Rafi, Todd i stara gra w nowe czasy – fragment najnowszej powieści zdobywcy Pulitzera

Czy wyobrażacie sobie rozgrywkę tak absorbującą, że wytycza całe życiowe trajektorie – od pasji literackich po przełom w sztucznej inteligencji? Właśnie od takiej partii starożytnej gry planszowej zaczyna się „Plac zabaw” Richarda Powersa, najnowsza, premierowa powieść laureata Pulitzera.
Rafi, Todd i stara gra w nowe czasy – fragment najnowszej powieści zdobywcy Pulitzera

Rafi i Todd, dawni szkolni rywale, spotykają się po latach na rajskiej wyspie Makatea. Pisarz, który słowami zmienia światy oraz wizjoner technologii, gotów zakodować nową cywilizację. Między nimi Ina, dziewczyna wychowana w cieniu pacyficznych koralowców, i Evie – nurkini szukająca wolności pod powierzchnią oceanu. Razem stają na progu projektu, który może odmienić los ludzkości: autonomiczne miasta dryfujące między algorytmami a rafą koralową.

Powers splata tu z typową dla siebie literacką śmiałością wątki ekologii, zaawansowanych technologii i najdelikatniejszych ludzkich uczuć. Polski czytelnik dostaje książkę w przekładzie Anny Halbersztat, w solidnej, 432-stronicowej oprawie, która miała swoją premierę 21 maja 2025 roku.

Poniżej publikujemy dla Was ekskluzywny, pełny rozdział „Placu zabaw”. Zanim zanurzycie się w opowieść o marzeniach zmieniających kontynenty, pozwólcie się porwać temu krótkiemu wprowadzeniu – a potem wejdźcie na planszę, gdzie stawką jest przyszłość.

Poniżej możecie zapoznać się z pierwszym rozdziałem książki – Richard Powers “Plac zabaw”:

Pewnego sobotniego poranka Ina Aroita spacerowała po plaży w poszukiwaniu ładnych materiałów. Zabrała ze sobą swoją siedmioletnią Hariti. Zostawiły Afę i Rafiego w domu, bawiących się na podłodze robotami transformersami. Plaża znajdowała się w odległości krótkiego spaceru od ich bungalowu w pobliżu wioski Moumu położonej na łagodnym wzniesieniu między klifami a morzem na wschodnim wybrzeżu wyspy Makatea, w archipelagu Tuamotu w Polinezji Francuskiej, tak daleko od jakiegokolwiek kontynentu, jak tylko może leżeć zamieszkany skrawek ziemi – plamka zielonego konfetti, jak Francuzi nazywali te atole, zagubiona na bezkresnej przestrzeni błękitu.

Ina Aroita urodziła się w Honolulu jako córka hawajskiego starszego bosmana sztabowego i tahitańskiej stewardesy, dorastała w bazach marynarki wojennej na Guam i Samoa, studiowała na gigantycznym uniwersytecie na amerykańskim Środkowym Zachodzie, przez lata pracowała jako pokojówka w sieci luksusowych hoteli w Papeete na Tahiti, a następnie przepłynęła statkiem sto pięćdziesiąt mil na Makateę, aby uprawiać ogród, łowić ryby, tkać i robić na drutach, wychowywać dwójkę dzieci i próbować sobie przypomnieć, dlaczego istnieje na świecie.

Właśnie tam, na Makatei Rafi Young w końcu spotkał się z nią ponownie. Na tej wysepce pobrali się i założyli rodzinę, którą zajmowali się najlepiej jak potrafili, z dala od rosnącego smutku realnego świata.

Cztery lata spędzone na Makatei przekonały Inę Aroitę, że żyje tylko po to, by kochać swojego humorzastego męża i dwójkę dzieci: synka-kraba Afę oraz nieśmiałą tancerkę Hariti. Uprawiała warzywa i owoce – pochrzyny, taro, chlebowce, kasztany, bakłażany, awokado. Robiła rzeźby z muszli, wyplatała kosze z pandanu, malowała mandale na kamieniach. Czasami jeden z nielicznych turystów, którzy przypływali na Makateę, żeby zobaczyć legendarne ruiny lub wspiąć się na spektakularne klify, kupował jedną lub dwie prace.

Ina Aroita budowała swoje kompozycje z materiałów znalezionych na plaży w ogródku, zmieniając skraj dżungli za odrestaurowanym domkiem w skansen, którego nikt nie odwiedza. Wąsy homalium oraz myrsine porastały jej prace i pokrywały je zielenią, podobnie jak dżungla wpełzła na zardzewiałe części silników i pozostałości linii kolejowej z czasów kopalni fosforytów.

