Steve Jurczyk z NASA: Kosmos powinni podbijać ludzie, nie roboty [WYWIAD]

Niezależnie od tego, jak zaawansowane technicznie cudo skonstruują inżynierowie, na Marsa powinni polecieć astronauci. To da ludzkości impuls podobny do tego, jaki przyniosło lądowanie na Księżycu – mówi Steve Jurczyk, odchodzący na emeryturę zastępca szefa NASA.
kosmos, wszechświat, gwiazdy
kosmos, wszechświat, gwiazdy

Focus: Rozmawiamy po polsku czy po angielsku?
Steve Jurczyk: Po angielsku.

Sądziłam, że ma pan polskie korzenie.
Mam, ale niedługo minie 100 lat od momentu, gdy moi przodkowie porzucili Polskę i osiedlili się w Ameryce. Dziadkowie pochodzili gdzieś z okolic Warszawy, nie znam nazwy miejscowości. Mój tata, który urodził się już w USA jako najmłodszy z czworga rodzeństwa, nie zapamiętał jej, a jego rodzice od dawna nie żyją. Dziadkowie przybyli do USA wraz z falą emigracji z Europy w latach 20. ubiegłego wieku i osiedlili się w Nowym Jorku.

Steve Jurczyk
Od 2018 roku był głównym cywilnym administratorem NASA. Wcześniej piastował m.in. stanowisko Dyrektora Ośrodka Badawczego Langley NASA oraz administratora Dyrekcji Misji Technologii Kosmicznych NASA. Absolwent Uniwersytetu Wirginii. 14 maja 2021 r. przechodzi na emeryturę.

Pan również jest nowojorczykiem?
Urodziłem się w Nowym Jorku, ale większość dzieciństwa spędziłem poza metropolią, głównie na Long Island, w niewielkiej miejscowości Farmingdale.

Czyli nawet wychowując się na wsi, można zostać głównym cywilnym administratorem NASA?
Tak, bo to nie miejsce urodzenia czy wychowania świadczy o człowieku i jego przyszłości, lecz talent, praca, potrzeba poszerzania wiedzy, umiejętność wykorzystywania nadarzających się okazji i wiele innych, znacznie istotniejszych czynników niż to, gdzie się przyszło na świat. Pracuję dla NASA od ponad 30 lat. Zaczynałem jako szeregowy inżynier projektujący i testujący systemy teledetekcji wykorzystywane do badania Ziemi z kosmosu. I wówczas, gdy dostałem pierwsze stanowisko w Oddziale Systemów Elektronicznych NASA w ośrodku w Langley, uznałem, że to spełnienie moich marzeń. Nie przypuszczałem nawet, że moja kosmiczna kariera dopiero startuje.

Jak te marzenia się zaczęły?
Naprawdę nie będę oryginalny, jeśli powiem, że od misji Apollo 11 i lądowania na Księżycu. Ale właśnie ten moment zaważył na całym moim życiu. Miałem siedem lat i z zapartym tchem wpatrywałem się w ekran telewizora, na którym pokazywano, jak Neil Armstrong stawia pierwsze kroki na Srebrnym Globie. Co za emocje! Co za możliwości! Raptem wszystko wydawało się osiągalne, każde marzenia można było urzeczywistnić. W telewizji nadawano pierwszą, oryginalną serię „Star Treka”. Kirk i Spock podróżowali między nieznanymi planetami, przeżywali niewyobrażalne przygody. A to wszystko, dzięki lądowaniu na Księżycu, wydawało się takie realne i czekające na nas tuż za rogiem. Chciałem mieć w tym swój udział. Razem z tatą, który był inżynierem i do dziś pozostaje dla mnie wzorem do naśladowania, konstruowaliśmy różne „kosmiczne” maszyny. Pewnie też dzięki niemu wybrałem studia inżynierskie i trafiłem do NASA.

