Aparat Zenit za setki bawełnianych koszulek “made in India”. PRL-owskie marzenia o fortunie

Ostatnia dekada PRL. Muzyk Radek i jego przyjaciel Janek marzą o lepszym życiu. Ruszają w świat, zaczynając od drobnego przemytu. Przez Budapeszt trafiają do Stambułu i dalej – do Singapuru i Delhi. Na ich drodze stają przeszłość oraz ambitny jak oni radca ambasady. Przeczytaj fragment sensacyjnej fabuły „Prince Polonia” Maxa Cegielskiego, która kryje autentyczną opowieść o zapomnianych początkach polskiej transformacji i wciągające reportażowe opisy azjatyckiej rzeczywistości.
Aparat Zenit za setki bawełnianych koszulek “made in India”. PRL-owskie marzenia o fortunie

Monsun i Delhi belly

Za pierwszym razem nie zwiedzili starego Delhi, nie dotarli do Czerwonego Fortu. Nie udało im się wyrwać z zaklętego kręgu Pahargandżu, gdzie czas płynie inaczej i potrafi zatrzymać najbardziej ambitnych wędrowców. Wpadli w indyjską pułapkę codzienności, utknęli we wschodnim rytmie dnia, powolnym tempie wymuszonym klimatem. O świcie lunęło, zaczęła się pora deszczowa, nie przewidzieli jej w biznesplanach. Nawet gdyby Radek przeczytał historię Indii, gdyby poznał datę muzułmańskiego najazdu czy kolejnych podbojów angielskiej Kompanii Wschodnioindyjskiej, i tak nie wiedziałby nic o monsunach nawiedzających subkontynent rytmicznie co roku, od setek tysięcy lat.

Latem 1987 roku opady się spóźniały. Mieszkańcy Delhi już od wielu dni patrzyli z niepokojem w niebo, bramini odprawiali modły i prosili bogów o deszcz. Kupcy z Pahargandżu wiedzieli, tak jak ich ojcowie, dziadkowie i pradziadkowie, że zbyt późny monsun i słabe opady poskutkują nieurodzajem ryżu i pszenicy na wsi. Na słabych zbiorach rolnicy zarobią mniej pieniędzy, więc mniej wydadzą na zakupy w mieście. Deszcz wyznaczał koniunkturę. Na szczęście dla całych Indii lało jak z cebra.

Ulicą płynął potok, małe rondo obok hotelu zamieniło się w bajoro, woda bębniła o brudne szyby Relaxu, a po ścianach pokoju biegał jaszczurki. Temperatura odrobinę spadła, ale zrobiło się tak wilgotno, że Radek i Jan poczuli się jak gąbki nasiąknięte wodą. To nie deszcz obudził ich jednak bladym świtem. Rozwolnienie zaatakowało obydwu w tym samym momencie. Zmieniali się regularnie w toalecie, Radkowi zbierało się na wymioty od smrodu, który przenikał do pokoju. Snując wielkie marzenia, nie wzięli pod uwagę ani monsunu, ani flory bakteryjnej, powodującej Delhi belly. Wypita poprzedniego dnia whisky nie wystarczyła, wbrew wierzeniom angielskich kolonistów, by ochronić żołądki przed mięsem zepsutym w upale. Wegetarianizm Kocia ukazał swoje praktyczne oblicze.

Koło południa do pokoju zajrzał Marek. Uratował nowicjuszy mocną herbatą bez mleka i cukru, za to wzmocnioną odrobiną kolorowej wódki. Teina przyjęta na puste i czyste żołądki uspokoiła gastrologiczną rewoltę, alkoholem zaś znieczulili system nerwowy. Czuli się słabi jak noworodki, nie mieli siły wstać z łóżek, a co dopiero tłuc kasę, ale musieli się zwlec i ruszyć na podbój Indii, obejrzeć towary w kupieckim składzie Kumara. Tam obsługiwał ich kuzyn szefa, więc prysł friendship zbudowany z szefem Relaxu, negocjacje trzeba było zacząć od nowa. Wymizerowani i pozbawieni werwy, znów przeliczali cenę aparatu Zenit na wartość stu niebieskich bawełnianych koszulek.

 –Zejdą w Polsce po półtora tysiaka, czyli zarobimy na czysto sto trzydzieści tysięcy. Człowieku! To więcej, niż wyniósłby zarobek w gotówce.

