Jagiellonowie rządzili Polską przez blisko dwa wieki- pierwszy król tej dynastii zasiadł na tronie w średniowieczu, ostatni zmarł już w trakcie epoki nowożytnej. To ogromny kawał czasu, dlatego w trakcie naszej rozmowy będziemy skakali między różnymi okresami. Na początek chciałbym zapytać, czy w tamtym okresie nasz kraj był bardzo niebezpiecznym miejscem? Historycy dysponują źródłami pozwalającymi określić ówczesny poziom przestępczości?
Jeżeli chodzi o pierwsze pytanie, to od razu mógłbym je zakwalifikować do działu „temat-rzeka”. Najprostsza odpowiedź brzmi: to zależy. Zależy od tego do czego lub do kogo porównujemy poziom przestępczości w jagiellońskiej Polsce. Jeśli spojrzymy, jak wyglądała sytuacja w Polsce na tle innych krajów europejskich, to można spokojnie założyć, że było u nas w miarę spokojnie. Ówczesna Polska oczywiście prowadziła różnego rodzaju kampanie wojenne, które, jak wiadomo, nieraz mogły nieść ze sobą wzrost przestępczości na danym obszarze. Wojny te jednak zwykle toczyły się niejako na rubieżach Korony. Na północy walczyliśmy z Krzyżakami, na wschodzie z Tatarami i Turkami, a na zachodzie nieraz ścieraliśmy się w walkach na Śląsku. Na nasze szczęście jednak główne obszary naszego kraju nie były pustoszone przez bitwy, nie mieliśmy przemarszów obcych wojsk, masowych grabieży czy gwałtów. Właściwie nasza ówczesna sytuacja była przeciwnością tego, co się działo chociażby we Francji w okresie wojny stuletniej. Jak wskazywał w swoich listach żyjący w czternastym wieku biskup Troyes, Jan Jouvenel des Ursinis, zbrodnie na ludności cywilnej popełniali nie tylko zwykli rabusie i przestępcy, nie tylko żołnierze wrogiej Anglii, ale też, a nieraz przede wszystkim, sami żołnierze królewscy. Francuskie wsie i miasta były zrujnowane kolejnymi kontrybucjami wojennymi, grabieżami i gwałtami. Na traktach królowali żebracy oraz zorganizowane grupy przestępcze, jak chociażby Muszelnicy. Niemal codzienna przemoc prowadziła do wyludniania się całych połaci kraju. Patrząc z tej perspektywy, można by się pokusić o stwierdzenie, że poziom przestępczości w ówczesnej Francji był bardzo wysoki, a w Polsce niski. Jednakże, jeśli ktoś z ludzi żyjących współcześnie przeniósłby się w czasie do piętnasto- czy szesnastowiecznej Polski, to już mógłby mieć odmienne zdanie. Należy pamiętać, że dawne służby porządkowe i system sprawiedliwości znacznie się różniły od tych działających współcześnie. Oczywiście nie było tak, że należało się bać każdego zaułka w mieście i każdej bocznej ścieżki na trakcie. Jednakże niemal codziennością były bójki, kradzieże, napady, nawet na gęsto zaludnionych rynkach miejskich. Jeśli dodamy do tego widok wieszanych czy okaleczanych przestępców, brak lub słabo zorganizowane służby porządkowe oraz okrutny, z naszej perspektywy, system sprawiedliwości, to nic dziwnego, że ludzie ze współczesności mogliby uważać dawną Polskę za miejsce niezbyt bezpieczne.
Natomiast jeśli chodzi o drugie pytanie, to niestety, ale nie jesteśmy w stanie w pełni ocenić dawnego poziom przestępczości. Wynika to z bardzo prostej przyczyny, niekompletności źródeł. Można badać pewnego rodzaju tendencje. Możemy starać się określać, czy na danym terenie poziom przestępczości wzrastał czy malał z powodu prowadzonych wojen, wprowadzanego prawodawstwa itp. Niestety bardzo trudno badać dawną przestępczość w sposób statystyczny. Dziś policja, sądy czy inne organy administracyjne zbierają i przekazują opinii publicznej różnego rodzaju dane w postaci tabel, zestawień itp. Zawierają one szczegółowe informacje co do ilości popełnianych przestępstw i wykroczeń, ich miejsca popełnienia czy samych przestępców. To właśnie dzięki takim danym główne serwisy informacyjne raczą nas co jakiś czas przekazami o tym, że dany typ przestępstw zanika, gdzieś jest znacznie bezpieczniej czy wręcz przeciwnie, dostajemy ostrzeżenia, gdzie lepiej się nie zapuszczać za dnia czy w nocy. Badając przestępczość w dawnych wiekach, niestety nie mamy takiego komfortu. Źródła, którymi dysponujemy, są w najlepszym przypadku niekompletne, w najgorszym po prostu ich nie ma. Przyczyną takiego stanu rzeczy nie były tylko pożary, zniszczenia wojenne, zagubienia. Przede wszystkim należy zdać sobie sprawę z tego, po co w dawnych wiekach prowadzono różnego rodzaju księgi kryminalne. Nie chodziło tu jedynie o utrwalenie na piśmie całego procesu sądowego. To było nieraz wręcz sprawą drugorzędną. W przypadku wielu rodzajów przestępstw przede wszystkich chodziło o przekazanie informacji następcom na danym urzędzie o występkach konkretnej osoby i za co, i na co została ona skazana. Ważne było to w przypadku osób proskrybowanych i relegowanych z miast. Jeśli kogoś wyrzucamy, to zwykle na dobre. Istotne jest więc, by zachować wiedzę o takim skazańcu. W końcu nieraz osoby relegowane z miasta chciały i powracały do niego nielegalnie. Bez ksiąg proskrypcyjnych dawni urzędnicy nie byliby wstanie zidentyfikować takich osób. Nic więc dziwnego, że w przypadku ksiąg proskrypcyjnych, zachowało się ich w Polsce dość sporo. Porównując ich ilość z ilością zachowanych innych ksiąg kryminalnych, można by odnieść wrażenie, że w dawnych wiekach ludzi głównie wyrzucano z miasta, a mało kogo wieszano czy ścinano. Nic bardziej mylnego. Mamy oczywiście zachowane różnego rodzaju księgi kryminalne, ale jeśli w danej księdze zapisywano głównie informacje o skazanych na śmierć, to po wykonaniu wyroku te informacje dla dawnej administracji nie były już zbytnio potrzebne. Z tego powodu tego rodzaju księgi nie mogły liczyć na specjalne traktowanie, przez co wiele z nich po prostu zostało zniszczonych z powodu złego przechowywania.
