Super agenci z mysiej dziury

Podnosząc swoje kwalifikacje Komisarz Bernard czytał kolejną książkę. Tak, tak, czytał, choć mało kto podejrzewa funkcjonariuszy polskiej policji o takie skłonności.

Więcej artykułów o tematyce kryminalnej w nowym magazynie:

Numer 4/2011 już w sprzedaży!

Podręcznik był o terroryzmie – wszak Berrnard stale współpracował z wydziałem do walki z terrorem kryminalnym. A terror to wiadomo: dżuma XX wieku, zagrażająca istnieniu zachodniej cywilizacji. Także Polsce. Tak przynajmniej uważają publicyści i eksperci.

W chwili zadumy (zmęczenie oczu) Bernard pomyślał: – Kiedyś byliśmy przedmurzem chrześcijaństwa, tamą dla tureckich hord. A  jak jest dziś? Podobnie, wszak zagrożenie nadciąga z  tego samego kierunku. Tylko obecnie nasza rola jakby mniejsza –  jesteśmy wprawdzie w Koalicji Antyterrorystycznej, ale za Sobieskiego byliśmy jej najważniejszym ogniwem. A teraz raczej pionkiem w grze.

Pojęcie terroryzm jest niezwykle popularne i odmieniane przez wszystkie przypadki. Osobnik Bin Laden, istniejący w rzeczywistości lub marketingu był doskonałym spoiwem dla terroryzmu. Jego działalność wywoływała kontrę, która kosztowała Zachód niewyobrażalne sumy pieniędzy.

W efekcie mamy rozbudowaną administrację, multum służb  specjalnych, wojsko, straż graniczną i policję, które zwalczają terroryzm. A przynajmniej mają zwalczać. To jednak mało – wciąż powstają nowe twory przeznaczone do tego samego celu: Centrum  Antyterrorystyczne (CAT), Rządowe Centrum Bezpieczeństwa czy Międzyresortowy Zespół do Spraw Zagrożeń  Terrorystycznych.

Czytając o tych wszystkich instytucjach, które stoją na straży naszego spokojnego snu, Bernard doszedł do wniosku, że prewencja antyterrorystyczna (nie mylić z kontrterroryzmem) to najbardziej znacząca część budżetu przeznaczonego na szeroko rozumiane bezpieczeństwo.

Pojawia się jednak pytanie: czym w praktyce zajmują się, oprócz dyżurowania,  koordynacji i analizowania, owe instytucje? Jakie mają sukcesy na koncie?

Oczywiście, tego przeciętny Kowalski nie wie. Nie wiedzą też posiadacze mniej popularnych nazwisk. Mówiąc krótko – mało kto wie… No, bo to tajemnica państwowa. A jak mawiają policjanci: mnie wiesz, krócej Cię będą przesłuchiwali.

Tak, czy inaczej sądowe ławy, na których mieliby zasiąść terroryści, wciąż świecą pustkami. No, ale kto czeka, ten się doczeka. Czy aby na pewno?

Doświadczenie podpowiada Bernardowi, że raczej nie.

Swego czasu pewien osobnik zagroził użyciem gazu bojowego – sarinu w  Warszawie – groźby kierował przez jedną z telewizji, uzasadniając swój  czyn motywem politycznym.  Rodzimy terrorysta słał meile do potężnego medium, dawał w treści do zrozumienia, iż działa z ramienia arabskich  mocodawców. Pojawiło się więc śmiertelne zagrożenie dla mieszkańców stolicy. Sarin to bowiem wyjątkowo perfidne świnistwo, mające  właściwości rozprzestrzeniania niczym zarazki. Wszystkie, cywilne i  wojskowe instytucje, „statutowo” zwalczające  to zagrożenie zostały powiadomione.

Powołano sztaby z udziałem specjalistów – wyniki ich prac jednak przemilczę, bo raczej nie napawałyby optymizmem polskiego podatnika. Do akcji, jako negocjator, został włączony także komisarz Bernard. Wiało grozą, ale tylko stołeczni policjanci byli zarobieni. Pozostałe instytucje obserwowały,  analizowały i… na szczęście nie koordynowały. Dzięki temu sprawca został namierzony. Ale problem pojawił się przy zatrzymaniu – no bo jak to zrobić, jeśli sprawca może mieć przy sobie zabójczy specyfik? Wojsko wykluczyło swój udział przy pojmaniu terrorysty.

Aresztowali go więc – a któżby inny? – stołeczni policjanci, stosując kombinację godną przykrywkowców. Ale nie podam szczegółów, aby nie ujawniać metod pracy operacyjnej. A nuż znowu pojawi się jakiś nawiedzony fundamentalista z ładunkiem?

Centrum Warszawy, na czas planowanego zatrzymania (w godzinach szczytu),  zostało wyłączone – zamarła wszelka komunikacja, ewakuowano ludzi,  pojawiły się setki funkcjonariuszy i strażaków.  Rodzimego terrorystę ujęto – nie potwierdzono jego powiązań z jakąkolwiek  międzynarodową grupą. Nie był nawet powiązany z… własną  żoną, i to już od paru lat.

Tu pojawiły się drobne problemy międzyresortowe. Służby, dotychczas przyczajone w swoich matecznikach, stały się niezwykle aktywne.

Na korytarzach siedziby Komendy Stołecznej gęstniał tłum superagentów gotowych rozkminić międzynarodowe powiązania zatrzymanego. Żądali jedynie… wskazania im takowych powiązań.

Tymczasem terrorysta trafił przed oblicze specjalistów od psychiatrii.

Okazał się zwykłym fantastą, który postanowił zrobić największą zadymę w powojennej Warszawie. I wiele z jego rojeń spełniło się…

Poniósł surowe konsekwencje czynu, bo okazał się tylko zwykłym frustratem, nie był chory psychicznie. A cała ta afera pokazała, że monolit działań  antyterrorystycznych najlepiej wypada w mediach lub w wypowiedziach  rodzimych „ekspertów”. Bo niby spec służby robią wokół siebie bardzo dużo zamieszania, ale i tak w końcu pozamiatać muszą zwykli gliniarze…

Więcej:cywilizacje