Rozwód międzynarodowy

Na początku XX wieku istniało 57 państw. Dziś jest ich cztery razy więcej. Właśnie dołącza do nich kolejne – Południowy Sudan. A przecież w epoce globalizacji narody nie miały się dzielić, lecz integrować. Tymczasem zmierzają w przeciwnym kierunku

Dlaczego narody się rozwodzą? „Są dwa powody. Brak mechanizmów chroniących prawa mniejszości i wręcz obsesyjne przywiązanie polityków do mapy” – odpowiada prof. Michael van Walt van Praag, dyrektor generalny Międzynarodowej Rady Pokoju dla Państw, Ludów i Mniejszości Kreddha. „W rezultacie wciąż dochodzi do prześladowań słabszych narodów, a kiedy wołają o pomoc, słyszą, że nikt nie może ingerować w wewnętrzne sprawy państwa, a tym bardziej żądać zmiany jego granic”. Z pięciu tysięcy narodów i grup etnicznych własne państwo posiada zaledwie 4 proc. Zdecydowana większość musi więc dzielić swoje ziemie z innymi ludami. To współżycie układa się różnie. Za wzorzec może służyć Szwajcaria – kraj trzech kultur, czterech języków i kilkunastu wyznań, w którym od wieków nie dochodzi do żadnych konfliktów na tle narodowościowym. Naśladowców nie ma jednak wielu. Dziś 50 narodów toczy walki o niepodległość. Czasem jedynym wyjściem z sytuacji staje się rozwód. Tak jak w przypadku małżeństwa, może mieć różny przebieg.

Za porozumieniem stron

Dziś uznajemy za oczywiste, że naukowe Nagrody Nobla przyznają Szwedzi, a pokojową Norwegowie. Skoro jednak Alfred Nobel był Szwedem, dlaczego jego rodacy oddali część jego dziedzictwa sąsiadom? To był efekt pierwszego międzynarodowego rozwodu XX wieku. Do roku 1905 dwa skandynawskie narody żyły w jednym państwie, pod berłem króla Szwecji. Norwegowie dążyli do rozwodu, Szwedzi byli temu przeciwni. Ustąpili, gdy w referendum zaledwie 184 Norwegów opowiedziało za utrzymaniem związku. Obie strony zachowały się zgodnie z zasadą „rozejdźmy się i pozostańmy przyjaciółmi”. By nie drażnić byłego partnera, Norwegowie zrezygnowali nawet z hucznego świętowania rocznic uzyskania niepodległości. W podobny sposób rozstali się Czesi i Słowacy. Ich związek był typowym małżeństwem z rozsądku. Po I wojnie światowej i rozpadzie Austro-Węgier musieli chronić świeżo uzyskaną niepodległość. Czesi obawiali się Niemiec, Słowacy – Węgier, uznali więc, że w jedności siła, i w roku 1918 utworzyli Czechosłowację. Według oficjalnej propagandy mieszkańcy nowego kraju mieli stać się także jednym narodem. Już kilka lat później lider Słowackiej Partii Ludowej ksiądz Andrej Hlinka oświadczył bez ogródek: „Nigdy nie stanowiliśmy z Czechami jednego narodu. Mamy inną mentalność, temperament, kulturę, literaturę, nawet piosenki”. Te różnice w symboliczny sposób obrazują: czeski wojak Szwejk i słowacki zbójnik Janosik. Czechy były jednym z najlepiej rozwiniętych regionów Europy, Słowacja – wiejską prowincją. Wspólne życie wymagało, by bogatsi wspierali biedniejszych, a wyrzeczeń nikt nie lubi. Czesi nie należeli do wyjątków i skoro już musieli łożyć na rozwój słabszego partnera, traktowali go z nieskrywaną wyższością. To urażało dumę Słowaków i wzmacniało ich poczucie odrębności. Dyktatura komunistyczna niczego tu nie zmieniła. Gdy po stłumieniu „praskiej wiosny” Moskwa wyznaczyła na szefa reżimu Słowaka Gustava Husaka, jego rodacy rozgrzeszali go, powtarzając po cichu: „Lepiej utopić się w rosyjskim morzu niż w czeskim nocniku”.