Gdzie popełniano więcej zbrodni- w miastach czy na wsiach?
I znów, gdybyśmy mieli się opierać jedynie na zachowanym materiale źródłowym to wówczas należałoby powiedzieć, że w miastach. Księgi sądowe wiejskie, jakie się zachowały do naszych czasów, to jedynie ułamek tego, co kiedyś powstało. Jeśli w miastach nieraz nie dbano o dobre przechowywanie zebranych rękopisów, to co dopiero mówić o wsi. Ponadto zachowane księgi sądowe bardzo rzadko zawierają informacje o zbrodniach, gdyż sądy nie tylko tym się zajmowały. To wszystko sprawia, że informacji co do działalności przestępczej na wsiach posiadamy jeszcze mniej niż tego, co zachowało się z miast. Z tego powodu nasz obraz dawnych zbrodni staje się bardzo niewyraźny. Na pewno możemy powiedzieć, że prawo łamano w mieście, jak i na wsi. Przestępstwa wiejskie były jednak zwykle nieco mniejszego kalibru. Wynikało to z prostego faktu, iż były to wspólnoty mniejsze, posiadano tam znacznie mniej dóbr, a mieszkańcom łatwiej było wskazać podejrzanego, skoro większość osób dobrze się znała. Z drugiej jednak strony i na wsiach zdarzały się niekiedy zbrodnie „dużego kalibru”, wynikające zwykle z niechęci do „obcego”. Znany jest przypadek samosądu dokonanego na Cyganach przez chłopów ze wsi Zambskie Kościele, położonej nad Narwią. Pech chciał, że gdy tabor cygański obozował niedaleko, w tejże wsi zaginęła dziewczynka. Podejrzenie padło na Cygankę, która dzień wcześniej sprzedawała tam różnego rodzaju ingrediencje. Znaleźli się nawet świadkowie, twierdzący, że widzieli ją, jak prowadziła zaginione dziecko. Nie przyjmowano tłumaczeń taboru. Na pomoc wezwano mieszkańców okolicznych wiosek. Nocą kilkusetosobowy tłum napadł na tabor. Sporej części Cyganów udało się zbiec, ale nie wszystkim. Część obito na śmierć na miejscu. Dwie stare kobiety, jedną młodą i kulawego chłopca wzięto na męki. Były one tak okrutne, że początkowo jedynie dziewczyna przeżyła, chyba tylko dlatego, że przyznała się do zarzucanych czynów. Niestety w końcu i ją zatłuczono. Co ciekawe, kolejnego dnia ciało zaginionej dziewczynki wyłowiono z rozlewisk Narwi. Szybko się okazało, że nie ma nikogo, kto brał udział w samosądzie. Każdy chłop był w stanie przedstawić kilku świadków potwierdzających jego alibi. Władze porządkowe też nie przywiązały większej wagi do śmierci grupy Cyganów. Jedynie kilka osób zostało skazanych na pięć uderzeń postronkiem. Niewielka kara w porównaniu do tego, z czym musieli się mierzyć Cyganie.
Jakie były najpowszechniejsze rodzaje przestępstw?
