, w które na pewno trafią jądrowe głowice i bomby (patrz mapka).

300 HIROSZIM

Największe 300-kilotonowe ładunki spadną na Wrocław, Nową Hutę, Warszawę i Medykę, a także sąsiadujący z Polską Brześć na Białorusi. Będą to wybuchy naziemne. Wyrządzają mniejsze szkody niż eksplozje powietrzne, powodują jednak silne skażenia ziemi i wody. Głównym celem ataków naziemnych mają być centra dowodzenia i węzły komunikacyjne. Takie jak Medyka – główny kolejowy punkt przeładunkowy między Polską a ZSRR i spodziewane miejsce transportu dużych sił Armii Czerwonej.

100-kilotonowe ładunki eksplodują nad Krakowem, Poznaniem, Gdynią, Łodzią, Olsztynem, Białymstokiem, Rzeszowem i Lublinem. W gęsto zabudowanym terenie każda z takich bomb może zabić nawet 300 tys. ludzi i ranić pół miliona. To oznacza, że w najmniejszych z tych miast nie ocalałby praktycznie nikt. 100-kilotonowe eksplozje naziemne spodziewane są w Gdańsku, Tczewie, Kwidzynie i Bydgoszczy. Na Opole mają spaść aż dwie bomby: 50- i 16-kilotonowa (celem tej drugiej są obiekty wojskowe w Niemodlinie). Ładunkami o mocy od 16 do 26 kt mają być zaatakowane nawet tak małe miejscowości jak Międzyrzecz, Morąg, Dęblin, Kolbuszowa i Góra Kalwaria ze względu na ich znaczenie militarne i transportowe.

W sumie, w symulacji sztabu LWP, na Polskę i tuż przy jej granicach miały spaść ładunki łącznej mocy ponad 5 Mt – odpowiednik 300 bomb zrzuconych na Hiroszimę. 39 bomb i głowic miało eksplodować w powietrzu, 37 trafić w cele naziemne.

NAJWIĘCEJ ZGINIE POLAKÓW I BUŁGARÓW

Trudno oszacować, ilu ludzi zginęłoby w przypadku realizacji tego scenariusza. Sporządzona na potrzeby ćwiczeń lista nie obejmowała wszystkich możliwych celów NATO. Odtajniona w latach 90. pierwsza wersja amerykańskiego planu wojny nuklearnej, tzw. SIOP-62 (Single Integrated Operational Plan – Zintegrowany Plan Operacyjny) zakładała zmasowane uderzenia na 1060 celów w ZSRR i państwach Układu Warszawskiego za pomocą 3200 głowic jądrowych. W ich wyniku w Związku Radzieckim miało zginąć 108 mln ludzi, czyli 54 proc. ówczesnej populacji. Strat w Polsce nie liczono. Dopiero w przyjętym w 1969 r. planie SIOP-4 policzono możliwe ofiary także w krajach satelickich, zmieniając jednocześnie strategię użycia broni jądrowej na bardziej elastyczną, z pięcioma możliwymi wariantami uderzeń.

W najsłabszym wariancie („alert force”) w Polsce, Bułgarii, Czechosłowacji, NRD, Rumunii  i na Węgrzech od wybuchów jądrowych miało zginąć 1,38 mln ludzi, z czego 497 tys. w Polsce. Polacy stanowiliby więc 36 proc. wszystkich ofiar w tych krajach.

W najsilniejszym wariancie, tzw. full force, liczba ofiar miała wzrosnąć do ponad 4 mln, z których 2,636 mln – już 66 proc. – stanowiliby Polacy. Znajdowaliśmy się więc wysoko na liście atomowych celów, co związane było m.in. ze strategicznym znaczeniem przepraw na Wiśle i Odrze, które umożliwiały transport wojska na linii wschód – zachód. Ponieważ wiele mostów drogowych i kolejowych znajduje się w miastach, to one byłyby jednymi z głównych celów atomowych uderzeń NATO.