– Ale ciuchy trzeba jeszcze sprzedać – marudził Radek. – „Aby Polska rosła w siłę, a ludzie żyli dostatniej”, pamiętasz? Tylko odwrotna kolejność, najpierw dostatek dla nas, to Polska też urośnie. Nie?

– A jeśli zgubią paczki? Naszą krew i znój? – usiłował ironizować Radek. – Nawet jeśli kilka zgarną na poczcie, i tak wyjdziemy na swoje! Trzeba myśleć długofalowo! – Janek uciął dyskusję. Starał się skoncentrować na tym, co kuzyn Kocia pakuje do toreb.

 

Podobno zawsze dawał Polakom to samo: koszulki i czarne suknie z cekinami (dobre na dancingi i eleganckie uroczystości), „baterflaje”, czyli wzorzyste szerokie spódnice w zestawie z bluzkami o szerokich rękawach, trochę barwnych szali, skórzane paski.

Mimo choroby pamiętali, że trzeba oszczędzać, więc odmówili tragarzom, którzy oferowali swoje usługi za grosze. Szczecinex osobiście taszczył ciężary, chłopaki nie potrafi li sobie wyobrazić, że ktoś poniesie za nich torby. Lało bez przerwy. Drogocenny cotton zapakowali w plastiki, sami zaś kompletnie zmokli. Pociągając nosami, wpisywali na paczkach szczecińskie adresy znajomych. Całe cargo, w paru szarawych, niepozornych pakunkach, powierzyli państwowej Post of India.

Zapasowe flanelowe koszule w kratę woniały zgnilizną, ale nie mieli wyjścia, musieli je założyć. Marek wymienił ich zaskórniaki na rupie, żeby mogli kupić sobie coś do jedzenia i przeżyć do wylotu. Radek pomyślał, że są w pułapce, nie mają siły i czasu załatwiać spraw na własną rękę, zdani na łaskę opiekuna z mafi i przemytników. Coraz bardziej zestresowany, nerwowo rozglądał się na boki. Nie był pewien, czy Marek towarzyszy im w roli anioła stróża, czy raczej cerbera pilnującego, żeby dotarli na czas do Sakara i na samolot. Namówił podopiecznych, żeby wzmocnili się plackami bez żadnych dodatków i gorącą czystą herbatą.

Przed hotelem Vivek kelnerzy rozpoznali w nich Polaków. Krzyczeli: „Malina, Malina”, i wymownym gestem uderzali otwartą ręką w szyję.

– Vivek to „polska knajpa” – wyjaśnił Marek. – Kotoniarze i przewalacze elektroniki dostają tu alkohol spod lady, więc warto wejść i walnąć po lufie.

W środku było ciemno jak na szczecińskich melinach. Nie zalatywało wilgocią, lecz kadzidłami i alkoholem. Marek postawił po małej whisky, podśmiewał się z ich delikatnych europejskich żołądków.

Alkohol dobrze robił też na głowę, więc wysupłali zaskórniaki na drugą kolejkę. Kiedy wreszcie poczuli przypływ energii, Radek odważył się podzielić swoimi obawami:

– Czy to jest bardzo niebezpieczne?

– Nie, naprawdę, daj na luz. Nikt nie będzie sprawdzał bladych twarzy lecących do Singapuru.

– A jeśli jednak będzie kontrola?

– To udacie głupich, co nie znają przepisów, i was puszczą. Wytłumaczę ci: to jest kolonialny kraj, ok, postkolonialny. Mają respekt dla białych. Zaręczam ci, że nie będzie wpadki, a gdyby była, w najgorszym razie skończy się na grzywnie. Nic więcej. Czarny scenariusz przewiduje, że zabiorą wam walutę. Trudno, to jest wpisane w koszt biznesu. Zresztą będziecie mieć papier na wywóz, trochę lewy, ale zawsze coś. Sakar to załatwia.

– No dobra, i co dalej? Jeśli uciekniemy z tą kasą?

– Nie uciekniecie, bo chcecie zarobić jeszcze więcej, latając z nami. Poza tym jesteście dżentelmenami, prawda?

– Jasne. Ok, czyli w Singapurze oddajemy kasę i lecimy z powrotem z wideo, tak? A jeśli wtedy się przyczepią? Po co turyście, nawet dziennikarzowi, tyle magnetowidów? Też udajemy głupich?