W pierwszej kolejności należałoby wymienić bójki i burdy. Na kolejnych miejscach mieliśmy kradzieże, cudzołóstwo, a w końcu i morderstwo. Do burd i awantur zwykle dochodziło w oberżach. Działanie wypitego alkoholu oraz zebranie się na tak małym obszarze znacznej grupy ludzi, prowadziło do bójek. W starciach używano wszystkiego, co się nawinie, jak kufle, dzbany, kije czy kilofy. Niestety dla walczących, rozlew krwi w karczmie traktowany był przez władze na równi z rozlewem krwi w domu, kościele czy sądzie. Nic więc dziwnego, że posiadamy sporo informacji o bójkach, które zakończyły się wydaleniem z miasta. Z kradzieżami było inaczej. Zwykle przyczyną pierwszej był głód. Kradziono nie tylko jabłka z targu, ale i kury, gęsi, ryby, miód czy konie. Bywało, że kobiety, kradnąc, odbierały dług za pracę, ale i za „leganie” z pracodawcą. Łatwość z jaką udawało się młodym przestępcom popełnić pierwszą zbrodnię, sprawiała, że po niej następowały kolejne. Podczas późniejszych procesów, przestępcy pytani, dlaczego ciągle kradli, odpowiadali, że głowę ma się jedną, a już za pierwszy występek się ją w końcu straci, to skoro trzeba zapłacić głową, to lepiej, żeby to było za więcej „złości”, jak to oni mówili, a nie za tę jedną pierwszą kradzież. Dawni cudzołożnicy mieli znacznie trudniej niż dzisiaj. O ile dziś ich zachowanie doprowadziłoby do rozwodu czy odrzucenia społecznego, to w dawnych wiekach cudzołóstwo było ciężkim przestępstwem, co nie znaczy, że niewystępującym. Wręcz przeciwnie. Cudzołożono często, a to żona z parobkiem, a to mąż ze służką. Częściej cudzołożyli mężczyźni. Za cudzołóstwo uznawano także sytuację, gdy z powodu wieloletniej rozłąki i braku informacji o współmałżonku związano się z inną osobą. Niestety sądy zwykle nie przyjmowały tłumaczenia, iż nie wiedziałem, nie wiedziałam, że żona czy mąż żyje. Choć zwykle kary w takich wypadkach były nieco mniejsze. Niestety nieobce były w ówczesnej rzeczywistości morderstwa i dzieciobójstwa. Najczęstszym motywem była chęć pozbycia się żony, męża czy kochanka. Dzieci ginęły natomiast z powodu biedy, głodu czy wstydu z powodu niechcianej ciąży. Do tego dochodziły mordy pod wpływem gniewu, z przypadku, jak i dla zysku.
Gdyby można się było przenieść do Krakowa w czasach Kazimierza Jagiellończyka, to jakich miejsc radziłby Pan podróżnikowi unikać, aby nie spotkała go jakaś zła przygoda?
W dawnym mieście zasada była dość prosta. Im dalej od centrum i rynku, tym większa szansa na jakąś złą przygodę. Dlatego podróżnikom przede wszystkim nie polecałbym odwiedzać obszarów przy murach miejskich. Na zachodzie mieliśmy ulicę Kocią i Psią, ciągnęły się one od dzisiejszego Muzeum Archeologicznego aż po bramę Sławkowską. Na wschodzie natomiast mieliśmy ulicę Krowią, niedaleko dzisiejszej Mikołajskiej i Świętego Krzyża oraz Świnią znajdującą się w okolicach kościoła pw. Świętego Krzyża. Wszędzie tam były liche, drewniane chatki pobudowane przez biedotę i margines społeczny. Służyły one za schronienie dla licznych rzesz żebraków, złodziei czy prostytutek. Ponadto należało zachować czujność podczas odwiedzin zmarłych na cmentarzu. Dawne cmentarze znacznie różniły się od tych współczesnych. Ówcześnie znajdowały się one w obrębie murów miejskich i pełniły rolę swoistych centrów życia publicznego dla plebsu miejskiego. Łatwo było tam spotkać prostytutkę, żebraka czy obwoźnego handlarza. Równie łatwo jednak spotykało się licznych oszustów, fałszerzy, złodziei czy paserów.
Jeśli taki turysta zaszedłby do późnośredniowiecznej krakowskiej karczmy o podejrzanej reputacji, mógłby przy odrobinie szczęścia usłyszeć, jak przy sąsiednim stoliku kilku typów o zakazanych facjatach umawia się półgłosem na drzimkę z kumanem. O co tu chodzi?
W sumie o nic nadzwyczajnego w przypadku gości dawnych gospód. Zapewne po prostu kilku zawodowych złodziei umawiało się na wspólną kradzież nocną. Całość planów układano jednak przy pomocy języka tajemnego, wełtarskiego. Takie języki funkcjonowały niemal w każdym kraju europejskim, nie tylko w Polsce. We Francji mieliśmy argot, rotwelsch w Niemczech czy cant w Anglii. Choć wspólnie określamy je językami tajemnymi, to jednak każdy był unikatowy, tak jak unikatowe były języki narodowe w poszczególnych państwach. Cechą wspólną było dążenie do ukrycia swoich rozmów, zamiarów i czynów przed organami porządkowymi. To dość naturalne. W końcu posługiwanie się językiem niezrozumiałym dla szerokich mas ludzi znacząco ułatwiało planowanie przestępstw czy działanie w terenie. Oczywiście służby zdawały sobie sprawę z istnienia takich języków i wkładały wiele wysiłków w celu rozszyfrowania ich. Pierwsi w Europie, którym to się udało, byli Francuzi. Miało to miejsce w połowie piętnastego wieku. W Polsce nasi strażnicy musieli czekać znacznie dłużej na możliwość lepszego poznania mowy wełtarskiej. Nastąpiło to dopiero w drugiej połowie szesnastego wieku. Niestety dla współczesnych badaczy, do naszych czasów nie przetrwało zbyt wiele słów z tego języka, jedynie około czterdziestu.
Skąd w ogóle ówcześni przestępcy wzięli pomysł na stworzenie własnego sekretnego języka?