Po upadku komunizmu zerwano z fikcją. Próbowano jeszcze ratować dogorywający związek separacją – oba narody otrzymały autonomię, ale miały zostać w jednym państwie. Doprowadziło to do absurdalnej „wojny o myślnik”. Sprawa dotyczyła pisowni nazwy: Czechosłowacja czy Czecho-Słowacja. Rodacy Szwejka patrzyli na to z cynicznym dystansem, ziomkowie Janosika organizowali demonstracje, ogłaszali strajki, nawet głodowe. W lipcu 1992 r. słowacki parlament ogłosił deklarację niepodległości, politycy czescy przyjęli ją do wiadomości i podjęli rozmowy o rozwodzie za porozumieniem stron. 1 stycznia 1993 r. na mapie Europy pojawiły się Czechy i Słowacja.

Przemoc i gwałt

 

Animozje czesko-słowackie wydają się błahostką w porównaniu z konfliktami rozdzierającymi inne państwa. A jednak to nasi południowi sąsiedzi się rozeszli, a wiele bardziej od nich skłóconych narodów trwa we wspólnych granicach. „Bardzo trudno przewidzieć, kiedy i które państwo się rozpadnie” – tłumaczy prof. Norman Davis, brytyjski historyk, autor książki o już nieistniejących państwach „Zaginione królestwa”. „Nawet jeśli widać objawy kryzysu, to tak jak w przypadku poważnie chorego człowieka nigdy do końca nie wiadomo, czy umrze, czy przeżyje. Najlepszy przykład do Związek Radziecki, który był światowym mocarstwem, a rozpadł się w ciągu kilku tygodni. I nikt tego nie przewidział”. Prof. Davis zauważa też, że jeśli głównym czynnikiem spajającym państwa wielonarodowe jest przemoc, to wystarczy przestać ją stosować, by każdy odszedł w swoją stronę.

To była główna przyczyna rozpadu imperiów kolonialnych, od angielskiego po radzieckie. Spostrzeżenie to potwierdzają wydarzenia w Sudanie, który w 1956 wyzwolił się spod panowania Anglików i Egipcjan. Był największym państwem Afryki, ale sztucznym tworem zlepionym z różnych elementów. Na północy żyli wyznający islam Arabowie, na podbitym przez nich południu – czarni wyznawcy chrześcijaństwa i religii animistycznych. „Niszczyli wsie i osady, pustoszyli pola, przelewając rzeki krwi i zabijali bez litości. Południowe strony Sudanu (…) wyludniły się prawie zupełnie. Lecz bandy arabskie zapuszczały się coraz dalej, tak że cała środkowa Afryka stała się ziemią łez i krwi” – to nie jest cytat ze współczesnego reportażu. Tak w powieści Henryka Sienkiewicza „W pustyni i w puszczy” o sytuacji w Sudanie opowiadał Stasiowi Rawlison, ojciec Nel. Od tego czasu nie zmieniło się praktycznie nic. Liczbę ofiar trwającego od pół wieku konfliktu szacuje się na dwa miliony, kolejne cztery miliony uciekły z zagrożonych miejsc. Sytuacja zmieniła się dopiero w 2008 r., gdy rządzącego Sudanem od 20 lat prezydenta Omara al-Bashira oskarżono o ludobójstwo, a Międzynarodowy Trybunał Sprawiedliwości rozesłał za nim list gończy. Dyktator, znając losy Saddama Husajna i Slobodana Miloševicia, przestraszył się i zgodził, na przeprowadzenie referendum, w którym mieszkańcy południa mieli zadecydować o swojej przyszłości. Głosowanie odbyło się w styczniu br. Wzięło w nim udział prawie 99 proc. uprawnionych, z których aż 98,81 proc. – czyli niemal wszyscy – opowiedzieli się za niepodległością. Równie krwawo niepodległość wywalczyła Erytrea, która po długiej wojnie oderwała się od Etiopii. Na przeciwległym krańcu świata w podobnych okolicznościach wybił się na niezależność od Indonezji Wschodni Timor.

