Prezent dla Führera

Ucieczki niemieckich żołnierzy z brytyjskiej niewoli przypominały wielką grę ze strażnikami. Tylko jeden z jeńców zdobył główną nagrodę i wrócił do Rzeszy

Dwaj mężczyźni szli poboczem już dwie godziny, uskakując w krzaki przed każdym autem. W końcu stwierdzili, że są bezpieczni, i postanowili złapać autobus.
– Dwa do Notthingham, poproszę.
– Zwykły czy powrotny?
– Tak – wydukał kupujący, nie za bardzo wiedząc, o co chodzi. Odpowiedzi na to pytanie nie było w zestawie, który wykuli na pamięć. Zdziwiony konduktor sprzedał w końcu bilety, ale nie przestawał obserwować dziwnych pasażerów. Jeden z mężczyzn wysiadł na przedmieściach, drugi dojechał do Sheffield. Podejrzliwy konduktor zatrzymał pojazd przed posterunkiem policji. Pierwszy z mężczyzn również nie miał szczęścia. Ukradł zepsuty rower i wpadł w ręce policji. Tak próbę ucieczki dwóch kolegów z obozu Swanwick opisał Fritz Wentzel, niedoszły dowódca U-77.

Pierwsi na brytyjskiej ziemi zameldowali się podwodniacy z U-27, wyeliminowani z dalszej walki już we wrześniu 1939 r. Ze względu na braki żywnościowe i fakt, że Anglicy spodziewali się inwazji (i nie chcieli u siebie piątej kolumny), schwytani Niemcy nie pobyli długo na Wyspach. Ponad 33 tys. jeńców wylądowało za oceanem, m.in. w Kanadzie (dopiero po zwycięstwach w Afryce jeńców masowo przewożono na Wyspy). Tamtejsze kroniki filmowe pokazują uśmiechniętych, dobrze odżywionych Niemców, uprawiających sport (boks, piłkę nożną, hokej). W obozie dla oficerów Gravenhurst uczynni Kanadyjczycy zaprojektowali nawet ogrodzenie w ten sposób, aby osadzeni mogli popływać w jeziorze! Jeńcy organizowali zajęcia naukowe, a nawet mogli korespondencyjnie zdobyć dyplom uniwersytecki. „Spędziłem 6 lat za drutem kolczastym. Nie nudziłem się ani minuty” – opowiadał oficer Kriegsmarine Volkmar König w sierpniu 2003 r. reporterowi „Toronto Star”. Mimo niemal luksusowych warunków Niemcy próbowali uciekać.

POD, A MOŻE NAD PŁOTEM?

Por. Ulrich Steinhilper, strącony w Me-109 nad Wielką Brytanią jesienią 1940 r., kilkakrotnie wydostawał się z obozu. Dziś ten emerytowany autor koncepcji komputerowego przetwarzania tekstu mieszka w Stuttgarcie i chętnie wraca do czasów swojej kozackiej brawury. „Najbardziej niesamowita próba ucieczki? Mój pomysł z malarzami!” – opowiada „Focusowi Historia”. 18 lutego 1942 r. Steinhilper wraz z kolegą podszedł do ogrodzenia kanadyjskiego obozu w Bowmanville i zaczął malować słupki. Pozostali osadzeni odwracali uwagę strażników, tocząc zacięty mecz piłki nożnej. Tymczasem „malarze” spokojnie przeszli po drabinach na drugą stronę płotu. Następnie zabrali się za zewnętrzne ogrodzenie. Gdy skończyli… ulotnili się. Nie na długo.

Ale Steinhilperowi należy się także tytuł za najbardziej pechową ucieczkę. Kilka miesięcy wcześniej – w listopadzie 1941 r. – dotarł do Niagara Falls tuż nad granicą z USA. Udało mu się schować na lokomotywie, która przejechała na amerykańską stronę. Po 30 minutach pociąg ruszył dalej. Ku przerażeniu Niemca wjechał na most prowadzący… do Kanady. „Byłem bardzo zawiedziony” – wspomina Steinhilper, który wpadł w ręce „komitetu powitalnego”.