Trudno określić. Zapewne w dużej mierze powstawały one oddolnie, w odpowiedzi na takie zapotrzebowanie ze strony grup złodziejskich. Możliwość nieskrępowanego planowania kolejnych skoków zapewne była tu czynnikiem decydującym. Możliwe też, że w jakimś stopniu dawni przestępcy niejako „podpatrzyli” język używany przez dawnych mnichów. W dawnych klasztorach mieliśmy wielu zakonników składających śluby milczenia. Tylko co w sytuacji, gdy popsuje nam się but, a nie wiemy gdzie można znaleźć szewca? Tu z pomocą przychodził język gestów. Szacuje się, że już w jedenastym wieku składało się na niego około trzysta pięćdziesiąt słów. Dotyczyły one rzeczy codziennego użytku jak żywność czy ubrania, ale i obejmowały słownictwo bardziej skomplikowane jak kwestie aniołów, duszy, zła i dobra. Ponoć nieraz co bardziej konserwatywni mnisi narzekali na „gwar” wywoływany przez gestykulujących współbraci.
Przestępczość zorganizowana miała się w tamtych czasach w Europie bardzo dobrze. Co więcej, syndykaty zbrodni wykazywały poziom profesjonalizmu wyższy nawet niż w niektórych współczesnych strukturach mafijnych. Dość powiedzieć, że gildia złodziei z hiszpańskiej Sewilli prowadziła… księgi cechowe. Proszę opowiedzieć nam o organizacjach skupiających zawodowych kryminalistów.
Jeśli chodzi o tereny Korony, to tu niestety wiele powiedzieć nie możemy. Z jednej strony jest to zapewne spowodowane ubogością zachowanych źródeł. Z drugiej jednak najprawdopodobniej nasze miasta były zbyt małe, by rozwinęły się w nich tak zorganizowane grupy przestępcze jak to miało miejsce na zachodzie Europy. Wiemy, że działali u nas lokalnie różni mistrzowie cechów złodziejskich, jak na przykład niejaki Marek alias Maciek urzędujący w Lublinie. Zarządzał on gildią i nazywany był starszym ponad złodziejami. Funkcjonowały u nas również pewne specjalizacje złodziejskie. Można to wywnioskować z samego języka. Mieliśmy przecież rzezimieszków czyli tych, co rzezali mieszki, jak i kieszonkowców specjalizujących się w okradaniu kieszeni. Jednak wszystko to blednie w porównaniu do cechów złodziejskich na zachodzie. Przyszli złodzieje zaczynali swoją przygodę przestępczą zwykle zostając adeptami w bractwie. Tam poznawali tajniki kradzieży, służyli jako posłańcy i uczyli się wszelkich niezbędnych im umiejętności. Na koniec nowicjatu musieli wykonać tzw. majstersztyk czyli egzamin końcowy. Zaliczano do tego zręczne obcięcie sakiewki, podmianę naczynia srebrnego na cynowe, niepostrzeżone zebranie monet czy obcięcie wisiorka u pasa. Po pozytywnym zdaniu testu można było zostać pełnoprawnym członkiem gildii. Specjalizacji, w których można było się następnie szkolić, w zależności od miasta, było od kilku do kilkudziesięciu. I tak mieliśmy na przykład płaszczowników, czyli złodziei specjalizujących się w kradzieży płaszczy. Nieraz najmowali się oni na przyjęciach jako służba, gdzie mogli bez problemu ukraść pozostawione płaszcze. Kotami zwano tych, którzy zakradali się do domów przy użyciu plecionych drabinek. Apostołowie w swoich eskapadach stosowali nieraz klucz uniwersalny, czyli wytrych. Dewoci skupiali się na okradaniu kościołów i miejsc świętych, a satyrowie preferowali kradzież krów, koni, owiec i innych zwierząt, jakie im się trafiły. Najgorsi byli jednak chyba cyganie, przez małe c, gdyż nie chodzi tu o prawdziwych Cygan. Porywali oni małe dzieci, które następnie okaleczali i łamali im kończyny. Tak „przygotowane” sprzedawali włóczęgom i fałszywym żebrakom, którzy wykorzystywali je do zbierania jałmużny.
„Organizacje mafijne” działały głównie w miastach, ale poza murami miejskimi też trzeba się było mieć na baczności. Na traktach szczególną grozę budzili raubritterzy. Kim oni byli?
Nazwa wywodzi się z języka niemieckiego i w wolnym tłumaczeniu oznacza rycerza rozbójnika, bo tym właśnie oni byli. Choć mogłoby się wydawać, że rycerze uznawali swój stan za jeden z położonych wyżej w hierarchii społecznej, to warto jednak pamiętać, że był on jednak bardzo niejednorodny. Byli tam bogaci panowie feudalni, jak i drobne rycerstwo, które nieraz miało problemy z utrzymaniem siebie, swojej rodziny czy rycerskiej twierdzy. Z tego powodu niekiedy rycerz taki zaczynał zajmować się rabunkiem. Co ciekawe osoby takie nie postrzegały rabunku jako ujmy na honorze. Wręcz przeciwnie. Twierdziły, że należy bronić swoich ziem i praw wszelkimi sposobami. Jak doszli do tego, że najlepszą obroną swojej pozycji jest napad zbrojny na kupiecką karawanę, trudno orzec.
Jedną z najgroźniejszych polskich band rabusiów dowodziła kobieta – Katarzyna Vlekyne. Kim była ta krwiożercza niewiasta i co, prócz płci, wyróżniało ją na tle kolegów po fachu?
