„Są zbyt piękne, żeby były prawdziwe”. O najsławniejszych podróbkach świata sztuki i nauki [Prawdziwe fałszerstwa]

„Wszystkie falsyfikaty mają jedną cechę wspólną – zazwyczaj są zbyt piękne, żeby były prawdziwe” – pisze światowej sławy historyczka Lydia Pyne. W swojej książce „Prawdziwe fałszerstwa” opisuje największe, najciekawsze i najbardziej niewiarygodne fałszywki świata.
„Są zbyt piękne, żeby były prawdziwe”. O najsławniejszych podróbkach świata sztuki i nauki [Prawdziwe fałszerstwa]

Książka Pyne (w przekładzie Andrzeja Homańczyka) właśnie trafiła do polskich księgarń, a to za sprawą wydawnictwa Uniwersytetu Jagiellońskiego – Bo.wiem. Autorka, ekspertka ds. historii nauki i kultury materialnej, demaskuje w niej jedne z najsłynniejszych fałszerstw świata.

Choć podróbki mogą kojarzyć nam się głównie z malarstwem – zresztą okładkę polskiego wydania zdobi „Dama z gronostajem”, jeden z częściej podrabianych obrazów – to Pyne udowadnia, że fałszerstwo to problem dotykający niemal każdej dziedziny sztuki i… nauki. W końcu kto by pomyślał, że można podrobić skamielinę? A co z filmem dokumentalnym o Arktyce, który był nagrywany w… Niemczech?

Obok ciekawostek i historii samych podróbek, autorka stawia też niełatwe pytania o fałszerstwo jako rodzaj sztuki i o sztukę samą w sobie. Czy autentyczny obraz Andy’ego Warhola musi zostać namalowany przez Andy’ego Warhola? Czy sztuczny diament stworzony w laboratorium jest prawdziwy? Co się stanie, gdy podrobiony obraz lub rękopis osiągnie wyższą wartość niż oryginalne dzieło?

Choć po lekturze „Prawdziwych fałszerstw” wciąż możemy pozostać bez odpowiedzi na te pytania, to jedno jest pewne – zupełnie inaczej spojrzymy na otaczający nas świat. Warto bowiem pamiętać, że nie wszystko jest takie, jakim się wydaje. Zapraszamy do lektury fragmentu książki. 

PRAWDZIWE FAŁSZERSTWA: A teraz to prawdziwy okaz

Wszystkie falsyfikaty mają jedną cechę wspólną – zazwyczaj są zbyt piękne, żeby były prawdziwe. Obiekty takie jak obrazy Hiszpańskiego Fałszerza, szekspiriana Williama Henry’ego Irelanda czy fałszywe skamieliny Johanna Beringera wzbudzają u specjalistów uzasadniony sceptycyzm – widowiskowe, wstrząsające, bezprecedensowe i zmieniające cały paradygmat odkrycia w świecie sztuki, rzemiosła i antyków zazwyczaj uważane są za oszustwa, ponieważ  zazwyczaj nimi są. Czasami jednak to podstawowe założenie okazuje się błędne. Czasami odkrycia takie jak w „Antiques Roadshow” są dokładnie tym, czym się wydają – odnalezionymi skarbami. Wbrew wszelkiemu prawdopodobieństwu ostatecznie okazują się prawdziwe.

Obiektem o takiej nieprawdopodobnej historii jest na przykład  starożytny kodeks Majów – Kodeks Grolier. (Choć nie ma nic  wspólnego z „Antiques Roadshow”). Przez ponad czterdzieści lat liczni specjaliści z pobłażliwym lekceważeniem uważali ten starożytny  obiekt za falsyfikat – przedmiot, w którego autentyczność mógłby  uwierzyć jedynie zapalony i niedoświadczony kolekcjoner – ale po kilku dekadach naukowych badań i testów okazało się, że to najprawdopodobniej  prawdziwy kodeks Majów.

W środowisku akademickim nie ma konsensusu w sprawie Kodeksu Grolier, co świadczy jedynie o tym, że kwestia autentyczności podlega nieustannym  negocjacjom. Sytuacja ta stanowi także dowód na to, że droga do  uznania prawdziwości tego, co wcześniej zostało uznane za fałszywe,  nigdy nie jest prosta.  