 

W wariancie „full force” liczba cywilnych ofiar w Polsce rosłaby więc lawinowo. Mało prawdopodobne, by zamknęła się w liczbie 2,6 mln, chyba że stratedzy NATO założyli wcześniejsze ukrycie się większości cywilów w dobrze umocnionych i wyposażonych schronach. Co ciekawe, na drugim po Polsce miejscu listy celów nie znalazła się granicząca bezpośrednio z NATO i najbardziej nasycona sowieckim wojskiem Niemiecka Republika Demokratyczna, ale… Bułgaria. Było to związane z planem ochronienia Turcji przed możliwą ofensywą wojsk Układu Warszawskiego również na południe, w kierunku cieśnin czarnomorskich i Stambułu. Po zakończeniu zimnej wojny cele w Polsce, Bułgarii, CSRS, Rumunii i na Węgrzech zostały wykreślone z planów atomowych uderzeń. Wydawało się, że trwające pół wieku nuklearne zagrożenie w Europie minęło bezpowrotnie. Ukraina i Białoruś pozbyły się broni atomowej, a Rosja zobowiązała się do utylizacji niemal 2 tys. głowic jądrowych rocznie. Także zasoby europejskich krajów NATO znacznie się zmniejszyły. Poza Francją i Wielką Brytanią, dysponującymi własną bronią jądrową, w ba-zach lotniczych w Niemczech, Belgii, Holandii, Turcji i Włoszech znajduje się dziś zaledwie 270 amerykańskich bomb typu B-61 o mocy od 0,3 do 170 kiloton. Rosyjski „taktyczny” arsenał nuklearny po drugiej stronie granicy NATO jest 10-krotnie większy. Przez długi czas nikt się tym nie przejmował. Dopóki Rosja nie ogłosiła, że jest gotowa go użyć.

CEL – WARSZAWA

Jesień 2013 r., okolice Baranowicz na zachodniej Białorusi. Do Wilna i Warszawy jest stąd 200–350 km. Do-wodzący wspólnymi ćwiczeniami rosyjskiej i białoruskiej armii dowódcy wydają rozkaz wykonania symulowanego prewencyjnego ataku jądrowego na stolice Polski i Litwy za pomocą mobilnych zestawów rakietowych 9K720 Iskander. Dwa miesiące później niemiecka prasa alarmuje, że Iskandery zostały rozmieszczone w obwodzie kaliningradzkim. Każdy z takich zestawów może zostać uzbrojony w balistyczne lub kierowane pociski rakietowe o zasięgu do 400–500 km. W polu ich rażenia znajduje się niemal cała północna i środkowa Polska.

Wystrzeliwane z iskanderów pociski manewrujące to jedna z najnowocześniejszych takich broni, niewykrywalne dla większości radarów i mogące przenosić głowice o mocy do 50 kt. Pociski uderzają w cel z dokładnością do 5–7 m i można nimi kierować do ostatniej fazy lotu, a nawet zmieniać cel w jego trakcie. Odległość 300 km pokonują w zaledwie 2,5 minuty. Tyle czasu mamy na ukrycie się od momentu wykrycia startu rakiety przez satelitę lub system AWACS.

Być może rozkaz przećwiczenia ataku jądrowego to tylko prowokacja, której celem było zastraszenie Polski i Litwy. Jednak pierwsze wzmianki o możliwości użycia broni jądrowej przeciw sąsiadującym z Rosją krajom NATO pojawiały się wcześniej. Już w sierpniu 2008 r. gen. Anatolij Nogowicyn powiedział, że w przypadku instalacji na terytorium Polski amerykańskiej tarczy antyrakietowej stanie się ona „stuprocentowym celem ataku nuklearnego”.

Rok później Rosja ogłosiła nową doktrynę wojenną, zgodnie z którą jej armia może użyć taktycznej broni jądrowej przeciw konwencjonalnym siłom NATO również „prewencyjnie”, czyli wtedy, gdy sama nie zostanie nią zaatakowana.Założeniem tej tzw. doktryny deeskalacji jest przekona-nie, że użycie ładunków jądrowych o stosunkowo niewielkiej mocy i przenoszonych na niewielkie odległości przeciw krajom wschodniej flanki NATO nie spowoduje uruchomienia amerykańskiej „triady strategicznej” i zmasowanej odpowiedzi nuklearnej USA. Jak widać, Rosja przewiduje wiele różnych wariantów użycia broni jądrowej w przypadku konfliktu z krajami Paktu Północnoatlantyckiego. Łączy je jednak jeden element – wszystkie te warianty przewidują atak nuklearny na terytorium Polski. Czy powinniśmy się szykować na czarny scenariusz?