Katarzyna żyła pod koniec XV wieku i z pochodzenia była Węgierką. Choć zamek w Barwałdzie pod Wadowicami, z którego operowała, należał do jej męża, to spokojnie można powiedzieć, że to ona w tym związku nosiła spodnie. I to dosłownie. Kiedy to mąż pilnował zamku, ona ze swoją bandą grabiła okoliczne wioski, grody i podróżnych. W czasie wypadów jeździła konno i nosiła zbroję niczym mężczyzna. Ponoć w działalności nie przeszkadzała jej nawet ciąża. Co ciekawe została ostatecznie spalona, ale nie za rozboje, a za posługiwanie się sfałszowanymi monetami. Pamięć o niej była jednak tak silna, że jeszcze wiele lat po jej śmierci kaznodzieje z pobliskiej Kalwarii Zebrzydowskiej straszyli w swoich kazaniach jej wyczynami.
Najgłośniejszym i najbardziej bezczelnym przestępstwem, jakie widziała jagiellońska Polska, była dokonana w lutym 1559 roku kradzież pieczęci koronnej. To było wydarzenie na miarę afery, jaka wynikłaby, gdyby ktoś prezydentowi USA ukradł walizkę z kodami do pocisków atomowych. Wydawać by się mogło, że takiego skoku mógł dokonać tylko wirtuoz przestępczego fachu, zuchwały włamywacz w typie słynnego Szpicbródki. Tymczasem odpowiedzialny za kradzież Bartosz z Lusina był, używając popularnego wśród młodzieży przymiotnika, randomowym drobnym złodziejaszkiem z Krakowa. Jakim cudem zatem skradł najcenniejszy po koronie klejnot Królestwa Polskiego?
Myślę, że spokojnie możemy Bartosza nazwać największym polskim złodziejem z przypadku. Bo tak rzeczywiście było. Sam Bartosz na co dzień nie wyróżniał się spośród złodziejskiej braci. A to coś ukradł, a to przepił, a to spieniężył. Wiele o jego wcześniejszej działalności nie wiemy, co już świadczy o tym, że, albo był tak wyrafinowanym złodziejem, że władze nie mogły wychwycić jego postępków, albo był zwykłym złodziejaszkiem jakich wiele. A jak Bartosz wplątał się w kradzież pieczęci? Akurat w pewien wieczór, gdy straże były mniej czujne, gdyż król nie był obecny na zamku, Bartosz natknął się na Kazimierzu na orszak ówczesnego podkanclerza Filipa Padniewskiego. Wmieszał się pośród jego ludzi, a gdy dotarli do tzw. Domu Długosza na Kanoniczej, i gdy nikt nie patrzył, ukrył się za piecem. Korzystając z okazji, gdy nikt nie patrzył, zwinął mieszek z pieczęcią i złotym łańcuchem. Wszystko wskazuje na to, że Bartosz nie miał pojęcia, z jakim skarbem ma do czynienia. Wielu przedstawicieli obcych państw zapewne wiele by dało za tę pieczęć, w końcu ówcześnie to nimi uwierzytelniano wszelką korespondencję czy dokumenty. Natomiast nasz złodziejaszek po kradzieży uciekł do rodzinnej wsi pod Bochnią. Tam pieczęć rozbił, a łańcuch ukrył w kopie siana. Gdy szukał pasera dla zrabowanych dóbr, nie wiedział, że szukało go już niemal pół Polski, a na pewno cały Kraków. Bartosza wydał znajomy Żyd-paser z Bochni. Zapewne sam nie chciał być wplątany, w bądź co bądź, sprawę polityczną. Bartosza skazano na okrutną śmierć. Wożono go po rynku na wozie i wielokrotnie piętnowano rozgrzanym żelazem. Ostatecznie trafił na miejską szubienicę, gdzie go powieszono.
Wielkie zainteresowanie mediów i gwałtowne emocje opinii publicznej budzą sytuacje, w których dochodzi do styku światów polityki i przestępczości. Afery takie dobrze znali mieszkańcy Polski Jagiellonów. W drugiej połowie XVI wieku Krakowem przez czterdzieści lat trząsł niejaki Erazm Czeczotka. Sławny pisarz Mario Puzo nazwał kiedyś papieża Aleksandra VI Borgię i jego dzieci pierwszą rodziną mafijną w dziejach, idąc tym tropem Czeczotkę można by określić mianem pierwszego polskiego nowożytnego mafioza, przy czym gangsterska działalność nie przeszkodziła mu w trzykrotnym zostaniu burmistrzem ówczesnej stolicy! Proszę powiedzieć nam coś więcej o tej złowrogiej postaci.
