Przypadek

To był zły czas i miejsce. Kompletny przypadek. Gdyby przesunąć zegar zaledwie o kwadrans, Bartek pewnie by dzisiaj żył. Mimo upływu lat policjanci nadal zastanawiają się, co tak naprawdę się stało. Rodzina wciąż szuka kości, a mogiła ciągle pozostaje pusta.

Bartek mieszkał w Suchedniowie – niewielkim mieście w pobliżu Kielc. Miał 19 lat, był bardzo spokojny. Rówieśnicy uważali go za kujona. Nie było z nim żadnych problemów. Rodziców stresowała jedynie matura, do której właśnie podchodził.

– Szło mu dobrze, ale każdy rodzic chyba się denerwuje. – wspomina Grażyna Magdziarz, mama Bartka. – Bardziej niż dziecko, które zdaje egzamin. Właściwie wszystko, co najgorsze, miał już za sobą. W piątek zdał matematykę. W poniedziałek miał jeszcze zaliczyć angielski. No, ale… nie zdążył. Nie było mu dane. W piątek wszystko się urwało. Życie całej naszej rodziny rozleciało się na kawałki. Dosłownie. I to wszystko w ciągu sekundy.

24 maja 2002 roku Bartek postanowił trochę odpocząć. Spotkać się z kolegami i odreagować. Był piękny słoneczny dzień. Rodzice urządzili tego dnia grilla. Zaprosili trochę gości. Miła impreza. A wieczór zapowiadał się jeszcze ciekawiej. Bartek namówił mamę, żeby pożyczyła mu swoje auto. Nowiutką hondę. Taki samochód robił wtedy w Suchedniowie wrażenie.

Po dziewiętnastej Bartek wziął kluczyki, pożegnał się ze wszystkimi i odjechał. Miał wrócić koło północy. Był w świetnym nastroju. Wtedy rodzice widzieli go po raz ostatni.

Złe miejsce, zły czas

Z Suchedniowa Bartek pojechał do oddalonego o kilkanaście kilometrów Skarżyska-Kamiennej. Wcześ-

niej umówił się tam z przyjaciółmi. Nie planowali hucznej zabawy. Pogaduchy, wymiana maturalnych wrażeń, może jakieś piwo. Standard. Bartek zgodził się pełnić rolę kierowcy.

Łącznie grupa liczyła pięć osób. Były też dziewczyny. Naprawdę szykował się fajny wieczór. Zanim na dobre się zaczął, młodzi postanowili coś zjeść w pobliskim McDonaldzie. Było gorąco, leniwie wyszli więc przed budynek. Chwilę później, nie wiadomo skąd, napatoczyli się oni.

Do stojących na parkingu młodych ludzi podeszło czterech mężczyzn. Łukasz S., Marcin P., Norbert R. i Krzysztof M. byli w podobnym wieku. Chyba spodobały im się dziewczyny. Na początku nie zachowywali się agresywnie. Nie wiadomo – może chcieli tylko pogadać. Każdy miał w ręce piwo. Było widać, że na pewno nie pierwsze.

W pewnym momencie jeden z nich oparł się o samochód Bartka. Właściwie to usiadł na masce. Bartek nie na żarty się zdenerwował. Mama dopiero co kupiła sobie tę hondę. Co powie, jak wróci z wgniecioną blachą? Na bank, o kolejnych wyprawach będzie mógł zapomnieć. Może zareagował za ostro. Zamiast poprosić, zażądał. Przy dziewczynach nie robi się takich rzeczy. Wywiązała się nieprzyjemna pyskówka. Z obu stron padły wyzwiska. Nikt wtedy nie miał jeszcze pojęcia, że właśnie ruszyła tragiczna lawina zdarzeń.