Innowacyjnością planu ucieczki Steinhilperowi dorównał kmdr ppor. Wolfgang Heyda, także z Bowmanville. Oficer Kriegsmarine na specjalnie izolowanym wózku ręcznym zjechał za ogrodzenie po drucie wysokiego napięcia. Dostał się do Pointe de Maisonnette w Nowym Brunszwiku, gdzie miał czekać na niego (a właściwie na asa marynarki wojennej Otto Kretschmera) U-Boot. Kanadyjczycy rozszyfrowali jednak tajny sposób porozumiewania się jeńców z ojczyzną i złapali go na plaży. Okręt podwodny zdołał odpłynąć. Wykorzystanie drutu wysokiego napięcia rozważano też w walijskim obozie w Bridgend, ale tam jeńcy nie wiedzieli, w jaki sposób wyhamować przed słupem…

Nowatorskie pomysły nie zdołały jednak odebrać palmy pierwszeństwa staremu sprawdzonemu sposobowi wydostania się z niewoli – tunelowi. W tym przypadku powodzenie zależało często od rodzaju gruntu, na którym stał obóz (glina, piasek), jak i odległości baraków Ulrich Steinhilper, pilot stracony nad Anglia od ogrodzenia. Jeńcy w Bridgend musieli kopać ok. 19 m, w Swanwick w Anglii drążyli tunel długości ok. 25 m, a w Angler w Kanadzie doszli do 45 m! Każdy dodatkowy metr oznaczał większą ilość ziemi, której należało się pozbyć. Poza oczywistymi metodami – jak wysypywanie gruzu w ogrodzie – niektórzy wymyślali sprytniejsze sposoby. W Bridgend jeńcy zbudowali fałszywy mur w baraku i powstałe pomieszczenie wypełnili ziemią. Fortel wyszedł na jaw dopiero… w latach 80., gdy wandale przez przypadek rozbili ściankę.

Długie tunele musiały być dodatkowo napowietrzane. Zwykle więźniowie konstruowali w tym celu specjalne urządzenia. W Bridgend wykorzystali puszki po mleku i puste kanistry. Napędzany korbą wentylator działał bez zarzutu – z małym wyjątkiem. Pewnego dnia obsługujący maszynę żołnierz poczuł obezwładniającą chęć wypuszczenia gazów. Gdy sobie ulżył, usłyszał jęki dochodzące z podkopu. Mechanizm wciągnął gazy do tunelu…

Więźniowie, którzy nie brali bezpośredniego udziału w przygotowaniach, starali się kryć kolegów. Najlepszy w tłumieniu podejrzanych dźwięków był… chór obozowy. Więźniowie w Swanwick próbowali zagłuszać kopaczy gramofonem, ale zrezygnowali z pomysłu, gdy jeden ze strażników posłał kulkę przez okno baraku, z którego dochodziły dźwięki irytujących go melodii.

JEDEN NA WSZYSTKICH

 

Jeńcy opracowali szereg metod, by ukryć nieobecność kolegów i dać im kilka dni przewagi nad pościgiem. Dobrze sprawdzała się kukła trzymana pomiędzy więźniami na placu apelowym. „Raz w Kanadzie udało nam się utrzymać tę fasadę przez 4 dni” – pisał we wspomnieniach Wentzel. Sytuacja była prostsza, gdy jeńców liczono w barakach. W Angler wykopano dodatkowe tunele, tak aby więźniowie mogli w razie potrzeby uzupełniać stan osobowy poszczególnych budynków. Z kolei gdy liczono więźniów podczas wychodzenia z baraków, część grupy mogła wracać oknem.

„Już samo wydostanie się z obozu jest trudne, ale tak naprawdę to najłatwiejsza część. Dopiero potem, gdy jeden Niemiec staje naprzeciw 42 mln Anglików, zaczynają się trudności” – mawiał Franz von Werra, jedyny Niemiec, który zdołał wrócić do kraju z brytyjskiej niewoli. Często więźniowie nie mieli pojęcia, gdzie się znajdują. W Wielkiej Brytanii pozdejmowano wszystkie drogowskazy i tablice na stacjach kolejowych. Czasem jednak Anglicy zapominali o detalach – w wagonach wiozących więźniów do Bridgend strażnicy nie usunęli map kolejowych…

Przeszkodą stawała się też nieznajomość języka. Co sprytniejsi Niemcy unikali aresztowania, podając się za Holendrów i Skandynawów, których wtedy w Zjednoczonym Królestwie nie brakowało. Inni starali się w ogóle nie odzywać, co niekiedy nie wychodziło im na zdrowie. Grupa uciekinierów z Bridgend, udając górników, wpadła, gdyż… siedziała cicho w autobusie. Walijczycy stali się podejrzliwi, bo milczenie stoi w sprzeczności z ich charakterem narodowym.