W agencji przeszedł Pan ścieżkę od szeregowego pracownika po sam szczyt. Associate Administrator to najwyższe cywilne stanowisko w NASA, wyżej jest już tylko Jim Bridenstine, urzędnik z nadania politycznego.
Mogę powiedzieć, że znam pracę w agencji od podszewki, bo byłem zwykłym pracownikiem, później szefem zespołu, wreszcie dyrektorem do spraw badań i technologii, aż wreszcie szefem Dyrekcji Misji Technologii Kosmicznych i teraz głównym cywilnym administratorem. Jednak w tym wszystkim moją największą pasją pozostaje technologia. To ona stoi za współczesnym niebywałym rozwojem ludzkości, to technologia pozwala nam nie tylko śnić, ale i realizować marzenia – w tym te o podboju kosmosu.

Dziś mamy kosmiczną ofensywę: ludzie chcą wrócić na Księżyc, ma powstać stacja orbitująca wokół niego, trwają prace nad statkiem załogowym Orion, a gdzieś w dalszej perspektywie jest lot załogowy na Marsa. Czy jest jednak sens w wysyłaniu ludzi w przestrzeń kosmiczną? Nie lepiej wysłać roboty?
To samo pytanie zadajemy sobie w NASA od lat. W trakcie misji kosmicznych zginęło 17 astro- i kosmonautów, kilkoro kolejnych poniosło śmierć w trakcie przygotowań. Nie oszukujmy się, ryzyko jest wielkie, a liczba rzeczy, które mogą nie zadziałać – ogromna. W przypadku katastrofy wahadłowca Challenger w 1986 r. tą rzeczą była uszczelka – po prostu uszczelka. Jeżeli patrzeć na to pod tym kątem, to faktycznie lepiej wysyłać kolejne sondy lub ruchome laboratoria, takie jak łazik Curiosity. Tym bardziej że technologia rozwija się niebywale szybko. Tworzymy coraz precyzyjniejsze instrumenty pomiarowe, mamy coraz dokładniejsze teleskopy, kamery, być może niedługo w odkrywaniu tajemnic ciał niebieskich Układu Słonecznego pomoże nam wirtualna rzeczywistość. Niby wszystko możemy zrobić, nie ruszając się z Ziemi i wyłącznie rozsyłając w różnych kierunkach maszyny, ale są dwie ważne kwestie, które powodują, że nie możemy odejść od planów misji załogowych. Po pierwsze żadna maszyna nie jest w stanie zrobić tyle, ile człowiek. Weźmy misje łazików marsjańskich. Dzięki nim mamy masę danych i znacznie lepiej rozumiemy procesy geologiczne zachodzące na Marsie, panujące tam warunki, ale zebranie tych samych danych człowiekowi zajęłoby znacznie mniej czasu niż maszynie. Człowiek jest wciąż najlepszą opcją.

A druga kwestia?
Oddziaływanie społeczne. To wcale nie była przesada, gdy Neil Armstrong powiedział, że to mały krok dla człowieka, a wielki dla ludzkości. Wielu ludzi, którzy zajmują się inżynierią, fizyką, astrofizyką, astrobiologią i innymi dziedzinami, ludzi, którzy w przeciągu ostatnich 50 lat wypchnęli naukę na obecne wyżyny, rozpoczęli swoją przygodę, właśnie gapiąc się na transmisję z pierwszego lądowania człowieka na Księżycu. Astronauci są naszą wizytówką. To spotkania z nimi ściągają największe rzesze ludzi, to oni są autorytetami dla dzieci noszących koszulki z logo NASA. To oni przeżywają przygodę, jaką jest pobyt w kosmosie. Są przykładem na to, że marzenia mogą się spełniać, że filmy science fiction powoli przestają być fiction i stają się bardziej science. To oni zachęcają młodych ludzi do nauki matematyki, fizyki, rozwijania swojego potencjału. Sądzę, że pierwsze załogowe misje marsjańskie wywołają w tej kwestii efekt kuli śnieżnej.