Rozdrapywanie ran

W Europie najbardziej dramatycznie przebiegał rozwód między narodami tworzącymi Jugosławię. Państwo to powstało – podobnie jak Czechosłowacja – po rozpadzie Austro-Węgier. W roku 1918 przywódcy trzech narodów podjęli decyzję o zjednoczeniu i utworzeniu Królestwa Serbów, Chorwatów i Słoweńców. 11 lat później przemianowano je na Jugosławię, czyli kraj Południowych Słowian. Zadekretowana odgórnie jedność nigdy nie zaistniała. Chorwaci i Słoweńcy byli katolikami, ciążyli ku Zachodowi. Serbowie wyznawali prawosławie i orientowali się na Wschód, głównie na Rosję. Mniejsze narody – Macedończycy, Czarnogórcy i Bośniacy – czuły się dyskryminowane. Podczas II wojny światowej Chorwaci okazali się sojusznikiem Hitlera, a Serbowie podjęli zaciekłą walkę z III Rzeszą i jej chorwackimi sprzymierzeńcami. Wprowadzenie dyktatury komunistycznej formalnie przywróciło jedność, ale gdy reżim złagodniał, wszystko zaczęło się sypać. Jak to już wtedy ujął wybitny znawca tego regionu prof. Jan Wierzbicki: „wielka rana została tak rozdrapana, że niezbędna stała się amputacja”. Jugosławia rozpadała się na wszelkie możliwe sposoby. Słowenia odeszła po referendum. Chorwacja wywalczyła niepodległość w wyniku wojny. Macedonia odłączyła się po cichu. W Bośni doszło do krwawej jatki. Federacja Serbii i Czarnogóry rozpadła się po negocjacjach. Albańczycy z Kosowa oderwali się od Serbii po zbrojnej interwencji wojsk NATO. Z tego chaosu najlepiej wybrnęła Słowenia, która natychmiast zaczęła zabiegać o członkostwo w Unii Europejskiej i została do niej przyjęta w 2004 roku. „Unia zapewnia małym państwom bezpieczne schronienie” – wyjaśnia prof. Davis. „Chroni je przed zakusami silniejszych sąsiadów i gwarantuje gospodarczą stabilność”. Taki luksus dostępny jest jednak dla nielicznych. Większość rozwiedzionych narodów musi liczyć tylko na własne siły.

Podział majątku

Rozstając się w zgodzie, obie strony spokojnie dzielą mienie, którego się wspólnie dorobiły. Perfekcyjnie przeprowadzili to Czesi i Słowacy, którzy proporcjonalnie do liczby ludności podzielili w stosunku 2:1 wszystko, co podzielić się dało – od czołgów i wagonów kolejowych po rezerwy walutowe i zobowiązania międzynarodowe. Tam, gdzie do podziału dochodzi w wyniku wojny, każdy zostaje z tym, co zdobył. Do wyjątków należy Sudan, którego głównym bogactwem jest ropa. Jej złoża znajdują się na południu, jedyny rurociąg biegnie przez terytorium północy. Nie chcąc stracić wszystkiego, przywódcy obu krajów uzgodnili, że będą się dzielić zyskami z eksportu po połowie.

Nawet do takiej minimalnej ugody nie doszło między Etiopią i Erytreą. Oba kraje zachowały się jak małżeństwo z dowcipów, które dzieli się majątkiem, tnąc meble na pół – przecięły granicznymi barykadami jedyną linię kolejową oraz drogi dające Etiopii dostęp do morza. Erytrea nie ma czego eksportować, więc jej porty są martwe; Etiopia musi korzystać z tranzytu przez inne kraje. W momencie ogłoszenia niepodległości nikt jednak nie myśli o przyszłych kłopotach. Rozentuzjazmowani ludzie wierzą, że wszystko się w ich życiu zmieni na lepsze. Tak jak w Sudanie Południowym, gdzie bawiono się i świętowano do białego rana. Cudów jednak nie ma i nieuchronnie nadejdzie rozczarowanie. Trzy czwarte mieszkańców Sudanu Południowego to analfabeci, którzy nie wiedzą nic o świecie, polityce i ekonomii. W referendum głosowali obrazkami. Ich kraj będzie jednym z najbiedniejszych na świecie, bez przemysłu, szkół, szpitali, ujęć czystej wody, dróg. Nie ma też gwarancji, że zapanuje w nim spokój.