 

Spięcie nie trwało długo. Ci z piwem najwyraźniej postanowili odpuścić. Pokrzyczeli coś i gdzieś poszli. Wyglądali na groźnych. W towarzystwie wszystkim więc w głębi serca ogromnie ulżyło. Wieczór trwał dalej. Zgodnie z umową po kilku godzinach Bartek rozwiózł całe towarzystwo do domów. Było tuż przed północą. Wyglądało na to, że dotrzyma słowa i wróci o czasie. Ale następnego ranka wciąż go nie było.

 

 

 

Jak duch

– Obudziłam się za pięć trzecia i zobaczyłam, że Bartek nie wrócił – opowiada pani Grażyna. – Łóżko było pościelone, tak jak przed wyjściem. Coś takiego nigdy się nie zdarzało. Był zbyt odpowiedzialny, żeby tak bardzo się spóźnić i nie dać żadnego znaku życia. Wpadłam w panikę. Odczekaliśmy z mężem do rana. Potem rozpoczęliśmy poszukiwania.

Czesław Magdziarz, ojciec Bartka: Komórka nie odpowiadała. Tak jakby padła bateria albo ktoś ją wyłączył. Obdzwoniliśmy wszystkie koleżanki i kolegów, z którymi był umówiony tego wieczoru. Wszyscy zgodnie twierdzili, że syn pojechał do domu. Sprawdziliśmy szpitale, dla pewności nawet izbę wytrzeźwień. Nic. Żadnego śladu. Rozpłynął się jak duch. Wtedy wiedziałem już, że coś na pewno się stało.

Około południa rodzice Bartka o wszystkim powiadomili policję. Z punktu widzenia funkcjonariuszy sprawa wyglądała jednak na szczeniacki wybryk. Chłopak był pełnoletni. Razem z nim bez śladu zniknął także samochód. Może coś mu strzeliło do głowy i postanowił pojechać gdzieś w Polskę? Takie rzeczy zdarzają się przecież bez przerwy. Poważniej zrobiło się, kiedy w poniedziałek Bartek nie stawił się na egzamin. Ostatni i najłatwiejszy. Ten, który mógł zdać praktycznie z marszu. Gdyby miał ochotę na gigant, to był chyba najgorszy możliwy moment. W mieście zaczęło huczeć od plotek.

– Braliśmy pod uwagę szereg wersji – wspomina jeden ze śledczych. – Porwanie, ucieczka, konflikt z rodziną, nieszczęśliwy wypadek. Weryfikowaliśmy każdą z nich. Nieuchronnie nasze myśli zaczęły krążyć wokół coraz mroczniejszych hipotez.

Czesław Magdziarz: Nie wiem, skąd mi to przyszło do głowy, ale powiedziałem do żony – „Czuję, że on nie żyje. Ktoś zrobił mu krzywdę. Zabili go. Mam tylko nadzieję, że przy tym nie cierpiał”.

Rodzice Bartka przez długie miesiące starali się poruszyć niebo i ziemię. Po kilku dniach od zaginięcia w całym województwie zaroiło się od plakatów ze zdjęciem chłopaka. Bez efektu. Pojawiła się wersja, że może w tajemnicy przed rodzicami pojechał na mundial. Uwielbiał piłkę, ale nic poza tym nie wskazywało, aby mógł zrobić coś tak głupiego. W sprawę zaangażował się też jasnowidz. Jako pierwszy oficjalnie potwierdził obawy rodziny Bartka. Stwierdził, że chłopak został brutalnie zamordowany. Ciało zabójcy mieli porzucić w jeziorze albo przybrzeżnych chaszczach. W lesie gdzieś blisko szosy. Sprawcami miało być trzech mężczyzn. Najpierw doszło do bijatyki. Potem wszystko wymknęło się spod kontroli. Jasnowidz narysował mapkę, gdzie jego zdaniem ukryte są zwłoki dziewiętnastolatka. Teren został przeczesany centymetr po centymetrze. Nic. Żadnego śladu.