Tamtej soboty matka z córką przeczesywały pas między przypływem a odpływem, szukając bogactw. Znalazły mnóstwo skarbów: muszle małży, krabów i ślimaków, ładne kawałki koralowców, obsydian wypolerowany przez bezlitosne morze. Przeszły po spryskanych solą skałach do miejsca, gdzie rozbijały się fale. Wszędzie skrywał się bezlik niesamowitych zdobyczy.

Hariti znalazła płaski, niebieski kamień, który lśnił, gdy zmoczyła go w wodzie.8

– Czy to klejnot, maman?

– Och, tak, prawdziwy klejnot. Tak, jak ty!

Dziewczynka poczuła się bezpiecznie i odważyła roześmiać. Wcisnęła kamień do siatkowej torby, żeby zabrać go do domu. Później wspólnie z matką zadecydują, co zrobić z tymi gładkimi, nakrapianymi, błyszczącymi rzeczami.

Podczas poszukiwań Ina Aroita opowiedziała córce o Ta’aroi.

– Możesz w to uwierzyć? Zbudował świat ze skorupki własnego jaja!

Ina usłyszała tę opowieść, gdy miała siedem lat, od matki, w budce z lodami na plaży Waikiki niecałe trzy kilometry od Diamond Head. A teraz przekazywała historię tej nowej i dziwnej siedmioletniej artystce, która bardzo potrzebowała mitów o odwadze i inicjatywie. Świat z całą jego jasną i zaskakującą zawartością został stworzony z nudy i pustki. Wszystko zaczęło się od trwania w bezruchu i oczekiwania. Idealna historia do opowiedzenia takiemu ponuremu i niespokojnemu dziecku.

Ina właśnie dochodziła do swojej ulubionej części, gdzie Ta’aroa wzywa wszystkich artystów, by mu pomogli, kiedy Hariti wydała mrożący krew w żyłach okrzyk. Ina rzuciła się po skałach w stronę córki, wszędzie szukając zagrożenia. Jeśli chodzi o Hariti, niebezpieczeństwo czyhało wszędzie. Jej biologiczni rodzice zmarli właśnie wtedy, gdy osiągnęła wiek pamięci, i dziewczynka nigdy nie zapomniała, że świat jest gotowy odebrać jej wszystko.

Bez względu na to, jakie zagrożenie teraz nadciągało, Ina nie potrafiła go dostrzec. Nic na całej długości plaży nie było w stanie ich zranić. Wybrzeże było naprawdę czyste i spokojne, aż po zakrzywioną linię brzegu i dalej wokół cypli, aż do opuszczonej osady Teopoto na północnym krańcu wyspy. Mimo to wrażliwa córeczka Iny zamarła w miejscu i zanosiła się płaczem.

Zagrożenie leżało dwa kroki od małych stóp Hariti. W płytkim zagłębieniu na plaży leżały zwłoki ptaka. Jego wiotkie skrzydła były rozpostarte, nogi rozrzucone, a głowa zwisała bezradnie na jedną stronę: albatros; wydawało się, że nie żył już do dłuższego czasu. Nie był jeszcze w pełni dorosły, w przeciwnym razie rozpiętość jego skrzydeł byłaby większa niż wzrost Iny Aroity. Mimo to leżący na plaży ptak był niemal tak duży jak Hariti.

Miękkie części rozpłynęły się, tworząc złoty obrys na tle szarego piasku. Pierzaste resztki gnijących skrzydeł wyglądały jak wysuszone liście palmowe. Kości ramion wystawały z gołych stawów barkowych niczym dwa patyki. Albatros wyglądał tak, jakby wciąż próbował się wznieść i odlecieć.

Fragment mostka i wąskie brązowe pasma kruchych żeber obejmowały resztki ptasiego brzucha. Wewnątrz klatki piersiowej, odporne na rozkład, leżały dwie garści plastiku.

Hariti znowu wrzasnęła i kopnęła piasek w stronę martwego stworzenia. Z obrzydzeniem zrobiła krok w stronę padliny, jakby chciała nadepnąć na szczątki i wgnieść je w piasek. Matka pociągnęła ją do tyłu, odrobinę za mocno. Ale szok spowodowany szarpnięciem i mocnym przytrzymaniem sprawił, że dziewczynka przestała zawodzić.