* * * 

Do zrozumienia Kodeksu Grolier konieczne jest przyjrzenie się jego historii. Współcześni archeologowie  uważają, że dzieło to powstało w XIII wieku naszej ery, a historia Majów sięga tysiące lat wstecz. (…) „Dla szesnastowiecznych Europejczyków, święcie  przekonanych, że są jedynymi przedstawicielami cywilizacji na ziemi, spotkanie Mexików, Inków i Majów okazało się niemiłą niespodzianką” – wyjaśnia Sharer w The Ancient Maya. (…)

W kolejnych stuleciach koncepcja „zaginionej cywilizacji Majów” fascynowała społeczności Zachodu, które nie zdawały sobie sprawy, że w dzisiejszej Ameryce Środkowej nadal  żyją miliony ludzi o majańskich korzeniach posługujący się kilkudziesięcioma majańskimi językami.  Starożytne Ameryki stały się zatem dla Europejczyków żyjących w drugiej połowie XIX wieku tematem wymagającym zbadania, poznania i wyjaśnienia. Jednocześnie przybysze z Zachodu kategorycznie zaprzeczali powiązaniom żyjących potomków starożytnych Majów z ich dziedzictwem i bogatą spuścizną intelektualną i artystyczną. Badania historyków otaczała aura pełna mitów, legend i domysłów dotyczących znaczenia majańskich piramid, budowli, boisk (gdzie toczyły się rozgrywki sportowe) i przedmiotów.

Dziewiętnastowieczni pisarze i podróżnicy wykorzystywali tę tajemniczą  atmosferę. Na przykład w latach 1839–1842 amerykański  prawnik i podróżnik John Lloyd Stephens wraz z angielskim rysownikiem Frederickiem Catherwoodem prowadzili badania na terenie  Mezoameryki i prezentowali czytelnikom „zaginione miasta”, czym   mocno przyczynili się do utrwalenia w świadomości amerykańskich i europejskich odbiorców obrazu cywilizacji Majów jako egzotycznej, wymarłej i fascynującej.

Stephens i Catherwood w swoich relacjach wspominali o hieroglificznym piśmie Majów i uważali, że  „historia Majów wyryta jest na ich budowlach”, ponieważ tak często znajdowali symbole na murach. Pismo Majów było jednak dla Zachodniego odbiorcy nieczytelne, nie znaleziono bowiem żadnego  odpowiednika Kamienia z Rosetty. Obaj podróżnicy zadawali  sobie zatem pytanie: „Kto je odczyta?”. Jak od kilkudziesięciu lat podkreśla wielu badaczy cywilizacji Majów, starożytne pismo Majów stanowi jedną z najbardziej fascynujących i najtrwalszych tajemnic tej cywilizacji. (…)

Na podstawie zachowanych kodeksów Majów naukowcy twierdzą,  że nie stanowią one zapisów wydarzeń historycznych, ale raczej  tematów „bardziej ezoterycznych i astronomicznych”. Według Kettunena i Helmkego, specjalistów badających cywilizację Majów, „zawierają one wiele informacji prezentowanych w postaci almanachów i przepowiedni”. (…) Gdy w XVI wieku hiszpański konkwistadorzy maszerowali przez Amerykę Środkową, towarzyszący im księża katoliccy uważali kodeksy  Majów za dzieła heretyckie, szatańskie i palili je – rzekomo  w celu zademonstrowania „wyższości” ich chrześcijaństwa nad  politeistyczną i powiązaną z przyrodą religią miejscowych ludów.  W lipcu 1562 roku niesławny hiszpański biskup Diego de Landa gratulował sobie sukcesu, jakim było według niego spalenie zawartości  całej majańskiej biblioteki na półwyspie Jukatan. (…) 

Do naszych czasów nie  dotrwał ani jeden kodeks z klasycznego okresu cywilizacji Majów.  A zatem – i to jest klucz do historii Kodeksu Grolier – ze względu  na czynniki historyczne, geograficzne i losowe kodeksy Majów są niezwykle rzadkie. Ma to wpływ na badania naukowe oraz na wartość finansową okazów. Archeologowie nie mogą tak po prostu  pojechać i odnaleźć kolejnych egzemplarzy tylko dlatego, że im na tym zależy. Wszelkie księgi sporządzone z huun, które przetrwały  hiszpańskie najazdy kilkaset lat temu, są obecnie zagrożone rozkładem  w wilgotnych i kwaśnych glebach Ameryki Środkowej, z łatwością  przenikających delikatny papier z kory figowca. (…)

Do czasu odkrycia  Kodeksu Grolier w połowie XX wieku istniały Kodeksy Drezdeński, Madrycki i Paryski – i nic więcej.  Rzadkość kodeksów Majów ożywiła jednak na początku XX  wieku bardzo specyficzny niszowy rynek, gdyż niedostatek takich  obiektów nierozerwalnie wiązał się z dużym zainteresowaniem amatorów luksusowych okazów. Popyt sprawił, że rynek otworzył  się na przedmioty kradzione ze stanowisk archeologicznych na ziemiach  Majów i przemycane na aukcje, pojawiło się także mnóstwo fałszywych kodeksów tworzonych przez oszustów skłonnych zalać kwitnący rynek swoimi wyrobami.