Kilka tygodni po zaginięciu policyjny patrol w Sopocie natknął się na intrygujące znalezisko. Na plaży leżał nadpalony dowód osobisty, należący do Bartka. Nadzieja na to, że chłopak odnajdzie się żywy, ostatecznie wtedy zgasła. Poszukiwania w dalszym ciągu trwały jednak pełną parą. Dopóki nie ma ciała, teoretycznie może przecież wydarzyć się wszystko.

Grażyna Magdziarz: Pewnego dnia zadzwonił telefon. Jakiś mężczyzna powiedział, że Bartek jest gdzieś przetrzymywany. W zamian za informację zażądał 30 tysięcy złotych. Kiedy policjanci go namierzyli, okazało się, że to zwykły naciągacz. Były też anonimy. Na przykład list, w którym ktoś pisze, że syna zabito i zakopano gdzieś koło Bliżyna. To też się nie potwierdziło. Wszystko zmieniło się dopiero trzy lata później. Dopiero wtedy w sprawie pojawił się jakiś sensowny trop.

 

 

Retrospekcja

Na początku 2005 r. do policjantów trafiła operacyjna informacja o młodych mężczyznach, którzy mogą mieć związek z zaginięciem. Jeden z nich miał opowiadać o tym, że zamordowali chłopaka, o którym od dłuższego czasu tyle się mówi. W przeszłości wszyscy przewijali się już w kartotekach. Jeden miał na koncie rozbój z użyciem noża. Informacja brzmiała wiarygodnie. Nie pozostawało nic innego, jak wszystko dokładnie sprawdzić.

– Okazało się, że zaraz po zaginięciu Bartka wszyscy czterej byli nad morzem – relacjonuje policjant, biorący udział w dochodzeniu. – Kiedy przygotowywaliśmy się do zatrzymania, ustaliliśmy, że dotrzeć możemy tylko do trzech. Rok po zaginięciu Magdziarza jeden zmarł w wyniku zaczadzenia we własnym domu. Różnie się o tej śmierci mówiło. Większość ludzi bała się cokolwiek zeznać, żeby nie skończyć jak on.

 

W marcu 2005 r. mężczyźni zostali zatrzymani. Byli spokojni. Wiedzieli, że nie ma żadnych twardych dowodów. Sprawiali wrażenie zrelaksowanych i pewnych siebie. Wręcz rozbawionych sytuacją. Byli przekonani, że zaraz wyjdą. Wszyscy oprócz jednego. Najmłodszego z całej grupy Krzysztofa M. Po kilku godzinach przełamał się i zaczął opowiadać, co wydarzyło się feralnej majowej nocy. Mimo upływu lat jego zeznania funkcjonariusze pamiętają do dziś.

– Wszystko zaczęło się od tej sprzeczki o samochód Bartka – opowiada ten, który prowadził przesłuchanie. – Jeden się oparł, drugi odburknął, itd. Niewiarygodne, że coś takiego doprowadziło do tragedii. Uznali, że zostali ośmieszeni. Najpierw odeszli, ale w głębi serca nie potrafili odpuścić. Bartek mógłby dziś żyć, gdyby nie kolejny przypadek. Pech chciał, że wracając do domu, znowu się na nich natknął. Wystarczyłoby, gdyby wracał pięć minut później. Albo gdyby było wtedy zielone światło. Właśnie takie drobiazgi zdecydowały o jego życiu i śmierci.

– Łukasz S. powiedział do nas – dajmy mu nauczkę – zeznał Krzysztof M. – Wtedy do drzwi kierowcy podbiegli Norbert R. z Marcinem P. i trzymając za odzież, wyciągnęli Magdziarza z samochodu. To trwało moment. Nawet nie trzeba było im pomagać. Chcieli wsadzić go do bagażnika, ale w końcu S. kazał mi go wepchnąć na tylne siedzenie.

