Potęga horroru: dlaczego lubimy się bać?

Człowiek ma ciemną stronę, która syci się lękiem. By przetrwać, musi się bać. Jeśli nie ma powodu, to go szuka… w horrorze.

Często bywają atakowane, lekceważone albo wyśmiewane. Zarzuca im się, że epatują ohydą, przemocą i odwołują się do niskich instynktów. A one mają więcej zalet niż wad. Choć nie brakuje też paradoksów.

CZYTAJ TEŻ:

Kiszki na polu

Przerażenie towarzyszyło kulturze od początku. „Pomyślcie o tych, których żywcem ze skóry obdzierano albo rwano im ciało na strzępy uderzeniami biczów z żelaznymi ćwiekami i sypano na te rany sól czy lano ocet, ołów roztopiony, olej wrzący. Wspomnijcie innych przywiązanych do nabitych gwoździami drzew i tych, którym przebijano wszystkie członki szpikulcami, których piłowano na pół, krojono na drobne cząstki, palono na wolnym ogniu; aby odwlec chwilę ich śmierci, przedłużano owe męczarnie” – grzmiał XVII-wieczny francuski oratorianin Julian Loriot w kazaniu „O piekle”.

Miał się czym inspirować. Okrucieństwem królów żydowskich epatuje Stary Testament, trwogą napawa nowotestamentowa Apokalipsa, do strachu odwołuje się buddyzm i hinduizm, pełna okrucieństwa jest mitologia, krwią spływa literatura starogermańska i sarmacka. „Trzask i zgrzyt ostry, gdy po same pałki / Kruszyły kopie w trupach na kawałki / Pełno ran, pełno śmierci; więzną konie w mięsie / Krew się zsiadła na ziemi galaretą trzęsie / Ludzie się niedobici w swoich kiszkach plącą / Drudzy chlipią z paszczęki posoką gorącą” – pisał Wacław Potocki w „Wojnie chocimskiej”. Nie każde przerażenie wzbudzane przez dzieło sztuki jest jednak horrorem. Ten gatunek wykształcił się dopiero na przełomie XVIII i XIX wieku w postaci powieści gotyckiej, jako efekt romantycznej fascynacji mistycyzmem. Nie ma zgody co do tego, czy za pierwszą należy uznać „Ferdinal Count Fathom” Tobiasa Smoletta (1765), czy „Zamczysko w Otrando” Horace’a Walpole’a (1776).

Faktem jest, że proza gotycka to zwykle sentymentalne, melancholijne historie, które dziś nikogo nie przerażają – w przeciwieństwie do twórczości markiza de Sade’a. „Obiecałeś mi, iż ssać będę szpik jej kości i wypiję krew z jej czaszki. – Podtrzymuję to – odparł Dolmus. – Gdy będziesz tym zajęta, twój brat i ja będziemy konsumowali jej pośladki” – czytamy w powieści „Justine” (1798). To zaledwie niewinne preludium do makabry, której poddano niewinną dziewczynę – gwałcono ją, poniżano, bito, zaszywano i powtórnie rozdziewiczano. Oprawców nie odstręczyły nawet jej zwęglone zwłoki… W porównaniu z twórczością de Sade’a powieści gotyckie to jasełka. Ich mechanizm obśmiano w XIX wieku: dom wystarczy zastąpić zamkiem, westchnienie – jękiem, ojca – potworem, gospodynię – czarownicą, zefirek – wyciem burzy. I gotowe. Dziś dla dzieła grozy nie udałoby się sporządzić tak prostego wzoru.