– Co się temu stało? Dlaczego ma to coś w środku?

Zapytała po angielsku; taki nowy zwyczaj, który Ina Aroita próbowała przełamać.

Il a mangé un truc qu’il n’aurait pas dû. Zjadło coś, czego nie powinno było zjeść.

– Śmieciowe jedzenie?

– Tak.

– Dlaczego? Dlaczego zjadł śmieciowe jedzenie, mamo? To ptak. Ptaki jedzą dobre rzeczy.

– Popełnił błąd.

Każda odpowiedź Iny sprawiała, że świat stawał się bardziej przerażający. Dziewczynka przycisnęła mokrą twarz do nagiego uda matki.

– To straszne, maman. Niech zniknie.

– Hariti, to było żywe stworzenie. Powinnyśmy je godnie pochować.

Dziewczynce spodobał się ten pomysł, uwielbiała rytuały i kopanie w piasku, ale kiedy Hariti zaczęła zrzucać na padlinę całe garście pokruszonych koralowców i muszli, Ina Aroita znów interweniowała. Sięgnęła ręką do klatki piersiowej rozkładającego się ptaka i wyciągnęła dwie nakrętki do butelek, nasadkę z dzióbkiem, pusty pojemnik po filmie, który miał co najmniej piętnaście lat, jednorazową zapalniczkę, kilka metrów splątanej żyłki oraz guzik w kształcie stokrotki.

Wrzuciła tę kolorową kolekcję do siatkowej torby, do innych porannych znalezisk.

Nous pouvons faire quelque chose avec ceux-ci. Możemy coś z tego zrobić.

Tylko że nie miała pojęcia co.

Usypały krągły i gładki kopczyk. Hariti chciała postawić u wezgłowia krzyż, taki jak miały groby na dwóch cmentarzach wyspy. Zrobiły więc krzyż z gałązek hibiskusa i wbiły w piasek. A następnie obłożyły kopczyk zielonymi muszlami ślimaków i małymi, żółtymi kamyczkami.

– Odmów modlitwę, maman.

Ina zastanawiała się, w jakim języku powinna się pomodlić. Ten zdezorientowany ptak mógł przylecieć z Antarktydy przez Australię lub Chile. Większość życia spędził na wodzie. Ina powiedziała kilka słów po tahitańsku, bo ani francuski, ani angielski nie wydawały się odpowiednie, a nie znała zbyt dobrze żadnej z wielu odmian języka Tuamotu, żeby powiedzieć coś odpowiedniego.

Piętnaście minut po ich krótkiej ceremonii córka Iny znów pobiegła, podskakując, w stronę fal, by znajdować nowe klejnoty, tak jakby śmierć przez połknięcie plastiku była tylko jednym z wielu nieodgadnionych mitów, tak tajemniczym jak bóg skulony w wirującym jajku przed początkiem świata.

Cierpię na to, co my, komputerowcy, nazywamy latencją. Cofam się w przeszłość tak, jak robiła to moja matka w swoich ostatnich latach. Ta klątwa nie zawsze jest dziedziczna, ale czasami tak. Kto wie? Może moja matka też to miała. Może to niezdiagnozowana choroba stoi za wypadkiem, który ją zabił.

W miarę jak ostatnie miesiące i lata stają się coraz bardziej niewyraźne, umacniają się wydarzenia, które ukształtowały moje dzieciństwo. Gdy zamykam oczy, widzę mój pierwszy pokój wysoko w kruczym gnieździe naszego zamku Evanston wyraźniej, niż powinna na to pozwalać pamięć: uczniowskie biurko, a na nim mnóstwo plastikowych rekinów i płaszczek. Półka z książkami o głębinach morskich. Kuliste akwarium pełne gupików i mieczyków. Szafa pękająca od masek i rurek do nurkowania oraz suszonych parzydełkowców, koralowców i skamielin ryb z okresu dewońskiego, kupionych w sklepie-akwarium Shedda.

Na ścianie nad łóżkiem wisiał oprawiony artykuł z „Trib” z pierwszego stycznia 1970 roku: Pierwszy w kolejce do nowej dekady. Jako dziecko musiałem przeczytać to tysiące razy. Czarno-białe zdjęcie pokazywało mnie, nowo narodzonego Todda Keane’a, który przyszedł na świat w szpitalu Świętego Franciszka w Evanston, w pierwszym ułamku sekundy po północy, i teraz wpatruje się w obiektyw aparatu z dziecięcym zdumieniem, próbując się skupić na wielkiej tajemnicy, która się przed nim ukazała.