Jeden z napastników usiadł za kierownicą. Kiedy samochód ruszył, wszyscy zaczęli zastanawiać się, co zrobić dalej. Najpierw wpadli na pomysł, że wymuszą okup od rodziców Bartka. Wyjechali z miasta i ruszyli w kierunku Radomia. Jeden z bandytów cały czas trzymał przy Bartku nóż. Chłopak nie bronił się. Siedział jak sparaliżowany. Nawet nie próbował ucieczki. Być może się bał. W drodze był wielokrotnie bity i zastraszany. A może po prostu nie wiedział, jak źle to wszystko dla niego może się skończyć.

Byli pijani i po narkotykach. Decyzja o tym, że pozbawią go życia, zapadła dopiero po dłuższym czasie. Podjął ją Łukasz S. – ten, którego Bartek wcześniej śmiertelnie obraził. Stwierdził, że chłopak jest świadkiem. Trzeba go sprzątnąć. Skręcili w las. Potem Bartek otrzymał cios nożem w gardło. Gdy się przewrócił, Łukasz kilka razy uderzył go jeszcze kamieniem w głowę. Potem każdy z obecnych w samochodzie musiał zrobić to samo.

Krzysztof M.: Magdziarz został wyciągnięty z samochodu. Było już widno. Usłyszałem krzyk. Leżał w zagłębieniu na ziemi. W okolicach szyi widziałem dużą kałużę krwi. (…) Chwyciliśmy Magdziarza za ręce i zaczęliśmy go ciągnąć do takiego rowu. Potem przykryliśmy go gałęziami. Krew przysypaliśmy piachem. Z drogi nie było widać zwłok ani krwi.

Łącznie Bartek otrzymał kilkanaście ciosów. Nie wiadomo, ile dokładnie. Nie wiadomo też, gdzie doszło do zabójstwa. Krzysztof M. stwierdził, że odurzony narkotykami i alkoholem większość drogi przespał. Nie wie więc, gdzie byli ani jak długo jechali. Kiedy było po wszystkim, wszyscy wyruszyli nad morze. Tam pozbyli się narzędzia zbrodni, auta i dokumentów Bartka. Gdyby ktoś potem nie puścił pary, pewnie do dziś nikt o niczym by się nie dowiedział.

Kompani Krzysztofa M. zaprzeczyli całej historii. Zarzekają się, że padli ofiarą pomówień. Mimo to prokurator wszystkim postawił zarzut zabójstwa. Niedługo po tym rozpoczął się proces. Horror rodziny Bartka trwał.

 

 

W transie

Krzysztof M. zapamiętał kilka znaków szczególnych. Na ich podstawie można było wnioskować, że do zbrodni doszło gdzieś w okolicach Grójca. Aby odświeżyć mu pamięć, podczas jednej z rozpraw poddano go nawet hipnozie. Nie uzyskano niczego więcej. Ale zeznania Krzysztofa M. zyskały na wiarygodności.

W lipcu zapadł pierwszy wyrok. Jednego z oprawców Bartka skazano na dożywocie, drugiego – na dwadzieścia pięć lat więzienia. Krzysztofowi M., w zamian za współpracę, karę złagodzono do pięciu lat. W tej chwili jest już na wolności. Stroni od dziennikarzy. Wiadomo tylko, że wyprowadził się do zupełnie innej części kraju. Pracuje i stara się ułożyć sobie życie od nowa. W chwilach wolnych od kolejnych rozpraw.

W listopadzie 2008 roku Sąd Apelacyjny w Krakowie uchylił wyrok i nakazał wszczęcie procesu ponownie. Zażądał ustalenia, po czyim ciosie zmarł chłopak. Za kryterium przyjął tzw. śmierć mózgową ofiary. Problem w tym, że na miejscu zbrodni nie było nikogo, kto mógłby wypowiedzieć się na ten temat. Czterej bandyci i Bartek. Żadnego patologa ani lekarza. Na dodatek brak zwłok uniemożliwił przeprowadzenie jakiejkolwiek, nawet pobieżnej sekcji. Organy wymiaru sprawiedliwości same zapędziły się w kozi róg. I z krótkimi przerwami tkwią tam do dnia dzisiejszego.