Groźny chaos

Współczesny horror to „suma uczuć, przemyśleń i postaw ludzkich wobec strachu, wypracowanych przez wieki” – pisze Michał Kruszelnicki („Oblicza strachu. Tradycja i współczesność horroru literackiego”). Horrory zawierają więc to, czego się boimy (zło, śmierć, przemoc, ciemność, choroby) lub czego nie znamy, np. świat nadprzyrodzony. Jego delegatem jest potwór. Nieczysty, cuchnący, obślizgły i zdeformowany. Zamieszkujący ciemne i podejrzane miejsca. Przywodzi na myśl rozkład, choroby, robactwo i zarazki, wszystko, czego przy zdrowych zmysłach unikamy. Potwór może zagrażać czyjejś tożsamości (w „Egzorcyście”), dążyć do zniszczenia porządku moralnego (jak w „Dziecku Rosemary”) lub budować społeczeństwo alternatywne („Jestem legendą”). Może przywoływać strachy z dzieciństwa (że zostaniemy zjedzeni) i lęki seksualne (przed gwałtem czy stosunkiem kazirodczym) – pisze Noël Carroll w „Filozofii horroru”. Do wywołania grozy wystarczy jednak, aby potwór był fizycznie niebezpieczny. Albo że w jakiś sposób będzie pogwałcony naturalny porządek rzeczy – gdy połączone zostaną elementy obce (człowiek i przedmiot w „Laleczce Chucky”), gdy jakiegoś zabraknie („Jeździec bez głowy”) albo gdy formy nie ma zupełnie (brudna woda w „Dark Water”).

Takie pogwałcenie natury jest niebezpieczne, bo jest nieznane. Sam kontakt z potworem wydaje się więc zagrażać życiu. Wynaturzenie jest też niebezpieczne dla zdrowego rozsądku, dlatego konfrontacja z nim często kończy się obłąkaniem. „To nie aberracje fizyczne czy psychiczne nas przerażają, lecz brak porządku, który się w takich sytuacjach objawia” – potwierdza Stephen King.

Paradoks fikcji i horroru

Celem horroru jest wzbudzenie grozy. Uzasadnia go opowiadana historia, która kryje jakąś tajemnicę. Aby ją odkryć, trzeba zapłacić cenę. Inaczej horror staje się niesmaczny, kiczowaty i nudny. Groza książkowa czy filmowa (tzw. artgroza) jest o tyle kusząca, o ile smakuje się ją przez „okno wystawy”. Wiadomo, że lepszy lizak bez papierka, ale jeśli idzie o strach, wolimy bać się bezpiecznie i kontrolować sytuację (móc odłożyć książkę lub wyłączyć film). I choć los bohatera nie jest naszym, to często udzielają nam się jego emocje (strach, wstręt, obrzydzenie, szok, przerażenie, zniesmaczenie).

 

I tu pojawia się pierwszy paradoks. Skoro wiemy, że mamy do czynienia z fikcją, to dlaczego odczuwamy emocje? Jedni twierdzą, że udajemy. Inni są zdania, że dzięki sztuce ulegamy iluzji i zapominamy, że wszystko dzieje się na niby. Jeszcze inni, że świadomość fikcji chwilowo „zawieszamy”. Najbardziej przekonująca teoria mówi, że boimy się nie horroru, ale własnych wyobrażeń na jego temat. Innymi słowy, to nie Frankenstein przeraża, ale myśl, że mógłby istnieć i to w takiej formie, jaką „ulepszy” nasza własna wyobraźnia. Skoro więc obcowanie z horrorami jest tak nieprzyjemne, to dlaczego u licha to robimy? Dlaczego dobrowolnie fundujemy sobie strach, skoro zwykle go unikamy? I w końcu, jak można czerpać przyjemność z czegoś, co przyjemne nie jest? Oto drugi paradoks horroru, na który w XVIII wieku zwrócili uwagę John i Anna Laetitia Aikinowie.

Strach pozwala przetrwać

 

Okazuje się, że nie tyle chcemy się bać, ile musimy. „Lęk ludzi mieści w sobie całą historię ewolucji gatunku” – napisał wybitny psychiatra prof. Antoni Kępiński. „Współczesna psychiatria udziela nam na horrory nie tylko zezwolenia, ale i obdarza je błogosławieństwem” – dodawał pisarz i krytyk literacki Wojciech Żukrowski. Strach jest tak samo wpisany w alfabet emocji jak radość, miłość czy spokój. Naszym przodkom towarzyszył nieustannie. Gdy szli na wojnę, chorowali i polowali. Bali się wszystkiego – smoków, ciemności, porodu, piorunów i ognia piekielnego. Świata nie znali, ale rozumieli na swój sposób. Aby przetrwać, musieli mieć się na baczności. Strach wzmagał ich czujność i zwiększał szanse na przetrwanie. „Był nieodłącznym elementem życia i pozwolił się do niego przystosować” – mówi psycholog, prof. Janusz Czapiński.