Pan Pierwszy w Kolejce – rodzice nazywali mnie tak przez lata. Gdy byłem mały, wywierało to na mnie pewną presję. Jako jedynak poważnie traktowałem ten tytuł oraz prawo pierworództwa. Czułem się zobowiązany, aby stać się pierwszą osobą, która dotrze do Przyszłości.

I oto jestem, w końcu osiągnąłem sukces.

Moja matka nie chciała zniszczyć swojego idealnego ciała rodzeniem dziecka, ale mój ojciec potrzebował kogoś, z kim mógłby grać w szachy, o każdej porze dnia i nocy. Nie wiem, jak ostatecznie rozwiązali tę sprawę. Może przez grę w papier, kamień, nożyce. Popisy umiejętności. Symulację rozprawy sądowej. Debatę oksfordzką. A może urodziłem się dzięki rzutowi kostką.

Niekończąca się wojna między nimi zdominowała całe moje dzieciństwo. Ich turniej był napędzany w równym stopniu pożądaniem i nienawiścią, a każde z nich wykorzystało w walce swoje supermoce. Mój ojciec siłę manii. Moja matka przebiegłość uciśnionych. Byłem przedwcześnie rozwiniętym czterolatkiem, kiedy zdałem sobie sprawę, że moi rodzice rywalizują o wyrządzenie sobie jak największej krzywdy, nie doprowadzając do niczyjej śmierci – zadawali sobie tylko tyle czystego bólu, aby wywołać podniecenie, które może przynieść wyłącznie wściekłość. Był to rodzaj wzajemnego autoerotycznego tłumienia duszy, gdzie obie strony były zarazem hojnymi dawcami i wdzięcznymi odbiorcami.

Ojciec myślał szybko, tak szybko, że uważał większość świata za nużącą. Pracował na parkiecie giełdowym w Chicago Board of Trade, w czasach, gdy handel nie odbywał się jeszcze drogą elektroniczną. Wojownik systemu publicznych negocjacji, stał w samym sercu oktagonu, gdy wokół niego rozbijały się wściekłe fale kapitalizmu. Patrzył bez emocji na cudze lęki i obracał je w zysk, a jego mózg nie znał różnicy między dreszczykiem emocji a stresem. Zachowywanie zimnej krwi, podczas gdy inni puchli i pękali, zarabianie i tracenie szalonych sum za pomocą drobnych ruchów dłoni i palców (popartych delirycznym krzykiem) już dawno zalało jego korę mózgową tak wielką ilością neuroprzekaźników, że ojciec nie był już w stanie funkcjonować bez ciągłych, niewielkich zagrożeń dla jego dobrego samopoczucia. A te sumiennie zapewniała mu moja matka, gospodyni domowa.

Inne dawki przybierały formę podrasowanego kabrioletu mercedesa 450SL, cessny skyhawk, którą trzymał na lotnisku Midway i którą lubił latać podczas trudnej pogody, oraz kochanki noszącej niezarejestrowany pistolet Smith & Wesson model 61 w małej, skórzanej torebce od Louis Vuittona.

Moja matka była skrytą romantyczką. Gdy dowiedziała się o sekretnym życiu mojego ojca, wynajęła prywatnego detektywa, aby odnalazł chłopaka, który tak bardzo ją podziwiał w liceum New Trier, grającego przez kilka lat jako zawodnik wewnątrzpolowy w klubie satelickim Cubs, a który potem kupił salon sprzedaży samochodów AMC w Elk Grove. Nieustannie z nim zrywała, po czym wściekle wracała do tego mężczyzny w półpublicznych miejscach, niemal błagając ojca, by położył temu kres. A on raz po raz z miłością połykał haczyk.

Nie zrozumcie mnie źle: gdyby bycie bogatym oznaczało konieczność posiadania nieodpowiedzialnych rodziców, mógłbym to zaakceptować. Uwielbiałem być bogaty. Nagrody pocieszenia były liczne i efektowne. Ale nienawidziłem ojca za to, że zdradzał matkę, i nienawidziłem matki za to, że zdradzała mnie. Nie byłem jeszcze na tyle dorosły, by umieć udawać, że wszystko będzie dobrze. Rozwiązaniem wydawało się znalezienie innego miejsca do życia.

