“Jeśli przeżyję pięć lat, to dalej już wszystko będzie w porządku.” Punkt zwrotny Jana Kobuszewskiego

Rozmowa z wybitnym aktorem, obecnie na emeryturze – Janem Kobuszewskim

Czy opowie mi pan o najbardziej przełomowym momencie w pana życiu? Chwili, która zmieniła pana bezpowrotnie?

Punkt zwrotny to bardzo trudne określenie i ciężko się do niego odnieść, bo właściwie każdy z nas w swoim życiu ma pewnie wiele takich punktów, ale… jest taki jeden, o którym chciałbym opowiedzieć. Moment niezapomniany, który wpłynął na moje spojrzenie na świat. Dwadzieścia trzy lata temu zachorowałem. Co tu oszukiwać… – powiedziano mi po prostu, że mam raka i rzeczywiście go miałem. Miałem niecałe 50 lat. Byłem więc człowiekiem w sile wieku i młodości, który właśnie dowiedział się, że jego dni są policzone… Co pomogło w tym, żeby się nie załamać? Ponieważ byłem i jestem człowiekiem wierzącym, jakoś się z tym w końcu pogodziłem. Przeszedłem dosyć ciężką operację, po której moi przyjaciele chirurdzy powiedzieli mi, że jeśli przeżyję pięć lat, to dalej już wszystko będzie w porządku. Jednak to jeszcze nie był ten moment przełomowy. Po stosunkowo niedługim leżeniu w szpitalu, bo spędziłem w nim niecałe trzy tygodnie, nastąpił powrót do domu. I to był dopiero ten punkt zwrotny. Ta nieprawdopodobna radość zobaczenia swoich najbliższych, znalezienia się w swoim łóżku, w pokoju, domu. Kiedy wszyscy domownicy poszli już spać, to sobie tak usiadłem, zastanowiłem się i doszedłem do wniosku, że właściwie żadne moje dotychczasowe poczynania nie miały sensu.

To dość kontrowersyjny wniosek.

Chodzi o wszystkie problemy i spory życia codziennego, które wydały mi się wtedy niczym w porównaniu z radością i szczęściem, że człowiek w ogóle jeszcze żyje – to po pierwsze. Po drugie, że mógł wrócić do swoich normalnych zajęć i wyeliminować z życia te sprawy, które do tej pory niesłychanie mu przeszkadzały, ten bagaż, który jest tylko i wyłącznie obciążeniem.

Co konkretnie ma pan na myśli?

Błahostki i spory na pewno, ale nie tylko. Doszedłem do wniosku, że tam, gdzie mogę czemuś zaradzić, na przykład jakiemuś złu, albo tam, gdzie umiem przyczynić się do jakiegoś dobra, na przykład, gdy ktoś jest chory, to włączam się do akcji. Nie chcę być źle zrozumiany czy też jawić się jako egoista, wiadomo wiadomo, że czyjaś śmierć, na którą nie mamy wpływu, zostawia rysę na psychice każdego z nas, również mojej, ale jeżeli jakieś wydarzenie jest już definitywne, uznaję je za fakt dokonany. Jeśli w polityce dzieje się coś, na co wiem, że i tak nie mam wpływu, to…trudno. Od tamtego czasu upłynęły 23 lata i w dalszym ciągu twierdzę, że to, co pozwala mi zasypiać spokojnie, to świadomość, że nie dopuszczam już do siebie tych wszystkich idiotycznych
zmartwień. Malusieńkie radości są czasami lepsze i bardziej pożądane od wielkich sukcesów. Wspólnie wypita herbata, przebywanie z bliskimi czy ludźmi, którym ma się coś do powiedzenia czy coś do wysłuchania, może być większą przyjemnością niż sukces zawodowy czy artystyczny. Należy cieszyć się każdą pogodą i tą paskudną też, bo – jak powiedziałem – na to nie mamy wpływu. Co wcale nie znaczy, że nie tęsknię do wiosny.

Ma pan więc teraz więcej przyjaciół czy mniej?

Moje stosunki z przyjaciółmi zawsze były dobre, ale teraz jest już zupełnie bezkonfliktowo, bez żadnych problemów i niepotrzebnych dyskusji. Proszę pamiętać, że w moim życiu przeszedłem jeszcze okupację i Powstanie Warszawskie. Miałem wtedy 11 lat. Nie powiem, że byłem stary malutki, ale
jak na mój wiek zbyt dojrzały. To też bardzo zmieniło mi psychikę. Jednak dopiero tamten moment, 23 lata temu, był takim progiem, po którego przekroczeniu okazało się, że to, co się stało, to nie jest zło tylko dobro i wspaniałe życiowe doświadczenie.

Jednym słowem stał się pan bardziej tolerancyjnym człowiekiem, nieprzywiązującym wagi do tego, że ktoś spóźnił się pięć minut na spotkanie na przykład?

Spóźnienie czasami jest bardzo niezależne od nas. Co prawda u mnie jest niemożliwe, bo gdybym spóźnił się pięć minut na spektakl, to te trzysta osób na mnie czeka, prawda? Nie mogę więc tego zrobić. Nie toleruję pewnych postępowań, które są na wskroś złe, tzn. tych czynów, które wszyscy
uważamy z punktu widzenia naszej etyki i honoru za naganne, paskudne, obrzydliwe. Natomiast te małe grzeszki? Należy sobie wybaczać. Nie płakać nad zgubionymi rękawiczkami, a gdy spóźni się autobus, cieszyć się, że się w ogóle ma bilet miesięczny.

Wcześniej nie wybaczał pan innym takich małych grzeszków?

Zawsze podchodziłem do życia trochę humorystycznie, ale wcześniej więcej rzeczy mnie drażniło, np. kłótnie międzyludzkie, choć i tak jeśli byłem świadkiem jakiejś awantury, to starałem się ją obrócić w żart. Mój ówczesny dyrektor Edek Dziewoński miał nawet do mnie żal o to, że zawsze potrafię wszystko wykpić i zrobić z dużej sprawy błahą. Teraz też uważam, że tak powinno się postępować, ale poważne sprawy trzeba raczej rozstrzygać na poważnie, bez kłótni i krzyku, w rzeczowej dyskusji. Zresztą mam wspaniałych kolegów, z podobnym spojrzeniem na świat i poczuciem humoru, i w związku z tym zawsze jest mi przyjemnie przyjść do pracy i posiedzieć w teatrze przed spektaklem. Przeanalizować sprawy radosne, bo o smutnych nie ma co gadać.

Czy powiedziałby pan, że od tamtej pory jest pan szczęśliwszy?

Na pewno jeszcze przez kilka lat po tym punkcie zwrotnym życie sprawiało mi ogromną radość i przyjemność, natomiast w miarę upływu czasu, gdy człowiek się starzeje, powolusieńku i bezpowrotnie, zaczyna się czuć przemijanie w myśl słów piosenki, którą śpiewał Zbyszek Wodecki do słów pana Wołka „przemijamy, przechodzimy w stronę ciszy, w stronę zimy”.

Rozmawiała Hanna Halek

Więcej:aktorzy