Pół miliona uchodźców po powrocie do rodzinnych wsi zastało tam innych gospodarzy, którzy nie mają ochoty oddawać zajętych pól, pastwisk i chat. Powracający koczują więc w obozowiskach utrzymywanych przez organizacje humanitarne. Władzę przejmują przywódcy partyzantów, wywodzący się niemal wyłącznie z ludu Dinka. Tymczasem południe Sudanu to plemienna mozaika, którą dotąd spajał wspólny wróg. Gdy go zabrakło, skłóceni z Dinkami od zawsze Nuerowie i Azande już zaczynają się skarżyć na dyskryminację, przechwytywanie przez rządzących zagranicznej pomocy i ciągoty do wprowadzenia dyktatury. Kraj jest większy od Francji, można zatem wyobrazić sobie walkę o jego dalszy podział.

Po co nam ta niepodległość

 

Jak mogą wyglądać rządy ludzi, dla których jedyną szkołą polityki była partyzantka, zobaczyłem w Erytrei. Po euforii ze zdobytej niepodległości nie ma już śladu, panuje skrajna bieda, największym zakładem pracy w stołecznej Asmarze jest skupisko szop, w których przetwarza się złom i śmieci. Najmniejsza próba protestu jest brutalnie pacyfikowana. W raporcie organizacji „Reporterzy bez Granic” oceniającym wolność słowa, Erytera znalazła się na ostatnim miejscu! Zagraniczni dziennikarze nie mają szans na otrzymanie wizy, wjechałem tam jako turysta. Ludzie prosili, by opowiadać o ich losie, ale bez podawania nazwisk. Wszyscy są obserwowani przez tajną policję. „Żyjemy jak w obozie wojskowym” – tłumaczył mi „Ahmed”. „Wielu moich rówieśników ukrywa się w górach, żeby uniknąć wcielenia do armii. Służba trwa 12 lat. Jeśli cię złapią przed powołaniem, pójdziesz do karnej jednostki, ale przeżyjesz. Jeśli spróbujesz uciec, zostaniesz rozstrzelany za dezercję”. Za skazanymi nikt się nie ujmie. Nie ma ani jednej prywatnej gazety, ani jednej niezależnej organizacji. Miejsce zamieszkania można opuścić jedynie po otrzymaniu
przepustki, a i wtedy wolno się poruszać tylko po określonej trasie.

Najbardziej perfidnym pomysłem reżimu, na który nie wpadł nawet Stalin, było zmuszenie Erytrejczyków przebywających za granicą do składania finansowej daniny. Całe społeczeństwo potraktowano jak zakładników i pod groźbą poddania represjom rodzin zażądano od emigrantów przekazywania kilku procent uzyskiwanych zarobków. Potwierdziło mi to kilka osób. „Po co nam była ta niepodległość, jeśli teraz największym marzeniem jest ucieczka do Etiopii” – wzdychał „Ahmed”.

Gdzie stu się bije, Szwajcar korzysta

Nie tak brutalnie, ale równie biednie żyje się na Wschodnim Timorze. Brakuje wszystkiego, ludzie giną w zamieszkach. Prezydent José Ramos-Horta, laureat Pokojowej Nagrody Nobla, noszony niegdyś na rękach jako bohater narodowy, trafiony trzema kulami zamachowca cudem ocalał. Gdyby nie obecność wojsk ONZ i zagraniczna pomoc humanitarna, kraj pogrążyłby się w chaosie. W bliższym nam Kosowie Unia Europejska utopiła już według różnych szacunków od 10 do 20 mld euro. Mimo to bezrobocie sięga tam 70 proc., odsetek analfabetów wzrósł do 20 proc., krajem rządzi kilka klanów, a jak stwierdza raport ONZ-owskiej komisji ds. przestępczości zorganizowanej, „za każdą partią kryją się struktury mafijne”. Serbia oszacowała straty spowodowane wojną o Kosowo na 30 mld dol. Tymczasem w ciągu 20 lat Szwajcaria zwiększyła roczny produkt krajowy brutto (PKB) z 240 mld dol. do 490 mld, czyli podwoiła swoje bogactwo. A przecież jej francuskojęzycznych obywateli od mówiących po niemiecku powinno dzielić więcej niż posługujących się niemal tym samym językiem Serbów i Chorwatów.