KTÓRĘDY DO SCHRONU?

Niewykluczone. Napięcie na linii Rosja–Zachód stale rośnie. Mnożą się incydenty. Załóżmy, że podczas jednego z nich myśliwce NATO zestrzeliły parę rosyjskich samolotów, które naruszyły przestrzeń powietrzną Litwy. Moskwa w odwecie rozmieściła w obwodzie kaliningradzkim kilka zestawów Iskander wyposażonych w najnowsze rakiety manewrujące z głowicami jądrowymi. UE i NATO wydają wytyczne dotyczące ochrony ludności na wypadek konfliktu zbrojnego, także z użyciem broni jądrowej i chemicznej. Po raz kolejny okazuje się, że na taką sytuację najgorzej przygotowana jest Polska.

Od kiedy w kampaniach wyborczych 2015 r. słowo „bezpieczeństwo” było odmieniane przez wszystkie przypadki, niewiele się w tej sprawie zmieniło. Wprawdzie rząd rozstrzygnął wart 10 mld zł przetarg na tarczę antyrakietową „Wisła”, mającą niszczyć m.in. rakiety bliskiego zasięgu, ale pierwsze jej elementy mają być instalowane w Polsce dopiero w 2019 r. Producent zaoferował rozwiązanie przejściowe w postaci tzw. małej tarczy – jej baterie trafiły do Polski i zostały rozmieszczone na północnych i wschodnich obrzeżach Warszawy. Największym jednak problemem jest brak schronów dla cywilów. Okazuje się, że te istniejące są w stanie pomieścić ok. 990 tys. ludzi, czyli 2,5 proc. ludności Polski.

 

Przez niemal trzy dekady po zakończeniu zimnej wojny liczba schronów malała, a ich wyposażenie zostało wymienione zaledwie w 2 proc. W połowie 2015 r. w kraju znajdowało się zaledwie 4900 budowli, w których ludzie mogą przetrwać w izolacji przez przynajmniej kilka dni. Niezbędne wyposażenie takiego miejsca – poza solidną konstrukcją – to hermetyczne drzwi (najlepiej podwójne), system filtrów, zapasy wody, własne oświetlenie i tzw. suche sanitariaty. Oraz dodatkowe, awaryjne wyjścia na wypadek zasypania gruzem. To minimum, bo dobry schron musi jeszcze dysponować odzieżą ochronną, maskami przeciwgazowymi, zestawami do odkażania, aparaturą mierzącą skażenia i promieniowanie. W przypadku ataku jądrowego jego konstrukcja powinna zapewniać 100-krotne zmniejszenie dawek promieniowania gamma i neutronowego do dawki 0,5-2 Greja, przy których organizm jest w stanie sam się zregenerować, unikając choroby popromiennej (przy dawce powyżej 50 Grejów śmierć następuje niemal natychmiast).

Budowli spełniających wszystkie te kryteria jest w Polsce niewiele – wśród największych można wymienić niektóre stacje warszawskiego metra, schron pod dworcem kolejowym w Szczecinie czy pod Nową Hutą. W sumie w 4900 budowlach uznanych za schrony może przetrwać 490 tys. osób. To oznacza, że przeciętnie jedno takie miejsce jest w stanie pomieścić 100 osób. Większość schronów została zbudowana w czasach PRL, a wiele z nich to budowle jeszcze poniemieckie. Dziś ich użytkownikami są zwykle prywatne firmy i instytucje, które mają obowiązek doprowadzić je do pierwotnej funkcji w ciągu 24–48 godz., ale w wielu wypadkach to fikcja: w niektórych miastach władze nie posiadają nawet aktualnych list takich schronów.

Kolejne pół miliona osób może znaleźć schronienie w tzw. ukryciach. Są to miejsca, które przystosowuje się do spełnienia tej roli dopiero w czasie zagrożenia atakiem. Rolę ukryć mogą pełnić m.in. podziemne garaże, tunele metra, a także piwnice pod budynkami o konstrukcji wystarczająco mocnej, by pochłonąć energię bezpośredniego trafienia bombą lub rakietą z ładunkiem konwencjonalnym (przyjmuje się, że 10-piętrowy żelbetowy budynek jest w stanie pochłonąć energię 500-kilogramowej bomby burzącej i tym samym nie dopuścić do zniszczenia znajdujących się pod nim piwnic). W sytuacji zagrożenia miejsca przeznaczone na ukrycia są wyposażane w filtry, hermetyczne klapy i drzwi, zamurowuje się też zbędne otwory i w razie potrzeby obsypuje ściany zewnętrzne wałem ziemnym do wysokości stropu.

