Prof. Jerzy Vetulani nie żyje

Zmarł Jerzy Vetulani, profesor nauk przyrodniczych, psychofarmakolog, neurobiolog i biochemik. “Mnie od zawsze mnóstwo spraw interesowało: jak wygląda goła dziewczynka? Jak to jest z owadami? A jak krowa sika?” – opowiadał nam w 2013 r.

CZYTAJ TEŻ:

 

Pierwszy eksperyment naukowy przeprowadziłem jako pięciolatek. Był dość bolesny. Postanowiłem sprawdzić, czy jak do lampy zamiast żarówki włożę palec, to on będzie świecić. Jak mnie pokopało! Ale to było takie macanie świata. A świat zbudowali przecież tacy, którzy poginęli przez nadmierną ciekawość.

Klub Zbieraczy Owadów

Od zawsze wiedziałem, że chcę być uczonym. Że rzeczą godną człowieka jest pracować na uniwersytecie i odkrywać  tajemnice przyrody. Praca naukowa to nie było objawienie, to nie była zmiana kierunku życiowego (poza pierwszym moim marzeniem, żeby być nurkiem i poławiaczem pereł). To było z natury, z domu. Pochodzę z rodziny intelektualnej. Mój ojciec Adam Vetulani, podobnie jak jego dwaj bracia, był profesorem uniwersytetu, specjalizował się w prawie kanonicznym, czwarty brat został konsulem generalnym w Brazylii. Mama, Irena z Latiników, była przyrodnikiem, z doktoratem. Jeden ze stryjów, Tadeusz Vetulani, restytuował konika polskiego, z jego inicjatywy założono rezerwat tarpanów w Białowieży.

Mogę powiedzieć, że byłem wychowywany na przyrodnika. Choć rodzice nigdy mi nie mówili, co powinienem wybierać. Skoro interesowała mnie przyroda, to nie musiałem być prawnikiem po ojcu. Mając pięć lat, wspólnie ze starszym kolegą z kamienicy Andrzejem Mirockim (dziś lekarzem i nadal moim największym przyjacielem), założyłem Klub Zbieraczy Owadów. Zbieraliśmy motyle i chrząszcze.

Ja także gniazda ptasie. To wszystko wisiało potem w gablotach na ścianach u Andrzeja, jak w muzeum. Z książek się dowiadywaliśmy, jak zbierać owady i jak je zatruwać. Czytałem „Atlas motyli krajowych” i książkę „Wskazówki do hodowli motyli oraz urządzania zbiorów” Dyakowskiego, chyba mieliśmy też klucz Herricha-Schaeffera. To była profesjonalnie zrobiona kolekcja. Ale w końcu pewnego lata, w czasie wakacji, pająki wszystko zjadły. Od kiedy tylko nauczyłem się czytać, to najbardziej mnie interesowały – wstyd powiedzieć – rzeczy popularnonaukowe.

Żadne tam Anie z Zielonego Wzgórza, żadne tam Winnetou, tylko „Światło w morzu” Jadwigi Viewagerowej,  dżdżownica”, „Sąd nad żabami” Bohdana Dyakowskiego. Te lektury, podsuwane przez mamę, kształtowały moją wyobraźnię przyrodniczą. Mieliśmy też w domu komplety „Iskier”, przedwojennego czasopisma dla młodzieży, z rozbudowanym działem naukowym.

Nie wiem dlaczego, szczególnie pociągała mnie astronomia. Jeszcze chyba w czasach okupacji przeczytałem „Eos, czyli granice astronomii” Jamesa Hopwooda Jeansa, potem jego „Niebo” i „Wszechświat”. Trzeba sobie powiedzieć, że książeczki przyrodnicze, z którymi się stykałem, były świetne.

Pamiętam do dziś entuzjazm, z którym czytałem „O wulkanach i ich wybuchach” Dyakowskiego. Przez te wulkany miałem zresztą kłopot. Byłem dzieckiem przemądrzałym, gadatliwym, dziś by może powiedzieli, że miałem ADHD. Mama wzięła mnie więc do psychologa dziecięcego.

Był rok 1943 albo 1944, miałem więc siedem albo osiem lat. Sympatyczna pani zadawała mi pytania: co lubię, jakie książki czytam. Opowiedziałem jej właśnie o tych  ulkanach: o Etnie i Wezuwiuszu, o cyklicznych wybuchach Stromboli, o wygasłych wulkanach w Owernii, podałem charakterystykę płynnej magmy wulkanów hawajskich. Byłem z siebie bardzo dumny. A pani doktor powiedziała mojej mamie, że powinienem mieć absolutny szlaban na książki popularnonaukowe, że się chowam w złym kierunku i powinienem czytać tylko książki dla dziewczynek. Jezu, jaki ja byłem nieszczęśliwy! Jak ja chciałem, żeby tę panią doktor coś złego spotkało!