Załogowe misje na orbitę Księżyca planowane są najwcześniej na rok 2024. Na Marsa człowiek ma polecieć dziewięć lat później. Czy te daty są realne?
W przypadku Księżyca tak. Odnośnie Marsa nie byłbym tak pewny. Wolę bezpiecznie powiedzieć, że do połowy tego wieku człowiek powinien postawić stopę na Czerwonej Planecie. Ta wyprawa wiąże się z ogromnym ryzykiem, które musimy spróbować zmniejszyć do akceptowalnej wielkości. Po pierwsze sam lot – przy obecnym poziomie rozwoju będzie trwał pół roku, tyle samo powrót. Czyli przez rok astronauci byliby narażeni na niebezpieczne promieniowanie kosmiczne. Dobrze byłoby ten czas skrócić, czyli stworzyć lepszy napęd. Po drugie wciąż pracujemy nad nowymi, coraz odporniejszymi materiałami. Niektóre z nich będą niedługo testowane na Marsie, gdzie zabierze je planowana na 2020 rok misja kolejnego łazika marsjańskiego. Jest jeszcze naprawdę wiele kwestii do rozwiązania, zanim wyślemy tam pierwszych marsonautów.

To może jednak zostańmy przy maszynach. NASA pracuje właśnie nad pierwszą zrobotyzowaną misją na Tytana, księżyc Saturna.
W Laboratorium Napędu Odrzutowego opracowywany jest dron, którego zamierzamy wysłać na Tytana, by latał nad morzami metanu i zbierał dane. Poza Księżycem i Marsem są dwa miejsca w Układzie Słonecznym, którymi interesuje się NASA: wspomniany Tytan i księżyc Jowisza – Europa. Chcemy nie tylko wylądować na lodowej skorupie Europy, ale również wwiercić się pod nią i zbadać ocean słonej wody. Start obu misji planowany jest na połowę lat 20.

Misje na Europę i Tytana mają też sprawdzić, czy są tam warunki do rozwoju życia. I to prowadzi do mojego ulubionego pytania: czy jest życie poza Ziemią?
To byłoby absolutne marnotrawstwo, gdyby nie było. Nie jestem w stanie uwierzyć, że w tym ogromie wszechświata życie rozwinęło się tylko na Ziemi. Na niewielkiej planecie bardzo zwykłego układu planetarnego znajdującego się gdzieś na rubieżach galaktyki. Gdzieś tam musi być życie i wcześniej lub później je znajdziemy.

Kosmiczny Teleskop Hubble’a znalazł parę wodną w atmosferze egzoplanety K2-18b. Ponoć panuje tam temperatura sprzyjająca powstaniu życia. Jak to jest możliwe, że na podstawie zdjęć słabego światła odległej gwiazdy jesteśmy w stanie wyciągać tak daleko idące wnioski?
Często okazuje się, że coś, co uznawaliśmy za niemal pewne, po dokładnych badaniach jest zupełnie inne. Dlatego z pewnym dystansem przyjmuję wszelkie rewelacje dotyczące odległych miejsc w kosmosie. Byliśmy przekonani, że wiemy wszystko o Plutonie – aż do czasu misji New Horizons, która wywróciła naszą wiedzę do góry nogami. Podobnie było w przypadku misji OSIRIS-REx. Sądziliśmy, że asteroida Bennu jest zwartą skalną bryłą, a okazało się, że zalegają na niej luźne odłamki skalne, regolit.

Bennu, jeśli wierzyć doniesieniom medialnym, jest również asteroidą, która może w przyszłym stuleciu uderzyć w Ziemię i zgotować nam los dinozaurów.
Doniesienia medialne mają to do siebie, że są głównie doniesieniami medialnymi. Prawdopodobieństwo, że Bennu uderzy w Ziemię, jest w granicach jednego procentu. Ale mimo wszystko pewne niebezpieczeństwo istnieje i dlatego, aby nie skończyć jak dinozaury, tworzymy cały zaawansowany system wczesnego wykrywania obiektów mogących zagrozić Ziemi oraz metody ich unieszkodliwiania.

Jak w filmie „Armageddon” wyślemy ekipę ratunkową, która zniszczy asteroidę, zanim ta dotrze do celu?
Na szczęście nie potrzebujemy takiej ekipy. Jeśli odkryjemy taki obiekt wystarczająco szybko, to wystarczy nawet niewielki silnik, który po doczepieniu do asteroidy minimalnie zmieni jej kurs, by nie zagrażała już Ziemi. Naprawdę wystarczy drobny prztyczek. Trzeba tylko wiedzieć, gdzie i kiedy go dać.