Szwajcarska odmienność wynika z zachowania innej, sięgającej średniowiecza hierarchii wartości. Najważniejsza jest gmina i na jej poziomie rozwiązuje się większość problemów. Dopiero gdy to zawodzi, sprawę kieruje się do kantonu, a w wyjątkowych sytuacjach na szczebel ogólnokrajowy. Szwajcara bardziej interesuje sąsiad zza płotu niż zza granicy. Według antropologa Robina Dunbara człowiek może utrzymywać bliskie relacje społeczne z nie więcej niż 150 osobami. W większych grupach nie kieruje się już własną oceną sytuacji i osobistym interesem, lecz emocjami i opiniami innych. Pozwala więc sobą manipulować. Skoncentrowani na najbliższym otoczeniu Szwajcarzy są na to uodpornieni. Nie dają się zwieść politykom przekonującym, że najważniejszą wartością jest naród, którego głównym celem powinno być dążenie do posiadania własnego, jednorodnego etnicznie państwa.

Anne-Marie Thiesse, autorka książki „Kreowanie tożsamości narodowej”, twierdzi, że narody nie wyłaniają się z osnutych legendą pradziejów, lecz „rodzą się, gdy grupa silnych jednostek stwierdza, że naród istnieje, i postanawia to udowodnić”. W Europie takie grupy pojawiły się w XIX w. i dopiero wtedy zaczęły się kształtować państwa narodowe. Jednak nie wszyscy zdążyli „wsiąść do tego pociągu dziejów” i ruszyli za nim w pogoń w następnym stuleciu. Szwajcarzy, niezależnie od tego, czy mieli korzenie francuskie, niemieckie, czy włoskie, nie wzięli udziału w tym wyścigu. Uznali, że zamiast wydawać swoje pieniądze, lepiej przyjmować je w depozyt od innych. I stworzyli jedno z najbogatszych, choć wielonarodowych państw świata. I ani myślą o rozwodzie…

Belgia następna w kolejce?

Kraj, którego stolica jest symbolem europejskiej integracji, sam może ulec dezintegracji. Przez osiem miesięcy od wyborów w Belgii nie udało się utworzyć rządu. Podziały między francuskojęzycznymi Walonami i mówiącymi po niderlandzku Flamandami są coraz głębsze. Pełniący obowiązki premiera Yves Leterme kilka lat temu powiedział, że Belgów „łączy już tylko król, reprezentacja piłkarska i piwo”. Flamandowie i Walonowie nie mają wspólnej partii, mediów ani historii, gdyż Belgia istnieje dopiero od 1830 r. Utworzono ją jako bufor między Niemcami i Francją. Dominującą rolę odgrywali Walonowie, bo w ich prowincjach znajdowały się złoża węgla, tam więc budowano kopalnie, huty i fabryki. Na Flamandów patrzyli jak na wieśniaków. Ale w połowie XX w. sytuacja się odwróciła: przemysł podupadł, na znaczeniu zyskał handel i nowe technologie. W tych dziedzinach brylowali Flamandowie, którzy zaczęli brać odwet za lata upokorzeń. W swoich miastach zabronili umieszczania francuskich szyldów, w gminach zakazali sprzedaży ziemi osobom, które nie wykażą się znajomością niderlandzkiego. Nie chcą płacić podatków do wspólnej kasy, z której zbyt wiele płynie do biedniejszych sąsiadów. Bezrobocie w Walonii wynosi 20%, we Flandrii – 6%, Walonowie stanowią 1/3 ludności Belgii, wytwarzają 1/5 PKB, ale otrzymują połowę wydatków z budżetu.