– W takiej sytuacji biorą VCR do depozytu. Odbierzecie przy kolejnym locie i znów spróbujecie, nie w Delhi, tylko na przykład w Bombaju. Nic gorszego nie może was spotkać. Najwięcej towaru idzie w bagażu nadawanym, inni ludzie odbiorą sprzęt z pasa na tranzycie w Delhi, wy będziecie mieć po jednym wideo na głowę w podręcznym, żeby dobry tbr sobie wyrobić.

– Kto odbierze? – Jan włączył się do rozmowy.

 – Szef powie wam w Singapurze.

 – Ok. Rozumiesz, to normalne, że chcemy wiedzieć, co nam grozi, znać szczegóły, no nie? – Janowi było głupio za kolegę i usiłował wytłumaczyć jego pytania.

– Jasne, rozumiem.

– Dużo ludzi tak lata?

– Bardzo dużo. I powiem wam szczerze, coraz więcej. Od wizyty Jaruzelskiego w osiemdziesiątym piątym LOT kursuje regularnie i dociera tu dużo Polaków. Większość ma wizę multiplay, jak wy, i może zacząć przewalać. Niektórzy lecą raz, żeby dorobić na koniec pobytu, inni zostają na dłużej. No to siup!

Dopili whisky.

 

Chociaż spóźnili się na umówione spotkanie, Sakara i tak nie było w sklepiku Inter-Pol. Czekali osowiali, paląc i patrząc na strugi deszczu. Półnagie dzieciaki skakały w kałużach.

– Foto, foto? – krzyczały, ale nie byli turystami. Sprzedali wszystkie aparaty; nie chcieli i nie mieli czym robić zdjęć egzotycznych scen.

Zmieniła się woń bazaru. Teraz cuchnął pleśnią, gniły wszystkie zapachy, które ogarnęły ich na początku. Monsun nie zatrzymywał ludzkiej aktywności. Centymetry od chłopaków przejeżdżały wozy, przechodziły mokre kozy, kury i psy. Pod małym daszkiem pracował golibroda, tuż obok sprzedawca obracał kołem maszyny wyciskającej sok z trzciny cukrowej. Jan miał wielką ochotę na mętny płyn, ale uznał, że musi poczekać z nowymi doznaniami dietetycznymi, tym bardziej że naprzeciwko nich, w załomie muru, znajdowała się publiczna toaleta. Mężczyźni sikali tam w kucki na świeżym powietrzu.

W końcu pan Sakar nadjechał motorową rikszą, osobiście nią kierował. Omal nie wjechał im na nogi, z uśmiechem się przywitał i zaprowadził gości na zaplecze sklepu, niewidoczne z ulicy.

 – Kiedyś zbuduję tutaj swój hotel! Zobaczycie! Będziecie przyjeżdżać! Czaj?

Przytaknęli smętnie. Sakar przyjrzał się im ze zrozumieniem i krzyknął rozkazująco do kogoś na zewnątrz:

– Black tea!

– To twoja rodzinna… kamienica, prawda? – spytał Marek.

Rozsiadł się wygodnie, przyzwyczajony, że każdy interes na Wschodzie wymaga dłuższej konwersacji.

– O tak, mój tata zajął dom, jak tylko uciekł tutaj spod Lahore. Młodzi przemytnicy nie rozumieli, o co chodzi. Marek wyjaśnił:

– To w Pakistanie, niedaleko stąd.

– Tak, tam mieszkała rodzina, a potem podział: Indie dla hinduistów, Pakistan dla muzułmanów! – Sakar gestami usiłował pokazać, jak wytyczono granicę dzielącą dawną kolonię brytyjską. – Morze krwi, ci krowożercy w Pakistanie nikogo z naszych nie oszczędzali. A tych, co tu zostali, mój tata musiał wyrzucić. Paru posłał do Allacha. – Właściciel Inter-Polu wymownie przesunął otwartą dłonią po szyi.

Pili przyniesioną czarną herbatę. Marek bronił muzułmanów:

– Ja nic do nich nie mam, w Afganistanie robiliśmy interesy… Czyli ten dom był przedtem muzułmański, tak?