Rozwój nauki pozbawił nas lęków, które dręczyły naszych przodków. Rozwój cywilizacji zabezpieczył nasz byt. Nie oznacza to jednak, że przestaliśmy się bać. Zmieniły się tylko powody (zagłada atomowa, ptasia grypa, terroryzm), choć pewnie i suma strachów jest mniejsza. Przy kiepskiej koniunkturze, niestabilnej polityce czy zagrożeniu terroryzmem szukamy ujścia dla emocji. A horrory doskonale absorbują lęki. Dlatego rozkwitają cyklicznie, w czasach największych napięć. Pierwsze filmy grozy, utrzymane w stylu niemieckiego ekspresjonizmu, powstawały w atmosferze kryzysu republiki weimarskiej: „Nosferatu – symfonia grozy”, „Golem” czy „Gabinet Doktora Calighari”. Ich nadejście przepowiedział krótkometrażowy film braci Lumiere. „Wjazd pociągu na stację w La Ciotat” – pierwszy obraz na wielkim ekranie – niezamierzenie stał się pierwszym horrorem. Podczas projekcji publiczność pierzchła z sali. W czasie Wielkiego Kryzysu lat 30. bestie, takie jak Drakula, King Kong czy Frankenstein, żyły na marginesie nie z własnej woli – podobnie jak borykający się z biedą bezrobotni. W latach 50. straszyły monstrualne owady i bezduszne warzywa, obce i wrogo nastawione istoty („Najeźdźcy z Marsa”, „Inwazja porywaczy ciał”). W dobie zimnej wojny aluzyjność scenariuszy nie pozostawia wątpliwości, o jakich „najeźdźców” chodzi. Aż w końcu straszyć zaczął człowiek.

W 1957 roku aresztowano seryjnego mordercę Eda Geina. Podczas rewizji w jego domu odnaleziono przedmioty z ludzkiej skóry, pas z brodawek, nosów i serca oraz inne rzeczy domowego użytku ozdobione resztkami ofiar. To wstrząsnęło Ameryką. Wielki sukces odniosła inspirowana historią Geina „Psychoza” (1960) Alfreda Hitchcocka, która zapoczątkowała serię filmów o psychopatycznych mordercach (tzw. slashery). Michael Myers, bohater „Halloween”, od najmłodszych lat był dziwny. Nie odróżniał dobra od zła, nie mówił i nie miał kolegów. Pewnego dnia złapał za nóż i… tak się zaczęło. Po latach uciekł z psychiatryka, by zabić tyle osób, ile się da. W podobny sposób giną też ofiary serii „Piątek 13.” i „Koszmar z ulicy wiązów”. Te obrazy stały się klasyką gatunku, za to mniej chwały przyniosły horrorowi filmy „gore“ , w których przelewają się hektolitry krwi, flaków i rozkładających się zwłok. Niektóre, takie jak seria „Żywych trupów”, odniosły jednak spory sukces, choć ich dystrybucja bywa niełatwa (rekordzistą jest włoski „Cannibal ferox”, zakazany w 32 krajach).

Rzeźnioterapia

Filmy grozy znowu przeżywają renesans. Autorzy nawiązują do innych pisarzy, ich dzieł i bohaterów – horror zwrócił się ku samemu sobie, reanimuje się starsze produkcje („Teksańska masakra”, „Egzorcysta”, „Kult”). Horror zawsze odzwierciedla nastroje i lęki swoich czasów. Dziś najbardziej boimy się siebie. Coraz więcej wiemy o ludzkiej psychice, a ta wiedza przeraża. Obok horrorów psychologicznych („Blair witch project”) odrodziły się slashery o mordercach- psychopatach. Demoniczny Hannibal Lecter, psycholog rozsmakowany w sztuce klasycznej i smażonym ludzkim mózgu, został okrzyknięty czarnym charakterem wszech czasów. Wszak potwór fascynuje z tych samych względów, z których przeraża. Lecter zabija, by zaspokoić perwersyjne żądze. John Doe („Siedem”) bawi się w Boga. Ludzi, którzy lekceważą siedem grzechów głównych, skazuje na śmierć w straszliwych męczarniach. Jigsaw („Piła”) robi to dla rozrywki – ofiary zmusza do rozegrania przerażającej gry o własne życie. Zostawia im kilka wskazówek i dwie piły ręczne – zbyt słabe, by przeciąć stalowe kajdany, ale wystarczająco mocne, by… przepiłować kości.