Życie i działalność Erazma Czeczotki było tak barwne i pełne różnych zwrotów akcji, iż wręcz zasługiwałoby na stworzenie ekranizacji filmowej. Choć sam nie pochodził ze znaczącego rodu, to udało mu się wżenić w rodzinę Montelupich, przez co w połowie XVI wieku został nobilitowany. Dzięki zręcznemu zarządzaniu, dobrym kontaktom, a przede wszystkim częstemu łamaniu prawa, udało mu się zbić ogromny majątek i przez wiele lat zajmować stanowisko burmistrza miasta. To wówczas „rozwinął skrzydła” i zwiększył swoją przestępczą działalność. Jeden z rajców, Stefan Haller, zarzucał mu popełnienie trzydziestu czterech zbrodni. Pośród nich można wymienić próbę zabicia rajcy, bezpodstawne ścięcie pewnego studenta, nielegalne poddzierżawianie dóbr miejskich za wielokrotnie wyższe sumy, „pożyczanie” sobie funduszy miejskich czy zagrabienie pieniędzy przeznaczonych na sieroty. Do tego prowadził liczne zamtuzy oraz utrzymywał kochanki z funduszy miejskich. Nic dziwnego, że ówcześnie twierdzono, że jest przywódcą wszelkich łotrostw, a współcześnie określa się go Cezarem Borgią Krakowa. Niech podsumowaniem działalności Czeczotki będzie opis sprawy Jarosława Wolskiego. Owy Jarosław spotykał się z pewną Anną. Taż Anna miała jednak w tym samym czasie wielu adoratorów, w tym i Czeczotkę. Gdy pewnego razu obaj panowie się spotkali, doszło do rękoczynów, a że Wolski był większy, to bez problemu pobił burmistrza. Ten jednak przyrzekł mu zemstę. Nieraz jego pachołkowie próbowali pobić Wolskiego, ale bez rezultatu. W tej sytuacji Czeczotka spreparował dowody zniszczenia drzwi ratuszowych i oskarżył o to Wolskiego. Szybko znalazło się wielu świadków całego zdarzenia. Choć rajcy nie dawali wiary tym zeznaniom, to jednak naszemu Borgii udało się namówić Wolskiego, żeby sam się przyznał, za co miał być wypuszczony. Ten się na to zgodził i podpisał w ten sposób swój wyrok śmierci. Wolski szybko trafił pod katowski topór. I choć ponoć kat wiedział, że ścina niewinnego, nie przeszkadzało mu to. Po tych wydarzeniach doszło w mieście do licznych burd i awantur. Czeczotkę próbowano postawić przed sądem powołanym przez króla. Ten jednak go uniewinnił. Zapewne przyczyniły się do tego liczne podarki, jakie otrzymali sędziowie z kasy miejskiej. Choć pewnie wielu Krakowian liczyło na to, że Czeczotka ostatecznie sam trafi pod katowski topór to jednak tak się nie stało. Umrzeć miał nagle, podczas wizyty u jednej ze swoich kochanek.
Skoro już przy kacie jesteśmy. Czego mógł się spodziewać w przypadku złapania drobny złodziejaszek, a czego recydywista lub morderca?
Myślę, że warto na wstępie wyjaśnić, iż dawne prawo nie posiadało za bardzo definicji drobnego złodziejaszka. Złodziej to złodziej. Rozróżnić można było jednak tych którzy byli lepiej sytuowani, a przez co mieli większe szanse na wykupienie się i to dosłowne od kary, na tych którzy byli recydywistami w zbrodni i na tych którzy rokowali jakieś nadzieję na poprawę i zejście ze zbrodniczej ścieżki. Ci ostatni mogli niekiedy liczyć na pobłażanie ze strony sądu i na przykład ukaranie jedynie przez zamknięcie w okowach. To jednak zwykle nie pomagało, a nawet mogło zachęcić złodzieja, że za kradzież wielkiej kary nie ma. Dlatego kolejne kradzieże, albo kradzieże w biały dzień i z licznymi świadkami, były znacznie surowiej karane. Złodziej taki tracił zwykle ucho przy pomocy specjalnego noża. Co ciekawe w Krakowie cały czas można nóż taki zobaczyć wiszący w Sukiennicach. Ewentualnie jeśli nie ucho stracić można było nos, palce, rękę czy włosy. Wszystko zależało on ciężaru zbrodni. Bywało, że zbrodniarzy piętnowano, co z jednej strony było informacją dla postronnych, że mają do czynienia z przestępcą, a z drugiej było to ostrzeżenie dla złodzieja co go czeka jeśli wróci na drogę przestępczą. W końcu piętna zwykle miały kształt szubienicy czy topora. Wielokrotni złodzieje recydywiści nie mogli liczyć na pobłażanie. Skazywano ich na szafot, czy też cierpięgę, jak nazywano ówcześnie szubienicę. Powieszenie było ówcześnie uznawane za karę hańbiącą, stąd na stryczek trafiali przede wszystkim złodzieje. Ich ciała wisiały następnie przez wiele dni, jako ostrzeżenie dla innych cóż ich może spotkać w razie złamania prawa.
Jak właściwie wyglądały ówczesne procesy w sprawach kryminalnych?
W zasadzie można je podsumować jednym słowem, były szybkie. W księgach zwykle możemy odnaleźć krótkie zapisy, iż ten a ten przyznał się do zarzucanych mu czynów i został skazany na to i na tamto. Ówcześnie przyznanie się do czynów było uznawane za koronny dowód do którego dążył sąd. Bardzo przydatne były tu zeznania świadków czy pozostawione ślady zbrodni. Jednak znacznie skuteczniejsze było oddanie osoby podejrzanej w ręce kata. Zwykle dzień lub dwa i nasz przestępca sam się przyznawał do zarzucanych czynów, a nieraz i wielu więcej. Oczywiście nie było tak, iż każdy trafiał w ręce kata. Wszystko zależało od sędziów. Przykładowo w Lublinie około siedemdziesiąt procent podejrzanych miało styczność z katem, a w Poznaniu ledwie niecałe dziesięć.
W czasach Jagiellonów prawodawstwo dopuszczało wydobywanie z podejrzanych zeznań za pomocą tortur. Jakich ich rodzaje były w najczęstszym użyciu?