Ukryć jest w Polsce 22,7 tys., przeciętna pojemność każdego to zaledwie 25 osób. Niektóre ukrycia – np. tunele metra – mają wystarczająco mocną konstrukcję, by przetrwać skutki wybuchu jądrowego, ale nie umożliwiają dłuższego przebywania w nich. Tymczasem w przypadku skażeń czas, który musi minąć, zanim będzie można bezpiecznie wyjść na powierzchnię, może wynosić nawet 2 tygodnie. Polacy mogą tylko zazdrościć Niemcom, którzy przygotowali schrony dla 60 proc. swoich obywateli, nie mówiąc już o Szwecji (88 proc.) czy Szwajcarii, w której miejsc w schronach jest 14 proc. więcej niż zamieszkujących ten kraj ludzi.

KULA OGNIA NAD PAŁACEM KULTURY

W Polsce w najlepszej sytuacji jest stolica, ponieważ ma metro. Jednak tylko siedem projektowanych jeszcze „za komuny” stacji – Kabaty,  Natolin, Imielin, Stokłosy, Ursynów, Służew i Wilanowską – można uznać za schrony, są bowiem wyposażone w stalowe grodzie i systemy filtrów. Może w nich znaleźć schronienie około 50 tys. warszawiaków z południowych dzielnic. Pozostałe stacje I linii, a także wszystkie stacje II linii nie mają już takich zabezpieczeń.

W sumie wszystkie stacje i tunele metra i kolei, podziemne parkingi i schrony pod budynkami mogą dać schronienie 300–400 tys. warszawiaków. Kolejne kilkanaście–kilkadziesiąt tysięcy może się ukryć w schronach pod budowanymi jeszcze w czasach PRL zakładami pracy, takimi jak dawna Huta Warszawa czy elektrociepłownia Kawęczyn, gdzie schron znajduje się bezpośrednio pod najwyższą budowlą stolicy: 300-metrowym kominem. Dla najwyższych władz państwowych i dowództwa wojsk przygotowano specjalne schrony, których lokalizacja stanowi tajemnicę.

Załóżmy, że pewnego dnia alarm okaże się prawdziwy. Dwa wystrzelone z obwodu kaliningradzkiego pociski, manewrując czasem zaledwie 50 m nad ziemią (dzięki danym z satelitów i samolotów, wbudowanym kamerom i czujnikom) przedarły się w stronę Warszawy. Jedną z rakiet zestrzeliły baterie „patriotów”. Drugiej się nie udało. Nad stolicą pojawia się oślepiający błysk. Termojądrowa eksplozja o mocy 20 kiloton tworzy nad Warszawą kulę ognia średnicy 200 m,w której temperatura sięga trylionów stopni Celsjusza. Wszyscy znajdujący się w odległości 2,5 km od epicentrum wybuchu, którzy nie zdążyli znaleźć schronienia, odniosą poparzenia III stopnia. Większość z nich umrze.

 

W odległości 1,5 km śmiertelność będzie jeszcze wyższa z powodu promieniowania, którego dawka przekroczy 500 remów. 770 metrów od epicentrum nie przeżyje praktycznie nikt. Na temperaturę i promieniowanie nałoży się bowiem potężna fala uderzeniowa, porównywalna z huraganem prędkości 640 km/godz. Słabsze budynki zawalą się, co wywoła dodatkowe pożary. Fala uderzeniowa wywoła śmiertelne wypadki jeszcze w odległości 2 km od epicentrum, jednak najwięcej osób zginie w wyniku promieniowania cieplnego. A to i tak jeszcze nic w porównaniu z ewentualną eksplozją pocisku o sile 1 megatony [patrz infografika obok]…

Ile ofiar pochłonęłaby nuklearna eksplozja o mocy „zaledwie” 20 kt nad Warszawą? Z testu przeprowadzonego za pomocą symulatora nuclearsecrecy.com wynika, że zginęłoby ok. 130 tys. ludzi, a około 300 tys. odniosłoby obrażenia. Jednak skutki eksplozji odczułoby ponad 950 tys. osób, poczynając od czasowego oślepienia nuklearnym błyskiem po zerwane dachy oraz wybite szyby.