Podczas kolejnego procesu pojawił się nowy świadek – wuj Łukasza S. Po zabójstwie miał pomagać mordercom w zatarciu śladów. Jak stwierdził, dwa tygodnie po śmierci Bartka zawiózł ich na miejsce zbrodni, aby mogli przemieścić i lepiej ukryć zwłoki. Miejsce zapamiętał jednak równie pobieżnie jak Krzysztof M. Pamiętał za to inne, dużo bardziej makabryczne szczegóły.

Grażyna Magdziarz: Z jego zeznań wynikało, że specjalnie w tym celu kupili torby podróżne. Później wydobyli ciało, poćwiartowali i w tych torbach rozrzucili na przestrzeni kilkuset metrów. Zakopali je w ziemi, w różnych miejscach – tak, aby nikt go nigdy całego nie znalazł. Po prostu nas to poraziło. Nie wiem, jakim trzeba być zwierzęciem, żeby coś takiego zrobić.

W 2010 roku bandyci zostali skazani po raz kolejny. Kary pozostały bez zmian. Oskarżeni ponownie odwołali się jednak do sądu apelacyjnego. Ku zdumieniu wszystkich ten ponownie uchylił wyrok. Tym razem sędziowie pierwszej instancji mają wyjaśnić, jakie dokładnie relacje panowały pomiędzy zabójcami. Kto stał, kto inicjował, kto pierwszy zadał cios, itd.

– To jest zasada domniemania niewinności – twierdzi stanowczo Wojciech Dziuban z Sądu Apelacyjnego w Krakowie. – To jest ABC praworządnego wymiaru sprawiedliwości! Nie możemy w obliczu bulwersujących i okrutnych zbrodni na te zasady przymykać oczu. Nie chciałbym, żeby ktoś odniósł wrażenie, że sąd chroni zabójców. Że chroni zbrodniarzy. To jest nie tak!

W lipcu zeszłego roku proces domniemanych zabójców Bartka ruszył po raz trzeci. Łącznie sprawa ciągnie się już prawie jedenaście lat. Po raz trzeci rodzice chłopaka będą wysłuchiwać na sali sądowej odrażających szczegółów zbrodni. Nie wiadomo jednak, kiedy i czy w ogóle na tym się skończy.

 

Równie dobrze kompani Krzysztofa M. tym razem mogą zostać uniewinnieni. Dopóki nie ma ciała, sytuacja dowodowa w sprawie jest bowiem bardzo płynna. Z każdym kolejnym dniem szanse na odnalezienie szczątków Bartka dramatycznie maleją. Każdy taki dzień to kolejny punkt na korzyść zabójców.

Kilka lat temu rodzice chłopaka postawili mu na cmentarzu w Suchedniowie symboliczny grób. Każdy, kto obok niego przechodzi, zwraca uwagę na napis: „Zginął w nieznanym miejscu”. Państwa Magdziarz można tu spotkać praktycznie co drugi dzień.

Grażyna Magdziarz: Czasami wydaje mi się, że może byłoby łatwiej, gdybyśmy wiedzieli, że już tu wrócił; wtedy byłby tak bardziej w domu.

 

Czesław Magdziarz: Staję przed nagrobkiem, patrzę na zdjęcie i myślę: „Dziecko, gdzie jesteś? Gdzie leżysz? Kto po tobie chodzi i codziennie cię depcze?”. Dopóki nie znajdę tych kości, na pewno nie zaznamy z żoną spokoju. Będziemy czekać tak długo, jak będzie trzeba. Chyba że wcześniej Pan Bóg nas też do siebie zabierze. A wtedy to on sam już najlepiej nam powie, gdzie jest i jak to naprawdę było.