– Tak, ale przyjechały z Lahore też inne rodziny hinduistów, uciekinierów jak my, rząd nie pozwolił wziąć całego budynku. Dlatego musiałem od dziecka pracować, ale już niedługo wszystkie piętra będą moje. Zobaczycie! – Spojrzał na zegarek. – Muszę jechać na modlitwę. Tu macie bilety, tu kwit na wywóz gotówki, tu pieniądze. – Te ostatnie wręczył Markowi.

Powlekli się z powrotem do Relaxu, opiekun pomógł im ukryć kasę w bagażu. Dostali dolary, nie amerykańskie, lecz kanadyjskie, australijskie i nowozelandzkie. Cała mapa ekspansji kolonialnej Anglików. Dalej kasa, o której wartości decydowała ropa naftowa: riale Arabii Saudyjskiej i Emiratów, funty Kuwejtu, historia w nazwach banknotów. Japońskie jeny i tajskie baty. Europejskie liry z Włoch, guldeny z Holandii, znane chłopakom marki niemieckie, pełna różnorodność oraz gama barw i wzorów sprzed euro i epoki Unii Europejskiej. Nigdy wcześniej nie widzieli takiej ilości obcych walut naraz.

– Czemu tak? – zaciekawił się Jan – Szewc dzwoni z Singapuru i podaje lokalne ceny, a ja sprawdzam, jak dana waluta stoi w Delhi. Akurat dziś opłaca się wywieźć funty kuwejckie czy jeny i zarobić dodatkowo na różnicy kursu, poza tym to bezpieczniejsze niż same dolary. Robi mniejsze wrażenie. Jakby co, mówicie, że wymieniliście na dalszą podróż, zamierzacie zwiedzać świat, takie tam.

– Mam nadzieję, że nie będzie żadnego „jakby co”. – Radek znów się wystraszył.

– Macie kwit, zobacz. To deklaracja wywozu walut, już podbita przez celników.

– Ale ściemniona?

– Trochę. Zgłasza się oficjalnie tyle waluty, ile wolno, zgodnie z przepisami. Czyli niedużo. Celnicy podpisują się na kwicie i wbijają pieczątkę. Zazwyczaj zostaje wolna przestrzeń, a my tam dopisujemy znacznie większą sumę. Kasa przekracza wszelkie dozwolone normy wywozu gotówki z Indii, ale skoro jest pieczątka, to znaczy, że tyle przywiozłeś legalnie ze sobą i teraz wieziesz dalej, nikt się nie może przyczepić. Biurokrację mają jak w Polsce. A teraz idźcie spać, jutro odwiozę was na lotnisko. Będzie dobrze!

Nie mogli zasnąć, ponieważ inni Polacy z powodu deszczu imprezowali na korytarzu i hałasowali za cienkimi drzwiami. Radek znowu patrzył w sufi t, pozwalał zahipnotyzować się ruchowi wentylatora i rozmyślał o Magdzie.

– Jak myślisz, gdzie ona teraz jest?

– W Madrasie. – Jan od razu zrozumiał, o kim mówi kolega.

– Skąd wiesz? Może jest tutaj, w Delhi, blisko nas? I nie ma pojęcia, że my też tu przyjechaliśmy? I moglibyśmy ją spotkać, gdybyśmy nie lecieli do Singapuru?

– Nie możemy jej spotkać, bo jest w Madrasie. Mówiła mi Grażyna, dostała od niej pocztówkę, to jest na południe stąd. Rozumiesz, Madras. Port i biura PŻM.

– Wiem, że Grażyna dostaje od niej pocztówki, ale nie mówiłeś, że konkretnie z Madrasu – obruszył się Radek.

– Jakoś o tym zapomniałem. Powiedziała mi któregoś dnia w Pewexie, ciebie akurat ze mną nie było. Nic wielkiego.

– Nic wielkiego, ale od razu wiedziałeś, o kim mówię.

– Tak mi się skojarzyło, bo o kim mogłeś mówić?

– Fakt, ale to dziwne, że mi nie powiedziałeś o Madrasie.

– Teraz ci powiedziałem. Dobranoc.

Wentylator kręcił się powoli, jaszczurki biegały po ścianach, Radek się pocił, intensywnie myślał o Polsce, Szczecinie, alei Wyzwolenia, liceum i Magdzie. Uwierało go, że Jan wiedział więcej od niego i wcześniej nie podzielił się tą informacją. Potem przypomniał sobie, czego on nie powiedział koledze. Wreszcie zanurzył się w sen, lepki jak ciepły, śmierdzący miastem deszcz.