Tak byłoby w przypadku nieogłoszenia alarmu i braku ewakuacji do schronów. Im więcej ludzi znalazłoby w nich miejsce i im lepsza byłaby ich jakość, tym mniejsza liczba ofiar. Ponieważ  w przypadku wybuchu nuklearnego najwięcej ludzi ginie od temperatury i fali uderzeniowej na powierzchni, a promieniowanie może mocno zmniejszyć już kilkucentymetrowa metalowa płyta lub kilkudziesięciocentymetrowa warstwa betonu, przy odpowiedniej ilości dobrych schronów liczba ofiar mogłaby spaść nawet o ponad 80 proc.

Lecz schrony to nie wszystko. Trudniejsze jest uniknięcie skutków skażeń, będących wynikiem wybuchów naziemnych. 10-kilotonowa głowica trafiająca w ważny militarnie obiekt zabije „tylko” 5,5 tys. ludzi i poważnie rani ok. 8 tys., jednak radioaktywny pył może zostać rozrzucony na powierzchni wielu setek kilometrów kwadratowych, zatruwając ziemię i wody. Niezbędne jest więc wyposażenie ludzi w odzież ochronną, maski przeciwgazowe i zestawy do odkażania. Z raportu Obrony Cywilnej, instytucji podlegającej komendantowi głównemu straży pożarnej i odpowiedzialnej za pomoc ludności w sytuacji zagrożeń, wynika, że w magazynach OC jest tylko 700 tys. masek, 80 tys. sztuk odzieży i 60 tys. indywidualnych pakietów odkażających. Aż 80 proc. tego sprzętu to wyprodukowane przed 1985 r. „muzealia” wymagające natychmiastowej wymiany.

Także stan samej obrony cywilnej jest dramatycznie niski. Tylko w latach 2010–2012 liczba jednostek OC spadła o jedną trzecią, a ich stan osobowy o 100 tys. ludzi (do 160 tys.). Roczne nakłady na nią to 4 mln zł, co stanowi ułamek promila budżetu armii. W rozsypkę poszło Centralne Laboratorium Ochrony Radiologicznej, monitorujące poziom skażeń – dzięki niemu w 1986 r. udało się zminimalizować skutki awarii w Czarnobylu, podając jod ponad 18 mln ludzi, głównie dzieciom. Gdyby dziś doszło do podobnej, bylibyśmy bezbronni.

NATURALNE POLE BITWY

Polska stanowiła pole walki we wszystkich europejskich wojnach, w które angażowała się Rosja. Stałaby się nim zapewne też w czasie kolejnego konfliktu. Strategiczne znaczenie dla każdego z uczestników przyszłej wojny mają linie transportowe wschód – zachód i przeprawy na dużych rzekach (na samej Wiśle jest ok. 70 mostów kolejowych i drogowych). Były celem dla atomowych uderzeń NATO w czasie zimnej wojny, z tego samego powodu mogą stanowić też cel dla rosyjskich bomb i rakiet. Inne cele to porty i bazy morskie, stacje radarowe, ośrodki łączności, lotniska, baterie przeciwlotnicze i przeciwrakietowe, rafinerie, fabryki zbrojeniowe i ośrodki dowodzenia.

Nadzieja w tym, że obecny stan techniki wojskowej umożliwia bardzo precyzyjne uderzenia, przez co niepotrzebne stały się duże ładunki. Tam gdzie w latach 50. do zniszczenia celu niezbędna była głowica o mocy 100 kt trafiająca z dokładnością do 3 km, dziś wystarczy ładunek o mocy nawet  1 kt trafiający z dokładnością do kilku metrów. „Taktyczny” ładunek o mocy 16 kt sprzed 50 lat można dziś zastąpić znacznie słabszym konwencjonalnym. W porównaniu z czasami zimnej wojny nie grozi nam więc „atomowy holokaust”, połączony ze spopieleniem wszystkich miast na linii Wisły i Odry. Historie ostatnich dwóch wojen uczą jednak, że najważniejsze jest zapewnienie bezpiecznych kryjówek dla ludności. Jak powiedział Ronald Reagan – lepiej chronić życie ludzi, niż mścić ich śmierć.