Potwór z lupą

Doskonały wpływ miało na mnie tajne nauczanie podczas okupacji. Poszedłem do pierwszej klasy w wieku lat sześciu, umiejąc czytać i pisać. Strasznie rozrabiałem z tego powodu nasza nauczycielka, pani Iwiczowa, przeniosła mnie od razu do klasy drugiej. Dzięki temu zarobiłem rok życia. Dobrze się stało, miałem potem czas na długie studia.

Zawsze lubiłem się uczyć. Szybko nauczyłem się czytać i pisać z pomocą starego remingtona, maszyny do pisania. Miałem opinię, i chyba słusznie, dziecka bardzo bystrego. Musiałem mieć wysokie IQ. Całą szkołę powszechną i średnią przeszedłem bez żadnego kłopotu, jak nóż przez masło. Ale bywałem dzieckiem wrednym. Goniłem mrówki z lupą w słoneczny dzień (zresztą potem cała moja praca naukowa to były morderstwa setek szczurów i myszy w laboratorium, ale to już nie sprawiało mi przyjemności). Rodzice mieli ze mną sporo problemów. Mama kiedyś rozmawiała z ojcem: „Adasiu, ty jesteś dobrym człowiekiem, ja chyba też. W tym Jurku musi być coś dobrego”. Jako trzynasto-, czternastolatek byłem podobno potworem. Ale uczony, być może, musi przejść i taki okres. Naukowiec rodzi się często w ludziach przekornych.

Są dwa typy naukowców: jeden przekorny, nieufny wobec autorytetów, kreatywny, nadmiernie wierzący w nowinki, choćby w UFO. I drugi typ konserwatywny, wierzący w autorytety, nie bardzo kreatywny, szukający słabych punktów w nowych ideach, szalenie potrzebny, chociażby dlatego, że nauka, żeby szła do przodu, a nie na manowce, musi być sprawdzana. Te dwa typy osobowości są niezbędne i się uzupełniają. Ja byłem zawsze przekorny. Pochodziłem z dobrej, katolickiej rodziny, jak to się wtedy mówiło – reakcyjnej. Na złość rodzicom w wieku lat 12 zapisałem się do Związku Młodzieży Polskiej
(usprawiedliwia mnie tylko to, że w wieku lat 12 to nawet do poprawczaka nie biorą).

Po paru latach otrzepałem się z tego jak pies po kąpieli, ale dzięki temu doświadczeniu rozumiem na przykład fascynację Sartre’a komunizmem.

Profesor bez nimbu

Na to, że zostałem uczonym, musiały się złożyć geny, środowisko szkolne i rodzinne i warunki życia, które nie odciągały od nauki ani w jedną stronę, ani w drugą – ani bieda, ani rozleniwienie zabawkami.

Wychowywałem się w warunkach sytości do trzeciego roku życia, a potem przyszła okupacja. Historia mojej rodziny pokazuje, że dobra sytuacja materialna nie jest warunkiem sukcesu. Podczas okupacji nam się absolutnie nie przelewało. Ojciec był w wojsku, walczył we Francji i został internowany w Szwajcarii. Pod koniec wojny mama została ciężko ranna; babcia, mama ojca, licząca wówczas 78 lat, żeby nas utrzymać, sprzedawała tutki do papierosów na krakowskich plantach. A zainteresowania naukowe dziecka były wtedy stosunkowo tanią zabawą. Oglądałem na przykład niebo dzięki lornetce dziadka.

Pierwsza organizacja, do jakiej się zapisałem, to było Polskie Towarzystwo Miłośników Astronomii. To był chyba rok 1946. Miałem dziesięć lat. Jeszcze gdzieś mam legitymację. Mój pierwszy artykuł w gazecie ukazał się też w 1946 roku. Bardzo przejęty napisałem w „Młodej Rzeczpospolitej” o tym, że na Boże Narodzenie powinno się raczej robić szopki niż dekorować drzewka, bo po pierwsze były straszne zniszczenia w drzewostanie, a po drugie choinka to jest tradycja niemiecka. Kiedy kończyłem liceum, to byłem – ze wstydem można to teraz powiedzieć – przodownikiem nauki i pracy społecznej.

Z wyjątkiem muzyki i rysunków (tragedia) oraz wychowania fizycznego (średnio) to cała reszta szła mi bez kłopotu. Wszyscy moi koledzy po maturze wybierali medycynę, ja spokojnie poszedłem na biologię (bez egzaminów wstępnych).

 

Potem studiowałem jeszcze chemię. Wywodzę się ze środowiska profesorskiego i słowo „profesor” nigdy nie było dla mnie owiane nimbem. Taka sama grupa jak każda inna, taka sama proporcja inteligentnych i idiotów jak wszędzie.

Tymczasem dziś tytuły naukowe wielu ludziom zastąpiły tytuły szlacheckie i wydają się eo ipso nobilitować posiadaczy.  Czy tym wspomnieniom można ufać? Oczywiście, że łżę, żeby wypaść lepiej! A mówiąc poważnie – równie szczerze, ale poważnie – nasza pamięć jest dość selektywna i lubi nam schlebiać, tak że bezwiednie upiększamy przeszłość i siebie we wspomnieniach. I warto o tym pamiętać.