Znalazłem to miejsce pod jeziorem Michigan. Kiedy mój umysł szalał, a przyszłość rzucała się na mnie z nożami, jedyną rzeczą, która pomagała, było patrzenie z zamku i wyobrażanie sobie siebie spacerującego po dnie jeziora.

Pod wodą wszystkie dramaty wydawały się stłumione. Wiedziałem to z własnego doświadczenia, spędzając wakacje na ulicy Lee i plażach Lighthouse. Wszyscy przyjaciele i wrogowie robili się płynni i przytłumieni, stawiając opór leniwej, niebieskozielonej wodzie. Na dnie jeziora nie było żadnych ludzi. Nie mogłem sobie wyobrazić lepszego miejsca do życia.

Ojciec uszkodził sobie kręgosłup, gdy był na nartach ze swoją kochanką w Big Sky. Od pełnego paraliżu dzieliły go milimetry. Ból go unieruchomił i potrzebna była natychmiastowa operacja. Matka zabrała mnie do Montany, żebym go zobaczył takiego, jakim nigdy nie bywał – bezsilnego i niemal łagodnego. Popatrzyli na siebie i złapali się za ręce, połączeni na nowo bliską katastrofą. Ale gdy tylko pielęgniarka z OIOM-u wyszła, rzucili się sobie do gardeł.

– Mówiłeś, że jesteś w Nowym Jorku na konwencji.

– Jesteś taka łatwowierna! Dlaczego makler z Chicago miałby jechać na konwencję do Nowego Jorku?

– Ale z ciebie obrzydliwy gnój, złożę pozew o rozwód – wyszeptała, jakbym miał nie móc tego usłyszeć.

– Za późno! – Jego jasne oczy błyszczały od oksykodonu. – Moi prawnicy już pracują nad papierami.

Matka nabrała powietrza, całe jej ciało się wygięło. Nie można grać w pokora z maklerem, zwłaszcza takim, którego nie obchodzi, czy wygra, czy przegra. Ojcu zależało tylko na zdobyciu kolejnego punktu. Wyciągnął zdrowe ramię i objął ją w talii.

– Kocham cię – powiedział. – Uwierzysz we wszystko.

Nigdy nie przestali grozić sobie rozwodem. Pewnej czerwcowej nocy gdy miałem pięć lat, ja, Pan Pierwszy w Kolejce, siedziałem przy biurku na trzecim piętrze wieży zamkowej, chowając się przed krzykami, które dobiegały z kuchni dwa piętra niżej. Głos ojca był donośny niczym u prezentera wiadomości.

– Ty suko! Nie mogę się doczekać, aż się od ciebie uwolnię.14

Matka prychnęła.

– Uwolnisz? Ty głupi kutasie. Zostaniesz z Toddy’m. Był twoim pomysłem.

I jeszcze więcej wrzasków, potem nic, a następnie ciche okrzyki zwierzęcej satysfakcji błagające o więcej.

Spojrzałem na jezioro i tak, jak się nauczyłem, zacząłem do niego wchodzić. Szedłem po dnie zielonej, cichej tajemnicy, aż do Michigan, które wyobrażałem sobie jako krainę wydm i traw.

Tego lata wyginęły alozy tęczowe. Setki tysięcy gnijących ryb leżało na miejskich plażach. Z opóźnieniem zdałem sobie sprawę, że kiedy szedłem pod wodą do drugiego stanu, jezioro nie było puste, jak wydawało się na powierzchni. Tętniło życiem. Na początku mnie to przerażało. Ale wkrótce okazało się cudowne. Następnym razem gdy szedłem po dnie jeziora Michigan i mijałem ławicę ryb, wszystkie do mnie przypłynęły, badały mnie, jakbym był najbardziej niesamowitą rzeczą.

Więc miej to na uwadze: mimo setek godzin materiałów wideo, mimo niezliczonych wywiadów, dwóch biografii (żadna z nich nie była autoryzowana), setek tysięcy stron internetowych i tekstów o mnie i mojej firmie, pomimo milionów maili, wiadomości i transkrypcji rozmów telefonicznych, niekończących się cyfrowych okruchów życia prowadzonego pod ciągłą obserwacją w publicznym akwarium i wbrew temu, co sugerują dane, układanka mojego życia nie ma sensu bez tego ostatniego elementu.

To prosta, mała rzecz, której nie powiedziałem nikomu poza tobą.

Kiedy byłem mały, potrafiłem oddychać pod wodą.

Lokowanie produktu: Wydawnictwo Poznańskie