Nawet jeśli uciekinierom udało się pozostać na wolności kilka dni, pojawiało się pytanie: co dalej? Osadzeni w Wielkiej Brytanii z utęsknieniem spoglądali w stronę neutralnej Irlandii. Oryginalny plan dostania się na Zieloną Wyspę opracował von Werra. Postanowił… polecieć. A samolot miał dostarczyć nie kto inny jak RAF. Po ucieczce z obozu 20 grudnia 1940 r. przeistoczył się w holenderskiego lotnika w służbie JKM kpt. van Lotta, którego samolot przymusowo lądował. Z początku wszystko szło jak po maśle. Von Werra dotarł do stacji kolejowej, skąd zaalarmowano lotnisko w Hucknall. Choć na dworcu zjawili się najpierw funkcjonariusze policji, von Werra przekonał ich o prawprawdziwości swej historii. W Hucknall oficer dyżurny próbował potwierdzić zeznania „Holendra” na lotnisku Dyce pod Aberdeen, skąd miał startować pechowy wellington. Gdy zrobiło się gorąco, uciekiner wyszedł do toalety i wyskoczył przez okno. Dotarł do zakładów Rolls Royce’a (tuż za płotem lotniska), naprawiających hurricany. Udało mu się przekonać mechanika, że przyszedł po odbiór samolotu. Mężczyzna okazał się jednak służbistą i nalegał, by oficer najpierw podpisał dokumenty. Mijały cenne sekundy. W końcu von Werra dostał się do kokpitu, ale… nie mógł znaleźć startera. Po chwili oficer dyżurny przystawił mu broń do pleców. Miesiąc później von Werra dostał kolejną szansę. Uciekł z pociągu podczas transportu do kanadyjskiego obozu. Autostopem dotarł do Prescott nad rzeką St. Lawrence, która w tym miejscu stanowiła granicę z USA (ciągle neutralnymi). Na środku skutej lodem rzeki uciekinier napotkał przeszkodę: kanał żeglugowy oczyszczony przez lodołamacze. Niezrażony wrócił na kanadyjski brzeg i ukradł łódź. Po stronie amerykańskiej von Werra został aresztowany za… nielegalny „wjazd” do Stanów i trafił na pierwsze strony gazet. Po przewiezieniu do Nowego Jorku sąd zwolnił go za kaucją. Z pomocą pracowników niemieckiego konsulatu lotnik przedostał się do Ameryki Południowej, a potem do Niemiec.

NA SPORTOWO

Nie wiadomo, ilu Niemców próbowało uciec z obozów. „Większość z nas próbowała uciekać, choć jeśli ktoś nie chciał, nie traktowano tego jak dyshonor” – uważa Steinhilper. Sami Anglicy – jak pisał Wentzel – traktowali ucieczki niemal jak sport. Za próbę wydostania się na wolność groziło zaledwie 28 dni izolatki i pozbawienie poborów. Nie wszystkie ucieczki kończyły się powrotem za kratki. Dwóch zbiegów z Angler zastrzelono w niejasnych okolicznościach. Nie odstraszało to jednak naśladowców. Nie sposób stwierdzić, ilu motywowały hasła z filmów propagandowych przypominające, że jeńcy dalej są żołnierzami, a ilu uciekało, by zabić czas i poczuć adrenalinę. Jasne wydają się motywy jeńców z Angler, którzy chcieli wydostać się na wolność 20 kwietnia 1941 r. – w dniu urodzin führera. Wątpliwości nie miał też Steinhilper: „Nawet pod koniec wojny nie wierzyłem w klęskę. Uciekając, chciałem pomóc swojemu krajowi prowadzić wojnę”.