Zapewne wiele osób wyobrażając sobie dawną salę tortur ma przed oczami wymyślne narzędzia do sprawiania bólu, jak żelazne dziewice, klatki, rozgrzane żelazo, hiszpańskie buty itp. Rzeczywistość wyglądała zwykle inaczej. Nie mówię, że wspomniane wcześniej narzędzia nie były stosowane, bo były, ale niezmiernie rzadko. Zwykle, przynajmniej w Polsce, wystarczało zwykłe ciągnienie i przypiekanie. W przypadku ciągnienia podejrzanego umieszczano na ławie. Krępowano mu ręce, a do stóp przywiązywano liny, które połączone były z kołowrotem. Kat, kręcąc nim powoli, rozciągał skazańca do momentu, aż ręce i nogi wyskoczyły mu ze stawów. Ewentualnie osobę taką podwieszano pod sufitem i obciążano nogi coraz cięższymi odważnikami. Przypiekano natomiast boki, stopy, a w skrajnych przypadkach pachy. Służyły do tego głównie zwykłe świece. Zarówno ciągnienie, jak i przypiekanie stosowano od jednego do trzech razy. Rozpoczynano najczęściej od rozciągania, które w razie potrzeby powtarzano drugi lub trzeci raz. Oczywiście po każdym razie kat z pomocnikami nastawiali stawy na swoje miejsca, co także było niemałą torturą. Jeśli ciągnienie nie skutkowało, wówczas sięgano po przypalanie. Ta tortura również była stosowana od jednego do trzech razy. Z każdym kolejnym przypiekaniem tego samego miejsca stawało się ono coraz boleśniejsze. Rozciąganie czy przypiekanie czwarty raz należało do sytuacji ekstremalnych. Zazwyczaj osoba podejrzana nie przeżywała kolejnego podejścia.
Tym, kto zapewniał przesłuchiwanemu opisywane powyżej atrakcje, a w wypadku jego skazania wykonywał wyrok, był kat. Na ile popularny wizerunek odzianego w czerwony kaptur mistrza małodobrego zgadza się z autentycznym wyglądem dawnych oprawców?
To zależy co uznamy za autentyczny wizerunek kat. Na pewno nie był on osobą która na co dzień paradowała ubrana w katowski strój ze swoim toporem pod ręką. Zwykle chadzali ubrani normalnie, ale za to ze swoim mieczem u boku. Co ciekawe w filmach kat zwykle ścinał skazańców właśnie toporem. Natomiast w rzeczywistość używał do tego dobrze naostrzonego miecza. W końcu kara ścięcia była uznawana karę honorową, zarezerwowaną głównie dla ludzi wyższych stanów. Nic dziwnego, że woleli oni ginąć od miecza, a nie topora. Sami kaci, wbrew współczesnym wyobrażeniom, zwykle podczas pracy nosili nie czarne, a czerwone kaptury. Był to kolor hańbiący przynależny właśnie katom oraz prostytutkom. Ponadto musieli mieć ubrane specjalne rękawice. Zarówno kaptur jak i rękawice pełniły z jednej strony funkcję symbolicznej ochrony przed nieczystością skazanego. Z drugiej natomiast była to praktyczna ochrona przed ochlapaniem się krwią.
Jak można było zostać katem? Łatwo domyślić się, że nie była to zbyt popularna ścieżka kariery, ale powiedzmy, że ktoś miał „szczególne” zainteresowania, które mógł realizować tylko w tym fachu. Gdzie powinien się zgłosić, by wziąć udział w rekrutacji na to stanowisko?
W zasadzie można wyróżnić trzy drogi tegoż „awansu” społecznego. W Polsce najczęściej stanowisko to proponowano złoczyńcom skazanym wcześniej na stracenie. Ci mając do wyboru własny stryczek, albo wieszanie innych, zwykle wybierali to drugie. Bywało, że taki nowopowołany kat musiał wykonać wyrok śmierci na swych niedawnych współtowarzyszach zbrodni, żeby udowodnić swoje oddanie nowym obowiązkom. Inną możliwością zostania skruchem, jak zwano kata, była opcja awansu. Kaci nie pracowali sami. Mieli swoich pomocników. Jeśli jakiś kacik dobrze wywiązywał się ze swoich obowiązków mógł zostać polecony przez starego katana na nowe stanowisko. Ostatnią opcją by zostać katem było samodzielne zgłoszenie się do tej pracy. Jako że funkcja ta wiązała się ze społeczną infamią, miasta nieraz zmagały się z problemem pozyskania nowego kata. Osoba chętna była na wagę złota.
Czy słuszne jest przypuszczenie, że mistrz małodobry nie cieszył się zbytnią popularnością wśród współobywateli? Na imprezy chyba go raczej nie zapraszano.
Jak już wspomniałem, profesja ta wiązała się ze społeczną infamią. Zarówno kat jak i jego rodzina nie mieli łatwego życia. Jego synowie mogli sami zostać katami, ewentualnie czekała ich tułaczka, praca jako pomniejsi słudzy lub droga przestępcza. Córki podobnie, albo zostawały prostytutkami, opiekunkami zamtuza lub mogły wybrać drogę złodziejską. Samego kata unikano jak ognia. Cechy rzemieślnicze zabraniały swoim członkom picia z katem, gdy w karty, a nawet nie mogli się pojawić na jego pogrzebie. Ogólnie cała społeczność miejska starała się trzymać od kata z daleka. Nie dotykano nie tylko samego kata – unikano również przedmiotów do niego należących. Jeśli kat na targowisku czegoś dotknął, wówczas musiał dokonać zakupu danej rzeczy. W karczmie natomiast mistrz sprawiedliwości posługiwał się własnym kuflem, a jeśli korzystał z karczmowego, wówczas, opuszczając lokal, zabierał go ze sobą. Nikt inny i tak nie chciałby już z niego pić.