Obok horroru rzeźnickiego pojawił się horror rodzinny, który rejestruje dziwne transformacje, jakim podlega dzisiejsza rodzina klasy średniej. Coraz częściej niepełna i rozbita, nie jest w stanie zachować ani przekazać tradycyjnych wartości. Demoniczne dzieci z takich filmów, jak „Inni”, „Omen” czy „Szósty zmysł”, wyrażają niepokoje pokolenia migracji, które musi funkcjonować bez wsparcia wielopokoleniowej rodziny. Jaki los ich czeka – czas pokaże, ale zastanowić się warto. W razie czego horror pomoże się „przygotować na nadchodzące niebezpieczeństwo, nauczyć się zachowań, mających mu się przeciwstawić” – mówi prof. Czapiński – „Filmy cukierkowate niczego nie uczą, usypiają widza. Oglądanie fikcyjnego zła przygotowuje do odpowiednich zachowań w niebezpiecznych sytuacjach. Obcując z grozą, człowiek kombinuje, jak sam zachowałby się w danej sytuacji. Ma szansę czegoś się nauczyć”.

Zalet cd.

 

Horrorom zarzuca się epatowanie brzydotą i przemocą. A przecież harmonia wyrasta z analogii przeciwieństw. Obcując ze złem, poznajemy dobro, brzydota jest punktem odniesienia dla piękna. Dawniej chłopiec stawał się mężczyzną, gdy upolował zwierzę, przetrwał w górach, zdobył skalp, udźwignął miecz itd. Aby zasłużyć na przyjęcie do grona dorosłych, musiał udowodnić swoją dojrzałość. Dziś, gdy zanikają wszelkie rytuały, egzamin z odwagi zdaje się inaczej… poprzez horror. Zmierzenie się z dziełem „dla osób o mocnych nerwach” uwiarygadnia naszą odwagę. Nic dziwnego, że fani horrorów to zazwyczaj uczniowie i studenci. „Żyjąc pod parasolem ochronnym rodziców, na co dzień często nie stykają się z poważnymi zagrożeniami. Obcując z horrorami, uzupełniają sobie emocje, których im brakuje” – mówi Łukasz Orbitowski, rodzimy pisarz grozy. W traktacie „Nadnaturalny horror w literaturze”, Howard Phillips Lovecraft przekonuje, że groza wywołuje quasi-religijne doznania.

Choć boimy się rzeczy nadprzyrodzonych, one nas fascynują, ujawniając atawistyczną skłonność do admiracji bóstw. Gdy od praktykowania religii się odchodzi, horrory zaspokajają potrzeby ducha. Jeszcze dalej posunął się Ernest Jones – w doborze lektur dopatrywał się nienasyconych emocji i niespełnionych pragnień o podłożu seksualnym. Dla niego „Egzorcysta” czy „Carrie” to „forma zaspokojenia dziecięcej wiary w nieograniczoną potęgę hamowanej złości, a wampir równa się poczuciu tęsknoty za zmarłym krewnym z elementami oralnego seksu (ssanie, gryzienie)”. Jak jednak interpretować w tym kontekście „Zew krabów”? Niespełnione marzenia o karierze kucharza? Nic dziwnego, że większość badaczy skłania się ku klasycznej teorii. Zadaniem tragedii antycznej było wywołanie u widza katharsis – oczyszczenia, rozładowania emocji w bezpiecznej formie scenicznej obserwacji. Funkcję tę pełniła zawsze sztuka wysoka, dziś czyni to horror. Bo widz, choć wieki całe późniejszy, ma te same potrzeby. Przepuszczając przez swą wyobraźnię grozę, pozbywa się emocji, a nawet zyskuje pocieszenie. Zawsze miło uświadomić sobie, że nasze problemy to pikuś w porównaniu z tym, co przeżywa bohater.