Prócz torturowania, ścinania, wieszania i łamania kołem kat w późnym średniowieczu i wczesnej nowożytności miał także i inne obowiązki. Co robił w ich ramach?
Przede wszystkim wraz ze swoimi małżonkami prowadzili i zarządzali miejskimi zamtuzami. Przynosiło mu to niemałe dochody. Ponadto to skruch zwykle odpowiadał za nadzór nad pracami porządkowymi. Zaliczano do nich wywożenie z miasta wszelkich nieczystości, wypędzanie świń, zbieranie z ulic, psich, końskich czy ludzkich trupów. Do ich obowiązków należało również grzebanie skazańców oraz strażników miejskich nie posiadających rodziny. Kaci pomocnicy natomiast, poza pomaganiem w trakcie tortur, trudnili się również wyłapywaniem bezpańskich psów. Jako że ówcześnie nie funkcjonowały schroniska, zwierzęta te zwyczajowo zabijano przez utopienie w rzece. Co ciekawe, kat nieraz dorabiał również jako medyk. Dzięki dobrej znajomości ludzkiej anatomii całkiem sprawnie radził sobie z nastawianiem złamanych kończyn i zwichnięć. Pokątnie mistrzowie małodobrzy trudnili się również dostarczaniem specjalnych ingrediencji dla potrzebujących. Łatwy dostęp do ciał skazańców sprawiał, że u kata można było nabyć nie tylko kawałek sznura, ale i kości, tłuszcz, krew czy palce. Te ostatnie ponoć dobrze robiły na ból zęba. Przy powodzeniu u płci przeciwnej przydawały się też genitalia. Oczywiście należy pamiętać, iż by dane remedium zadziałało należało je zjeść.
Wszyscy pamiętamy scenę z Krzyżaków Henryka Sienkiewicza, w której Danusia rzuca stojącemu na szafocie Zbyszkowi na twarz chustę, wołając: Mój ci on! – tym samym ratując go przed egzekucją. Takie sytuacje naprawdę się zdarzały czy to tylko owoc wyobraźni noblisty?
Jak najbardziej takie sytuacje miały miejsce, choć nie były częste. Na pewno też nie występowały w czasach Jagiellonów a znacznie później. Znane są przypadki kiedy to niewiasta nakrywając głowę skazańca chustą uratowała mu życie. Wiązało się to jednak z niemal natychmiastowym ożenkiem. Poza tym jako, że był to zwyczaj, a nie prawo, to nie zawsze władze zgadzały się go uhonorować. Poza tym ponoć bywało i tak, że sami skazańcy nie zawsze chcieli być uratowani. Na Zaporożu znana była historia przestępcy, który gdy zobaczył dziewczynę po ospie, która chciała go uratować oznajmił, że woli jednak wisieć. Co ciekawe znacznie mniej wybredne były kobiety, bo i zwyczaj ten działał i w tę stronę, ale na nieco innych warunkach. Bywało, że kat, jeśli był kawalerem, przed wykonaniem wyroku proponował przestępczyni ożenek. Jeśli ta się zgadzała to karę jej anulowano, ale z drugiej strony stawała się osobą objętą infamią. Dla samego kata taka forma oświadczyn była nieraz jedyną możliwością małżeństwa.
Na koniec wróćmy do naszej hipotetycznej podróży do późnośredniowiecznego Krakowa. Niech Pan powie naszym czytelnikom (bo a nuż ktoś wynajdzie wehikuł czasu i rada ta okaże się przydatna), jakie środki bezpieczeństwa powinni podjąć, by nie paść ofiarą rabunku.
Cóż jedni inwestowali w skomplikowane zamki na skrzyniach, inni najmowali zbrojną ochronę, choć musieli liczyć się z tym, że czasem tacy ochroniarze sami okazywali się rabusiami, jeszcze inni woleli swój dobytek ukryć w rzekach, stawach czy pośród świń. Wielu było jednak takich, którzy inwestowali w jeszcze jeden rodzaj ochrony, a mowa tu o zaklęciach. Ponoć najskuteczniejszą ochronę dóbr stanowiła sól lub chleb położone obok swojego dobytku. Może liczono na to, że niektórzy złodzieje będą woleli się najeść chleba z solą niż kraść czyjś dobytek? Byli tacy co na suficie, w Wigilię Bożego Narodzenia, rysowali kredą trzy krzyże do ochrony. Najbardziej popularne było natomiast zaklęcie Narodzenie Boga. Jego tekst odwoływał się do narodzin Jezusa w Betlejem, a wzywano w nim Chrystusa by ten chronił nasz dobytek zarówno przed kradzieżą, jak i przed klęskami naturalnymi. Czy takie działania rzeczywiście przynosiły oczekiwany skutek? Osobiście poza czarowaniem polecałbym jednak zakup wzmocnionych zamków na skrzynię.
Dziękuję za rozmowę.
Ja również serdecznie dziękuję.